fbpx

Chodźmy do kina

4 marca 2017
Comments off
1 509 Views

JN3_8103Nazywano je kinoteatrami, iluzjonami albo po prostu kinami. To, co je łączyło, to nie tylko film, ale przede wszystkim wyjątkowa atmosfera. To tutaj biło serce miejskiej społeczności, której w żyłach tętnił film. Małe kina, których w okresie PRL było w Lublinie prawie dwadzieścia, wracają do łask. Odświeżone po remoncie, niekiedy zmienione, ale bije w nich wciąż to samo, filmowe serce.

 

Mała sala z balkonem i miejscami dla zaledwie 292 widzów. Przed wejściem, w korytarzu, gdzie obok jest restauracja i sklep papierniczy, tłoczą się ludzie. Przedział wiekowy duży, choć raczej dominują starsi. Czekając na film, rozmawiają, niekiedy znają się z widzenia. Gdy drzwi sali otwierają się, do wejścia ustawia się kolejka. Wewnątrz stare drewniane fotele, obite czerwoną tkaniną, skrzypią przy rozkładaniu. Lampy gasną, a z małego okienka na końcu sali wystrzeliwuje wąska struga światła padającego na ekran. Cichną rozmowy, oczy patrzą w jednym kierunku, rozpoczyna się projekcja. I tak od 26 lat w kinie Bajka.

 

Od iluzjonu do multipleksu

 

JN3_8102W reżyserce, poza nowoczesną aparaturą cyfrową do odtwarzania filmu, są jeszcze dwa wielkie projektory szpulowe i maszyna do przewijania taśm. Tak przez większą część historii kina wyświetlano filmy. Na taśmach 35 milimetrów. W małych kinach taśma filmowa funkcjonowała do 2011 roku. Potem większość kin sięgnęła po dotacje Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej lub funduszy europejskich i zakupiła cyfrowe projektory. Dla wielu było to ostatnie koło ratunkowe. Bez tego nie miały szans konkurować z multipleksami, gdzie średnia liczba miejsc to ponad dwa tysiące. Tam już od początku nowego wieku korzystano z jakości cyfrowej. – Filmy na taśmie 35 mm grałem bardzo późno. Często nawet miesiąc lub dwa od daty premiery. Widzowie dziesięć razy obejrzeli film w multipleksie, dopiero ja mogłem go wyświetlać – mówi Waldemar Niedźwiedź właściciel kina Bajka. Tę sytuację spowodowała technologia. Powstawało coraz mniej kopii filmów na taśmach i coraz trudniej było je dostać. Małe kina zaczęły bankrutować. To wtedy zamknęły się kolejno lubelskie kina Robotnik i Wyzwolenie. W Kosmosie ostatni seans odbył się 1 marca 2009 roku. Na pożegnanie widzowie obejrzeli „Popiełuszko: wolność jest w nas” w reżyserii Rafała Wieczyńskiego. Największe na Lubelszczyźnie kino z blisko 800 miejscami wytrzymało niespełna dwa lata, po tym jak otworzyło się Cinema City przy Lipowej. To wtedy zakończyła się era małych kin i sal projekcyjnych przy Fabryce Samochodów Ciężarowych, w Domu Żołnierza przy ul. Żwirki i Wigury, w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej przy ul. Narutowicza czy w cukrowni przy ulicy Krochmalnej (kino Kryształ).W tamtym czasie nawet ratusz miał swoją salę kinową.

 

JN3_8095Lublin od początku miał szczęście do kin. Po raz pierwszy wyświetlono tu film za pomocą kinematografu w 1899 roku. Projekcja odbyła się w Teatrze Wielkim (dzisiejszy Teatr im. Juliusza Osterwy). W dwudziestoleciu międzywojennym takich miejsc było już kilka, choć zdarzały się też kina działające w ukryciu, tylko dla dorosłych. Jedno z nich, kino Pallach, mieściło się na tyłach Poczty Głównej. Dla przeciwwagi powstało kino przy ul. Bernardyńskiej, które należało do zakonników, więc i repertuar był nieco bardziej religijny. W tym czasie najmodniejsze były dwa kinoteatry – Apollo (późniejsze Wyzwolenie) przy ówczesnej ulicy Szpitalnej (obecna ul. Peowiaków) oraz Corso (wcześniej znane pod nazwą Oaza) przy ulicy Radziwiłłowskiej, które spłonęło w 1944 roku.  Aż do 1981 roku filmy wyświetlano także w Kinie Staromiejskim, dzisiejszym Teatrze Starym. Pod koniec działalności widzowie przeżywali ciężkie chwile, zdarzało się, że podczas projekcji butelki po alkoholu fruwały nad głowami.

 

 

Z rodziną do kina

 

JN3_8086Okazuje się, że po kilkunastoletnim krachu małe, jednosalowe kina wracają do łask widzów. W ubiegłym roku ich udział w rynku wyniósł ponad 20 procent i ciągle rośnie. Dla porównania w roku 2010 było to zaledwie 11 procent. Pomimo że ze starych kin w nowej rzeczywistości odnalazły się tylko kino Grażyna przy Domu Kultury LSM, kino Chatka Żaka w Akademickim Centrum Kultury, no i Bajka. Jednak dwa pierwsze prowadzą działalność cykliczną, a jedynie Bajka oferuje widzom codzienne seanse, choć wcześniej też przeżywała chude lata. Zwłaszcza po 2004 roku. – Pracownicy często czekali na pensje, którą nie zawsze dostawali w terminie, szczególnie w okresach wakacyjnych, kiedy frekwencja w kinach malała – przyznaje Waldemar Niedźwiedź. Jego przygoda z kinem zaczęła się dość przypadkowo, bo z powodu starszego brata, który na początku lat 90. został właścicielem warszawskiego kina Muranów. Ale że upatrzył sobie stołeczną Bajkę, która przypadła komu innemu – postanowił Bajkę otworzyć w Lublinie. Roman Gutek organizuje festiwale filmowe (m.in. Nowe Horyzonty we Wrocławiu), a jego firma Gutek Film zajmuje się dystrybucją kina niezależnego. To dzięki niemu na ekrany polskich kin trafiły obrazy Dereka Jarmana, Jima Jarmuscha i Pedro Almodóvara. Z kolei młodszy brat Krzysztof również pracuje w lubelskiej Bajce. Zanim w 1991 roku Bajka trafiła w ich ręce, nie mieli większego doświadczenia w tej branży. Jednak dla Waldemara prowadzenie kina stało się jego idée fixe, czuje radość, dając widzom coś wartościowego. W latach 90., kiedy do kin wchodziło w ciągu roku 60–70 tytułów, oglądał praktycznie wszystkie. Wtedy miał świadomość, co oferuje swoim gościom i czy to na pewno jest pełnowartościowe kino. Obecnie na srebrny ekran trafia rocznie 10 razy więcej tytułów. – Przy tej ilości trzeba by wysłać pracownika do Warszawy, aby siedział i oglądał po kilka filmów dziennie. W latach 90. była pełna świadomość tego, co proponuje się widzom – kwituje.

 

JN3_8072Waldemar Niedźwiedź nigdy nie zagrał też u siebie ekranizacji komiksu typu „Spider-Man” czy „Hulk”. – Uważam, że każdy rodzaj filmu ma prawo powstawać i być grany w kinach, natomiast kina jednosalowe nie mają możliwości wyświetlenia tego typu produkcji. Chyba że decydują się grać dany tytuł przez trzy tygodnie – na tzw. wyłączność. Wolę w tym czasie zagrać kilka innych tytułów, choćby „Milczenie” czy „Moonlight, który właśnie dostał Oscara – wyjaśnia. Tego, co robi, nie chce nazywać misją, raczej egoistyczną chęcią spełnienia zawodowego. – Jeżeli wprowadzam film „Sztuka kochania”, to w zasadzie nie mam co przy nim robić. Ludzie przychodzą i już. A w przypadku np. „Mustanga” trzeba pomyśleć o reklamie, strategii – mówi. – Mnie ta praca sprawia przyjemność. Wymyślanie strategii i reklamy, realizacja. Przemyślenie, do jakiej grupy, do kogo zaadresować film.

Być może na to, że Bajka przetrwała próbę czasu i starcie z kapitalizmem, wpływ ma wcześniejsza historia tego miejsca. Kino znajdujące się w sąsiedztwie Domu Nauczyciela działało od 1979 roku. W tym czasie funkcjonował w nim również Dyskusyjny Klub Filmowy prowadzony przez Stanisława Krusińskiego, lubelskiego propagatora filmu związanego obecnie z kinem Grażyna. To były też lata, kiedy przed każdym seansem była wyświetlana Polska Kronika Filmowa, a zamiast bloków reklamowych najlepsze polskie filmy dokumentalne, m.in. nagrodzony Złotym Lajkonikiem „Szczurołap” czy „Przypadek Hermana Palacza” Leszka Wosiewicza. Podczas organizowanych w lubelskich kinach Konfrontacji Filmowych bilety sprzedawały się na pniu. Jednak w okresie przemian ówczesna Bajka zawiesiła działalność i odżyła, dopiero gdy bracia Niedźwiedź postanowili uczynić z niej swój sposób na życie. Z sentymentem wspominają pierwsze seanse, na których wyświetlili „Tańczącego z wilkami” i „Podwójne życie Weroniki”. Choć w ciągu ponad ćwierć wieku prowadzenia Bajki zdarzały się też wpadki. Bywały sytuacje, kiedy grając obraz ze szpul (jeden film zajmował około 7–8 szpul), pomylili kolejność i film zaczynał się napisami końcowymi. Pan Waldemar pamięta też historię z jednego z lubelskich iluzjonów, gdy pomylono nie tylko kolejność, ale i tytuły. – Film był o procesie w Norymberdze. Nagle, zamiast sali sądowej, na ekranie pojawili się Indianie pędzący konno przez pustynię. Wszystko wyglądało naprawdę komicznie – wspomina.

 

Nie tylko film

 

JN3_8071W 2011 roku w Bajce już mieli projektor cyfrowy. Rok później frekwencja wzrosła ponad sto procent. Reakcja była natychmiastowa. – To nie było tak, że widzowie chcieli chodzić tylko do multipleksów. Po prostu nie mieli wyboru – słyszę od mojego rozmówcy. Obecnie małe, jednosalowe kina są czwartą siłą w Polsce, jeśli chodzi o rynek. Ich widownia znacząco się podniosła i nawet najwięksi dystrybutorzy zaczynają dostrzegać w nich potencjał. Ten trend potwierdza także Renata Pawłowska-Pyra, pełnomocnik Dyrektora Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. – Od kilku lat obserwujemy reaktywację tych małych, jednosalowych kin. Jest ich więcej niż kilka lat temu. Są w każdej małej miejscowości – odpowiada. Ale przyczyn doszukuje się nie tylko w technologii, ale także w specyficznych funkcjach, jakie w odróżnieniu od multipleksów mogą pełnić. – Małe kina, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, lepiej czują widownię. Są w stanie podjąć odpowiedni repertuar, który przyciągnie widzów. Dostają różne sugestie, wsłuchują się w głos publiczności. Takie miejsca stwarzają przyjaźniejszą atmosferę, służą budowaniu więzi społecznych – tłumaczy. To samo można usłyszeć od gości Bajki. Ale są też dodatkowe argumenty. – Obsługa jest bardzo miła, zawsze pomocna, orientująca się w repertuarze – komentuje pani Elżbieta, emerytka, która do Bajki przyszła na „Milczenie”, najnowszy film Martina Scorsese. I to głównie repertuar przyciąga ją do tego kina. – Filmy, które tutaj wyświetlają, są ideowe, niosące ze sobą pewną wartość. Taki repertuar nam odpowiada – tłumaczy. Ważne są też przystępniejsze ceny niż w multipleksach. Pani Elżbieta jest lubinianką, w młodości mieszkała przy ulicy Peowiaków, więc za czasów funkcjonowania kina Wyzwolenie była jego stałym bywalcem. – I do Kosmosu się chodziło kiedyś, a w tych dużych multipleksach to byłam tylko raz i zdecydowanie bardziej wolę takie małe kino – dodaje pani Danuta, również emerytka.

Ale do Bajki zaglądają też młodzi. Dawid, Sandra i Janusz oglądają około 6–7 filmów tygodniowo. Nie wszystkie w kinie, wiadomo, zbankrutowaliby. Mimo to do sal kinowych zaglądają regularnie i najczęściej właśnie w Bajce. Mają blisko, jest taniej, a przede wszystkim jest ambitniejszy repertuar i przyjaźniejszy klimat do zagłębienia się w wyświetlaną historię. – Nie ma biegających dzieci, nie śmierdzi popcornem – dodaje Janusz, najstarszy z grupy. Zawodowo związany z branżą budowlaną, ale prywatnie miłośnik dobrego filmu. Najmłodsza z trójki jest Sandra, która kończy szkołę średnią. Dawid to z kolei student piątego roku historii i stuprocentowy kinoman. Do tego stopnia, że swoją pracę magisterską postanowił napisać właśnie o filmie w ujęciu historycznym. Cała trójka zgodnie stwierdza, że przez tę miłość do dobrego kina nawet stare, niewygodne fotele w Bajce im nie przeszkadzają.

 

Ale komuna

 

JN3_8047Z tego śmieje się także Renata Skowronek, pracująca od 25 lat w Bajce. – Ale fotele mają też swój urok – kwituje. Przenoszą w inny świat: koników, urywających się taśm filmowych i wielkich filmowych przeżyć. Zdarzają się jednak osoby, które widząc je pierwszy raz, komentują: „O rany, ale komuna”. Choć w tym przypadku owa „komuna” ma jeszcze inne oblicze. – 1990 rok, przełom, to był inny czas i inne pokolenie. Świat otworzył się. Ludzie niekoniecznie chcieli te światełka kapitalizmu łapać, chcieli je najpierw poznać. Dlatego powstawały filmy artystyczne, poważne, niekomercyjne, na nie było zapotrzebowanie – wspomina Waldemar Niedźwiedź. Dodaje też, że życie było wolniejsze, bez komputera, internetu czy komórek. – W filmie można się było zanurzyć. Kino stawiano wtedy na równi z wizytą w teatrze. Panowie przychodzili w garniturach, panie wystrojone jak do kościoła. Po seansie szli do kawiarni i rozmawiali na temat tego, co zobaczyli. Nawet do biura kina przychodzili porozmawiać o filmie. Widzowie wychodzili z kina zadumani, oszołomieni tym, co przeżyli. Pracowało się wówczas z filmami takich reżyserów, jak Greenaway czy Jarmusch. To była czysta przyjemność – wspomina. Kiedy w Bajce wyświetlano tryptyk Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory” kolejka ustawiła się dookoła budynku, 200 metrów od kina. O takiej atmosferze kina mówi także Agata Usidus-Staręga z Teatru Starego. Aby nawiązać do kinowej historii miejsca, również tutaj organizowane są projekcje. – Kiedyś kino było traktowane jak kontakt ze sztuką. W kinie się oglądało, w pełnej ciszy i szacunku, a nie zajmowało popcornem. Tak samo jak nikt nie jadłby kanapki w teatrze czy rozmawiał przez telefon – wyjaśnia.

 

Ten szacunek do filmu pozostał w starych, jednosalowych kinach. I z każdym skrzypnięciem rozkładanego fotela zdaje się ożywać.

tekst Jacek Słowik

foto Marcin Pietrusza

Comments are closed.