Tekst Grażyna Stankiewicz.
Kiedy do mojej pierwszej redakcji prasowej została przyjęta stażystka z burzą blond włosów i mocno artykułowanym własnym zdaniem, zrobiło się interesująco, żeby nie powiedzieć intrygująco. Po transformacji ustrojowej dziennikarstwo w Polsce upajało się wolnością słowa, ale niektóre tematy nadal były tabu. Stażystka dostała zlecenie napisania notki (krótka forma wypowiedzi, zawierająca w sobie odpowiedzi na podstawowe pytania – kto/co, gdzie, kiedy i z jakim skutkiem), dotyczącej kontrowersji wokół otwarcia pierwszego w mieście sex shopu. Moja młodsza koleżanka oddała sekretarzowi redakcji tekst z wyrazem twarzy nieznoszącym sprzeciwu. Sekretarz, czytając jej materiał, podniósł brwi i uśmiechnął się pod nosem. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy następnego dnia na eksponowanej drugiej stronie gazety zobaczyliśmy mocno wytłuszczony tytuł „Seks w wielkiej szopie”, następnie trzy linijki dotyczące meritum, a pod spodem znacznie dłuższe od tytułu: pierwsze imię autorki, drugie imię oraz jej nazwisko, składające się aż z kilkunastu równie mocno pogrubionych liter. Stażystka za niedługo stała się znaną poetką, ale tak spektakularnego sukcesu w tak imponującym nakładzie nie udało się jej już powtórzyć.
Tę historię opowiadam studentom na każdych pierwszych zajęciach z dziennikarstwa, prosząc, aby pamiętali o skromności i pokorze, bez których trudno nauczyć się czegokolwiek, zwłaszcza kiedy chce wystartować się w zawodzie. Nie tak dawno podczas konferencji prasowej podeszła do mnie młoda reporterka radiowa, prosząc, abym powiedziała słuchaczom COŚ do mikrofonu. Spytałam, co konkretnie chciałaby się dowiedzieć. – No COŚ pani powie – uparła się przedstawicielka lubelskich mediów. Nagle oświeciło mnie, że ona nie ma pojęcia, czego dotyczy tematyka. Rozstałyśmy się w pokoju, choć kolejna moja młodsza koleżanka po fachu materiału nie zrealizowała. Natomiast udowodniła, że pokolenie młodzieży „kopiuj, wklej” jest zjawiskiem, za którym za chwilę zatęsknimy. Tam przynajmniej była dobra wola wyszukiwania i kopiowania, a obecnie panuje moda na totalną bezmyślność i tępotę.
Nie lepiej ma się sprawa z mocno wybujałym ego, idącym w parze z brakiem kindersztuby. Dlatego nie zdziwiłam się zajęciom „Kultura słowa i gestu”, prowadzonym na jednej z warszawskich uczelni, a mającym na celu uzmysłowienie adeptom dziennikarstwa, że wszystko ma nie tylko swoją kolejność, ale też czasami wypada posypać głowę popiołem. Do swojej pierwszej redakcji trafiłam po opublikowaniu dwóch tekstów w prasie ogólnopolskiej, z czego jeden był poświęcony lubelskiemu Teatrowi Provisorium. Z drugiego końca Polski zadzwonił do mnie naczelny nowo powstającej gazety codziennej i zaproponował pracę. Trafiłam pod skrzydła znakomitej reportażystki prasowej Henryki Dobosz-Kinaszewskiej, dziś znanej polskiej dokumentalistki filmowej, która przez równe pół roku sprawdzała w moich tekstach każdy przecinek, analizowała każdą myśl, niemiłosiernie skracała i kazała zmieniać tytuły. Po sześciu miesiącach na poczcie głównej w Lublinie przez trzy godziny teleksowałam do redakcji kilka moich tekstów. Kiedy po powrocie przejrzałam zaległe numery, okazało się, że wszystkie materiały ukazały się bez jakiejkolwiek ingerencji mojej nauczycielki. Poczułam się dopuszczona do kręgu…
Ktoś mądry powiedział, że jak komuś innemu brakuje pokory, to znaczy, że próbuje zakrzyczeć prawdę. Dobry temat na kolejny felieton.