Przeglądam się w wystawowych szybach.
Widzę coraz niewyraźniej, jestem rozmyty.
Tak reaguję na dźwięki magiczne i trzaski z winylowej płyty.
/Fisz, Rozmyty/
Czarna płyta. Wyznacznik elitarności, wyjątkowości. Brylowała na salonach, prywatkach, nieodłączna kompanka pierwszych pocałunków i miłosnych uniesień. Wybraniec, który ją zdobył, z Pewexu czy od znajomych z paczki zza oceanu, stawał się najbardziej pożądanym gościem na imprezach. Był kimś. – W latach 60. chodziło się po mieście z winylem pod pachą i rwało się dziewczyny, to był prawdziwy szpan – wspomina Jerzy Janiszewski, dziennikarz i prezenter muzyczny, właściciel jednego z najbardziej rozpoznawalnych głosów radiowych w Polsce. Choć minęło wiele lat, moda powróciła i czarne krążki znowu są na czasie.
HISTORIA PIERWSZEGO TŁOCZENIA
Wiadomo, muzyka towarzyszy nam od początków istnienia, jednak jej formy i sposób zapisu zmieniają się na przestrzeni wieków i zmiany te z roku na rok wprowadzają coraz większe możliwości. Już po wynalezieniu czcionek drukarskich, w drugiej połowie XVI wieku, za pomocą druku nutowego rozpoczęto powielanie zapisów muzycznych. Początkowo ręcznie, odbijano je z drzeworytów, później w wersji ulepszonej za pomocą typografii i kalki technicznej czy w końcu specjalnych maszyn do „produkcji nut”. Jednak do tego czasu odtworzenie muzyki było możliwe tylko na żywo, dzięki pracy muzyków, którzy potrafili ten zapis odczytać i zagrać. Sytuacja zmieniła się pod koniec 1877 roku, kiedy Thomas Edison zbudował fonogram i dokonał prezentacji pierwszej próby rejestracji i odtworzenia dźwięku. Niecałe dziesięć lat później Aleksander G. Bell w ramach badań obejmujących osoby niedosłyszące, podczas których opatentował m.in. mikrofon i telefon, poznał Charlesa S. Tainera i wspólnymi siłami ulepszyli fonogram, rozpoczynając produkcję woskowych cylindrów. W 1887 roku Emil Berliner, zamieniając fonogramowy walec na płaską płytę woskową, stworzył gramofon i opatentował pierwszą płytę analogową, której średnica początkowo liczyła ponad 12 cm, a prędkość dochodziła do 75 obrotów na minutę. Jego działania zakładały już kopię dysków, co wpłynęło na rozwój przemysłu fonograficznego. Przełomowym momentem był rok 1948, kiedy wytwórnia CBS-Columbia wprowadziła na rynek płytę winylową 33 1/3 rpm. Nowy nośnik charakteryzował się wyższą jakością dźwięku i wydłużonym czasem zapisu w porównaniu do wcześniej powszechnych dysków szelakowych. Skonstruowany w tym samym czasie magnetofon usprawnił wstępny etap rejestracji dźwięku w procesie nagrania studyjnego i znacząco wpłynął na rozwój przemysłu muzycznego. Techniczne nowinki podłapała konkurencyjna wytwórnia RCA, prezentując „szybsze” winyle o prędkości 45 rpm. Zaczęto zatem produkować gramofony, które odczytywały zarówno płyty Long Play o prędkość 33 i 1/3 obrotów na minutę, jak i Single Play o szybkości 45 obrotów, które służyły do zapisu pojedynczych utworów.
CZARNE ZŁOTO
Niektórzy mówią, że obcowanie z winylami jest jak celebrowanie słuchania muzyki, że to coś więcej niż zwyczajne odtwarzanie. Najlepszy czas czarnej płyty przypada na lata 60. i 70. XX wieku, w Polsce rozciągnął się nawet do końca lat 80., ale to dlatego, że za żelazną kurtynę nowinki fonograficzne przychodziły zawsze z pewnym opóźnieniem.
W czasach PRL-u, kiedy płyty winylowe były ciężkie do zdobycia, ogromną popularnością cieszyły się pocztówki dźwiękowe w formie plastikowych i papierowych kartek pocztowych. Każdy mógł stworzyć swoją własną audiowizualną kompozycję – wybrać ulubiony kawałek muzyczny, dograć do niego życzenia dla bliskiej osoby i dopasować nadruk, stwarzając tym samym niepowtarzalną pocztówkę dźwiękową, wycinek z własnego życia. Zazwyczaj wierzch zdobił staroświecki obrazek, na odwrocie znajdowały się rowki, takie jak na winylu. Było też specjalne miejsce na znaczek pocztowy i adres odbiorcy, choć takie kartki rzadko opuszczały nadawcę. Przede wszystkim stanowiły cenny kolekcjonerski łup dla tych zbieraczy, którzy nie mogli pozwolić sobie na kosztowną muzykę. Można było odtworzyć je np. na małych, przenośnych gramofonach Karolinka czy Bambino, choć ich dźwięk, zapisany w mono, nie dorównywał jakości czarnych płyt. W 1963 r. opracowano kasetę magnetofonową i wprowadzono na rynek magnetofony, w Polsce popularne w tym czasie były kaseciaki MK 232 czy Kapral od Kasprzaka. Przełom ten zapoczątkował złotą erę kaset. Można było rejestrować wszystko ‒ od wyszukanych audycji radiowych po własne domowe nagrania. Dodatkowym plusem była niższa cena, dłuższy czas nagrania i mniejsza wielkość nośnika, która umożliwiała schowanie takiej kasety np. w kieszeni. Późniejszy debiut płyty kompaktowej CD i postępujący rozwój technologii cyfrowej sprawiły, że winyle zostały zepchnięte na drugi tor. Ale to nie znaczy, że o nich zupełnie zapomniano. Wręcz przeciwnie, moda powróciła i czarne płyty stały się symbolem nieprzemijającej kultury.
LUBELSZCZYZNA ‒ KRAINA WINYLA
W Polsce płyty produkowały wytwórnie Pronit, Tonpress i gigant na polskim rynku – „Polskie Nagrania Muza”, który zaprzestał produkcji na początku lat.90. Na małą skalę od niedawna tłoczą w Polsce goście z Lay-Belle, ale większe ilości trzeba zamawiać już tylko za granicą, najbliżej w czeskim Lodenice lub w r.a.n.d. muzik w Niemczech. Na szczęście są jeszcze pracownie analogowe, w których docenia się magię dźwięku. Jedna jest niemal na wyciągnięcie ręki, na Lubelszczyźnie. Wojcek Czern we wsi Rogalów pod Wąwolnicą prowadzi od ponad 20 lat analogowe studio nagrań i podziemną wytwórnię OBUH (Odgłosy Bocznic Utworzą Harmonię). Każdy twórca muzyki niezależnej dobrze zna ten adres. I choć nie ma tam miejsca dla stricte mainstreamowych działań, chętnych do nagrań nie brakuje. OBUH wydał już ponad 100 pozycji, przez wytwórnię przewinęły się takie zespoły jak: Kosmos, Pies, Za Siódmą Górą, Atman, Spear, Tomasz Budzyński czy Lao Che. Dla fanów alternatywnych brzmień to prawdziwe rarytasy. Czern opublikował na winylu nawet muzykę Pendereckiego do filmu „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jerzego Hasa. Takie wydanie to teraz biały kruk. Oprócz działalności fonograficznej, założyciel OBUH jest też entuzjastą i kolekcjonerem czarnych płyt, ma ich tyle, że już powoli nie mieszczą się one na półkach.
Z kolei w Lublinie jest Janusz Sikora i AllmetAudio. Robi gramofony, przedwzmacniacze, dociski do płyt i nóżki antywibracyjne. Jego sprzęt grający to dzieło sztuki, robi wrażenie jakością wykonania, wielkością i metalem widocznym na przekroju talerza. Gramofony Sikory tworzone z chirurgiczną precyzją, odznaczają się nieskazitelnym dźwiękiem i wysoką stabilnością obrotów, a to przecież marzenie każdego audiofila.
W restauracji U Czecha w Puławach można znaleźć stare winyle jako podkładki na stolikach, a w stylowym pubie Whisky Cafe w Lublinie już niedługo będzie można podziwiać winylową gablotę na ścianie, w planach również muzyka prosto z gramofonu.
LUBELSKI „CZARNY” RYNEK
Kiedyś był sklep muzyczny HI-FI w bramie przy dawnej ul. Dąbrowskiego (obecnie Bernardyńska 3) i później Swing trzy kamienice dalej, sprzedawali winyle, kasety, różne muzyczne gadżety od plakatów, koszulek po pocztówki. Podobne było w sklepiku u Jarka Kozidraka przy Narutowicza. Małe stoisko z kasetami i płytami znajdowało się też w Unitrze przy ul. Koncertowej, tam na oszklonych półkach prezentowały się zarówno polskie, jak i zagraniczne wydania. Między ul. Świętoduską a Krakowskim Przedmieściem można było natrafić na dwupiętrowy sklep muzyczny, w którym sprzedawano m.in. pocztówki dźwiękowe. Z kolei w jednej z bram przy Krakowskim Przedmieściu mieściła się Księgarnia Muzyczna również dobrze zaopatrzona w winyle. Naprzeciwko Trybunału Koronnego na Starym Mieście w legendarnym spożywczaku był mały składzik muzyczny, obecnie w tym miejscu znajduje się zaplecze sklepu. W Pewexie, symbolu ówczesnego luksusu, też można było dostać winylowe rarytasy, tyle że za dolary.
Dziś jednym z najbardziej znanych miejsc na winylowej mapie Lublina jest antykwariat przy ul. Wileńskiej. W alfabetycznie posegregowanych drewnianych skrzyniach można odnaleźć pozycje z niemal każdej stylistyki muzycznej. Przede wszystkim są to wydania polskie. ‒ Przychodzą kolekcjonerzy, którzy szukają konkretnych albumów, i ludzie młodzi, nawet gimnazjaliści. Mamy już swoich stałych klientów, spisujemy, co poszukują, i kiedy uda nam się dotrzeć do danej pozycji, to od razu kontaktujemy się z nimi – opowiada Bartłomiej Wałga, pracownik antykwariatu. Najlepiej sprzedaje się klasyka rocka, Pink Floyd, Led Zeppelin, Rolling Stones i wydania rosyjskie. ‒ Płyty wyceniamy na podstawie własnej praktyki, sprawdzamy wydanie, gdzie była tłoczona i czy była prasowana. Ważny jest stan płyty, wygląd okładki, często też przy wycenie posiłkujemy się Internetem – dodaje. W sprzedaży również odpowiedni winylowy asortyment – koszulki wewnętrzne i zewnętrzne, opakowania i płyny do czyszczenia. Ceny przeważnie wahają się od 5 do kilkunastu złotych, wartość wydań unikatowych dochodzi do kilkuset złotych. Komisowe antykwariaty, w których można znaleźć winyle, znajdują się jeszcze przy ul. Narutowicza i ul. Jasnej. Czasami w niektórych dyskontach z używanymi ciuchami można trafić za grosze jakieś czarne perełki albo wygrzebać coś na odbywających się w ostatnią niedzielę miesiąca giełdach staroci.
Zupełnie nowym, klimatycznym miejscem jest Strefa Winylowa Retro Room na Starym Mieście.
‒ Przede wszystkim chodziło o wydzielenie takiej strefy w galerii Retro Roomu, do której ludzie mogą przyjść, na spokojnie posłuchać muzyki, zdecydować, czy to jest ta płyta, którą chcą mieć na półce u siebie w domu – tłumaczy Paweł Janiszewski.
W Strefie Winylowej Retro Room jest ok. 2 tysięcy płyt, są stali klienci i są wciąż zbierane nowe zamówienia. Większość kolekcjonerów dowiaduje się, że za pomocą tej galerii mogą liczyć na spełnienie najbardziej odjechanych marzeń. Czas realizacji, w zależności od dostępności danego tytułu, może wahać się do 2‒3 tygodni. W Strefie można zakupić też odrestaurowane gramofony i szafy grające. I w przyjaznej atmosferze napić się kawy. Najlepiej schodzi stary rock i jazz. Kolekcjonerzy szukali ostatnio George’a Harrisona, Kinga Curtisa czy Nirvanę. Płyty kosztują od 20 do 100 zł, są wyselekcjonowane, w bardzo dobrym stanie i przede wszystkim są to wydania angielskie do lat 80.
MIŁOŚĆ DO MUZYKI ZAPISANA W GENACH
Pierwsza zorganizowana giełda płyt w Lublinie miała miejsce 18 lutego 1980 roku w jednej z sal w podziemiach Lubelskiego Centrum Kultury (obecnie CK). Na spotkania zjeżdżały się tłumy, każdy chciał dorwać jakiś znany zagraniczny album, bo taki łup to prawdziwa towarzyska nobilitacja.
Później giełda przeniosła się na wirydarz lubelskiego Muzeum Czechowicza przy ul. Złotej 3. Od kilku lat miejscem zlotów jest Radio Lublin. W zaciszu rozgłośni na holu głównym entuzjaści czarnych krążków pojawiają się w co drugą niedzielę miesiąca. Jednym ze sprawców całego tego zdarzenia jest Witold Jachacz – radiowy prezenter muzyczny i znawca winyli z długoletnim stażem. Potrafi rozpoznać pierwsze wydanie płyty, pierwsze jej tłoczenie, odpowiednio wycenić i zawsze służy cenną radą.
Jerzego Janiszewskiego nikomu nie trzeba przedstawiać, bo to legenda polskiego radia, muzyczny autorytet wielu pokoleń. To jego audycji słuchano z wypiekami na twarzy, kiedy odkrywał przed słuchaczami nieznane dotąd rockowe kapele.
Ma perskiego kota Jimiego, nazwanego na cześć Hendrixa, uprawia malarstwo i posiada wspólnie z synem kolekcję liczącą ponad 10 tysięcy płyt winylowych.
Po raz pierwszy fizycznie zetknął się z płytami w latach 50., kiedy w domu w Kołobrzegu znalazł w piwnicy ogromną ilość niemieckich krążków. Nie mógł jednak ich odsłuchać, bo nie miał gramofonu. Kilka lat później do jednej z paczek z żywnością z Kanady kuzynka dorzuciła trzy single ‒ Dianę Paula Anki, Moon river Henry’ego Mancini do Śniadania u Tiffany’ego z Audrey Hepburn i pierwszy singiel The Beatles. To był prawdziwy rarytas, bo kanadyjska wersja różniła się od tej wydawanej w Europie. Tak rozpoczęła się pierwsza przygoda Pana Jerzego z winylami. Później wylądował na studiach w Lublinie, zafascynował się radiem i już jesienią 63. rozpoczął działalność w rozgłośni akademickiej. Na gramofonie Melodia i później na szpulówkowych szmaragdach prezentował nieznane rockowe kawałki. Wtedy nie można było ściągnąć muzyki z netu czy kupić na wyprzedaży w supermarkecie, płytę trzeba było zdobyć, każda miała historię, swój określony czas.
W 67. pojechał na studencką delegację do Anglii i wylądował w Birmingham, to była scena tzw. białego rocka. W tym mieście zaczynali swoją karierę Black Sabbath, Electric Light Orchestra czy Led Zeppelin.
‒ Miałem legitymację studencką radiowca, więc chodziłem po znanych wytwórniach płytowych. Wpisałem się też na listę dystrybucyjną dla DJ-ów i prezenterów, którzy dostawali płyty do grania w radio. Pamiętam jak w styczniu przyszła do mnie debiutancka płyta Pictures of Matchstick MenStatus Quo, z dołączonym listem, że nie można było grać jej przez pierwsze dwa miesiące ze względu na ustalenia kontraktowe. Ale my odważyliśmy się zagrać ten album w Radiu Lublin i przegoniliśmy tym samym Radio Luxemburg.
Pod koniec lat 60. w Warszawie obok Rotundy PKO przy hotelu Metropol odbywały się targi winyli. Tam Jerzy Janiszewski spotykał się z Wojciechem Mannem czy Piotrem Kaczkowskim, bo oni też kolekcjonowali płyty. Na jednej z takich giełd Pan Jerzy kupił płytę walijskiego zespołu Budgie, który wtedy jeszcze nie był popularny na świecie. I jako pierwszy w Polsce zagrał ten album w radio.
‒ Winyle docierały do Polski z zagranicy, np. pracownicy ambasady lub służb przywozili je dzieciakom, te dzieciaki szpanowały, wyrywały na nie dziewczyny, a później sprzedawały płyty na giełdach – wspomina.
Później Pan Jerzy prowadził nocne programy muzyczne, transmitowane w Trójce, i nagrywał w studio RL lokalne, nieznane wówczas zespoły. Zawsze w życiu i pracy na pierwszym miejscu nieustannie była muzyka.
Jego syn Paweł przygodę z czarną płytą rozpoczął dopiero w 2007 roku ‒ pierwszy wyjazd do pracy i pierwsze winyle kupione za granicą. Rok później znowu Anglia – kopalnia płyt winylowych i decyzja, żeby założyć własną kolekcję, zacząć sprowadzać te angielskie wydania do Polski. Można powiedzieć, że miłość do muzyki odziedziczył w genach, po ojcu. W domu przysłuchiwał się, czego słucha, później podsłuchiwał go w radiu. I tak jest do dziś, tam, gdzie jest ojciec ‒ tam zawsze gra dobry rock. Według Pawła Janiszewskiego winyl jest najlepszym nośnikiem muzyki, ulubiony kraj tłoczenia to oczywiście Anglia, najlepiej lata 70. Często wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu nowych kolekcjonerskich płyt, odwiedza second handy, giełdy, antykwariaty, galerie, często zgłaszają się też do niego inni zbieracze zainteresowani wymianą lub zakupem określonych pozycji.
‒ Przeważnie pytają mnie o rock i jazz, choć na ostatniej giełdzie staroci w Lublinie spotkałem gościa, który poszukiwał muzyki barokowej. Kiedy puszczam z winyli folk, np. grecką muzykę ludową, dużo osób podchodzi z zainteresowaniem i pyta, co to za dźwięki. Trochę przypominają muzykę klezmerską, ale jednak brzmią inaczej. Słuchanie niszowych kawałków skłania ludzi do refleksji nad muzyką, odkrywania nowych jej przestrzeni, nieznanych dotąd melodii. Do tego gramofony dają lepszy dźwięk, który trafia w ucho i zapada w pamięć – opowiada Paweł Janiszewski.
WARHOLOWY BANAN, CZŁOWIEK PIORUN I RÓŻOWA ŻYLETA
Płyta winylowa to nie tylko specyficzny klimat i lepsza jakość dźwięku, to także wspaniałe okładki, które śmiało można rozpatrywać w kategoriach, nie takich znowu małych, dzieł sztuki. Okładka analogu oddziałuje na wyobraźnię, zaprasza w podróż do świata muzyki, w którym czas się tak jakby zatrzymał. Słynny Warholowy banan na okładce Velvetów, człowiek piorun z Aladdin Sane Davida Bowie czy trójkąt z Dark Side of the Moon Pink Floyd – pryzmat rozbijający wiązkę światła na tęczę – to tylko przykładowe ilustracje, które stanowią dziś prawdziwe ikony rocka.
W polskich wydaniach okładki projektował przede wszystkim Marek Karewicz, który stał się popularny jako fotograf największych gwiazd jazzu i polskiej sceny bigbeatowej. Była też Polska Szkoła Plakatu, którą w drugiej połowie lat 50. współtworzyli Radosław Szaybo i Stanisław Zagórski. Ten pierwszy zaprojektował w Polsce siedem okładek z cyklu Polski Jazz, w tym słynną Astigmatic Krzysztofa Komedy. Później wyjechał na Zachód, zasłynął z żylety British steel Judas Priest i zdjęć zespołu The Clash. Z kolei Zagórskiego można kojarzyć z projektów okładek Velvet Underground, Cream, Arethy Franklin czy Milesa Davisa.
SĄ JAK WINO ‒ IM STARSZE, TYM LEPSZE
Czarny krążek spod igły i cyfra to totalna różnica, zwłaszcza w dźwięku.
‒ Płyta analogowa jest jak kobieta, która ma piękne, pełne piersi, do których można się przytulić, natomiast CD to jest decha, a nie baba – tłumaczy z rozbawieniem Jerzy Janiszewski, po czym dodaje, że płyty cyfrowe są delikatne i nietrwałe, zaś czarne gliniaki to dzieła niemal niezniszczalne, potrafią przetrwać dłuższą próbę czasu.
Jeśli przyjmiemy, że najważniejszym punktem odniesienia jest żywa muzyka, to cała próba ustalenia wyższości jednego nośnika nad drugim przypomina trochę wilczą gonitwę za zającem. Analog był zawsze dwa kroki bliżej do żywego dźwięku niż kompakt CD, lepiej przenosił dolne tony, rejestry, miał szybszą dynamikę, ale wszystkie te wartości zależą od preferencji indywidualnych słuchacza. To trochę tak, jakby porównać wersję czarno-białą Samych Swoich z tą kolorową po remasteringu. Nie ma lepszej czy gorszej, każda z nich wygląda po prostu inaczej.
‒ Kiedy puszcza się igłę w ruch, to brzmienie jest jak z tamtych czasów. Nam się już nie da odjąć tych 40 lat, ale ten dźwięk tak ma i w tym tkwi jego magia – podsumowuje Jerzy Janiszewski.
Tekst Klaudia Olender
Foto Krzysztof Stanek