Niby grubo ponad 40 lat temu wylądowaliśmy na Księżycu, niby od prawie stu lat kobiety w Polsce mają prawa wyborcze, niby dzięki postępowi nauki i nowym technologiom chorych stawia się na nogi (nie mówiąc już o wynalezieniu penicyliny przez Fleminga), niby dzieci rodzą się z próbówek, niby mamy 21 wiek i znajdujemy się w środku cywilizacji europejskiej, a i tak kiedy, wychodząc z domu, przekraczam próg, to czuję się, jakbym mieszkała w ciemnogrodzie. I to za sprawą tajemniczej liczby 921.
Oto bowiem pewien radny, człowiek wykształcony (humanista z doktoratem) i całkiem zacnego już wieku, piastujący swoją funkcję po raz drugi, zlokalizował w środku Lublina… szatana. Wzrok musi mieć sokoli i chyba też lubi kulturę, bo dzieło diabła znalazł w galerii sztuki położonej zresztą nie tak daleko od ratusza. Hm, tak naprawdę trudno powiedzieć, że znalazł… Hm, może właściwsze byłoby stwierdzenie, że ktoś coś mu powiedział, a o reszcie zadecydowała intuicja, a może nawet prorocze sny albo nawet jasnowidztwo, bo jak sam przyznał się publicznie – ekspozycji nie widział. Wystawa jak to wystawa, ma pobudzić do dyskusji i wymiany myśli oraz zazwyczaj jest spowodowana artystyczną manifestacją. W tym przypadku z wykorzystaniem prac znanych twórców polskiej sztuki współczesnej – Zdzisława Beksińskiego i Grzegorza Klamana. Ale widocznie nie zrobiły wrażenia ani nazwiska artystów, ani tematyka debaty zorganizowanej przy okazji otwarcia wystawy, a poświęconej rozważaniom o dogmatach, ortodoksji, wierzeniom ludowym i herezji kulturowej. Natomiast sprawcami całego zamieszania stały się tytuł wydarzenia „ende neu – Diabły!” (prawdę mówiąc, brzmi trochę jak „ene due rabe”) oraz termin otwarcia ekspozycji przypadający na czas adwentu. Sprawa nabrała takiego znaczenia dla przedstawiciela samorządu miasta, że postanowił wystawę oprotestować w imię obrony wartości religijnych przed zmasowanym atakiem miejskiego satanizmu. I oprotestował. Zarzucając prezydentowi miasta, że za publiczne pieniądze wspiera instytucję kultury siejącą społeczną degrengoladę i to za pomocą diabłów.
Ostatnie czarownice podobno były widziane na Lubelszczyźnie przed wybuchem wojny. Jeszcze wtedy biegały niekiedy strzygi po podlubelskich mokradłach, a ostatnie wampiry sczezły z wbitymi osikowymi kołkami, jeszcze zanim nastała władza ludowa. Mocno oświecony XX wiek wyeliminował to społeczne zagrożenie do imentu, tak jak amerykańskie środki czystości wyeliminowały z zabytkowych podłóg krwawe plamy zostawiane przez ducha straszącego w angielskim zamku (niezapomniana rola Czesława Wołłejki w filmie „Duch z Canterville”). Choć tu, na wschodzie Polski, co niektórzy do dziś dzielnie walczą z mocami nieczystymi na własną rękę, nagminnie zawiązując czerwone wstążeczki na łóżeczkach i wózkach niemowlaków, jak mówią, aby ustrzec przed złymi urokami. Tymczasem dzięki naszemu przedstawicielowi w samorządzie miejskim demony znowu ujrzały światło dzienne. To, co zdecydowanie zabawne w całej tej sytuacji, to fakt, że gdyby nie interwencja rajcy, o ekspozycji w Centrum Kultury wiedziałoby nie tak wiele osób. Zresztą podobnie głośno zrobiło się było przy okazji kopulujących osłów w poznańskim zoo czy przed wystawieniem słynnego już spektaklu „Golgota Picnic”, który miał też swój lubelski „epizod”, a dzięki protestowi wzbudził zainteresowanie nie tylko polskiego społeczeństwa. A kto na przedświątecznej walce z diabłami skorzystał? Organizatorzy wystawy, artyści i uczestnicy debaty, bo przy okazji publicznych wydarzeń nie ma dziś nic bardziej przydatnego jak darmowy PR (jak się mówi w Lublinie – piar). A to wszystko za sprawą tajemniczej liczby 921, bo właśnie tylu z nas na naszego dzielnego radnego głosowało.
Jak mawiała pewna starsza madama, którą poznałam 30 lat temu, zaraz po przyjeździe do Lublina – wyciąg nogi, wciąg kapotę i wychódź, póki wiater nie wieje. No chyba, że wiater wyjątkowy nad lubelskim ratuszem i ze względu na latające na miotłach czarownice warto zostać w środku. Na wszelki wypadek – tak do końca kadencji.