Czy można napisać naukową rozprawę na temat zapachu miasta? Stephanie Weismann już od kilku miesięcy, niczym tropiciel, wędruje z notesem po Lublinie. Staje w bramach, podwórkach, uliczkach, na skwerach. Na zmianę mruży, to znów otwiera oczy. Z kolejnym miarowym wdechem próbuje wydobyć z placów, zaułków, odrapanych ścian to, co zapachowo kształtuje te miejsca od stuleci. Innym razem udaje jej się na krótko uchwycić to, co w swojej ulotności trwa tylko krótką chwilę – zapachowy odpowiednik mydlanej bańki. Bez specjalistycznego sprzętu, przenośnego laboratorium, fiolek napełnionych zapachami. Za to z wyjątkową ciekawością świata, wyjątkową wyobraźnią i wyjątkową determinacją natchnionego naukowca.
Niczym dobry golfista łączy w sobie skrajne pierwiastki. Analityczne myślenie, punktualność, precyzja mieszają się w niej z dynamiką, kompulsywnością i siłą. Widać to podczas powitań czy pożegnań, gdy przez jej układność i nienaganne maniery przebija zaskakująco silny uścisk dłoni. Oczytana i wysportowana. Bez względu na pogodę porusza się rowerem. Czasem nawet na dwa rowery, gdy ze swoim trzyletnim synkiem Leonidem przed ósmą rano jadą Alejami Racławickimi do jego przedszkola. Poza rodzimym niemieckim mówi w kilku innych językach, w tym całkiem dobrze po polsku. Bezkompromisowa w działaniu. Wie, czego chce, i śmiało po to sięga. Do tego posiada wrodzoną systematyczność i pracowitość. Istny wzór naukowych cnót.
Chociaż Stephanie na stałe mieszka w Wiedniu, to dużo czasu spędza, podróżując. Początkowo były to podróże w świecie wyobraźni. Studiując literaturoznawstwo, odkryła bowiem literaturę wschodnioeuropejską, zwłaszcza rosyjską. Niewiele później były to już prawdziwe podróże – kilkuletni pobyt w Sarajewie oraz wiele krótszych wypraw do Rosji, Polski czy na Ukrainę. Niemal wszystkie wyjazdy miały związek z jej studiami lub badaniami prowadzonymi na macierzystej uczelni, Uniwersytecie Wiedeńskim. Właśnie tam trzy lata temu obroniła swoją pracę doktorską – Austriacka Galicja i jej wielokulturowe dziedzictwo. Patrząc na jej naukowy temperament i dotychczasowy obszar zainteresowań badawczych, można odnieść wrażenie, że jej przyjazd do Lublina był czymś naturalnym – więcej – nieuniknionym.
W stronę krajobrazów sensorycznych
Mniej więcej cztery dekady temu, podczas kolejnej rewolucji w obrębie humanistyki, część badaczy zaczęła odchodzić od klasycznych, „zobiektywizowanych” i „epickich” opisów rzeczywistości. Jakby na przekór, dla odmiany, mocniej zwrócono się wówczas ku temu, co dotyczyło codziennych drobnych spraw zwyczajnego człowieka. Te swoiste „mikroopowieści” stanowiły rodzaj kontry w stosunku do dominujących wcześniej „wielkich” narracji. Na tej fali powstało wiele nowych, ciekawych nurtów badawczych i wiele nowatorskich opracowań naukowych. Opisywały czyjeś życie codzienne, śledziły ludzkie mikrohistorie czy rekonstruowały otaczające nas krajobrazy sensoryczne. Te ostatnie ukazywały nam obrazy świata pochodzące z rzadziej eksponowanych przez nas zmysłów – słuchu, węchu czy smaku.
Realizowany w Lublinie autorski projekt Stephanie Weismann to przykład właśnie takiego nowego podejścia. Jego tytuł sformułowany jest tyleż precyzyjnie, co efektownie – Krajobraz zapachowy Lublina – olfaktoryczna historia miasta w XX wieku. Olfaktoryczna, czyli węchowa, pisana z perspektywy zmysłu powonienia. Celem projektu jest opowiedzenie historii miasta, ale nie tradycyjnie, poprzez bezpośrednie wskazywanie istotnych zdarzeń politycznych, gospodarczych czy społecznych, a poprzez odwołanie się do bogatej palety miejskich zapachów. To one mają stanowić kanwę całej opowieści. To za ich pośrednictwem mamy wnikać w misterną tkankę kulturową czy społeczną miasta.
Dlaczego Stephanie wybrała Lublin? – Zadecydowały dwie rzeczy. Po pierwsze, Lublin jawi mi się jako typowe, kompletne, „idealne” miasto w tej części świata. Opisując go, opisuję niejako wszystkie miasta leżące w Europie Środkowo- Wschodniej. Po drugie, posiadacie pewne instytucje zaangażowane w badania własnej przeszłości lub ułatwiające prowadzenie takich badań innym. Przykładem może tu być Ośrodek „Brama Grodzka” lub goszczący mnie Zakład Historii i Kultury Żydów Instytutu Kulturoznawstwa UMCS.
Opisywanie przez Stephanie zapachowych krajobrazów Lublina to przede wszystkim poszukiwanie kulturowej tożsamości miejsc oraz ich mieszkańców. Część z tych miejsc dawno już nie istnieje. Choćby wypełniona zapachem płonących świec i kadzidła strzelista cerkiew prawosławna przy placu Litewskim. Rozebrano ją wkrótce po odzyskaniu niepodległości, ponieważ dla wielu była bolesnym symbolem ponadstuletniego rosyjskiego ucisku. Sarkazm historii sprawił, że w opustoszałej w ten sposób przestrzeni ulokowano publiczny szalet.
Zapachy znikające
Inny przykład miejsca, które zniknęło, a z nim jego specyficzny, nieco orientalny zapach, to lubelska dzielnica żydowska. Zrównana z ziemią przez Niemców w okresie drugiej wojny światowej. – Ale do końca wyburzona już po wojnie, przez nową władzę, która ochoczo przystąpiła do realizacji swoich wielkich społecznych utopii – dopowiada Stephanie podczas naszego kolejnego wspólnego spaceru. Ma rację. Chociaż my, mieszkańcy Lublina, czasem wolimy o tym nie pamiętać. Z takich właśnie „wysprzątanych” zgliszczy i ruin powstał kilka lat po wojnie plac Zebrań Ludowych, przemianowany w wolnej Polsce na plac Zamkowy. Zakątek może nawet miły dla oka, ale na tle dawnej ulicy Szerokiej zapachowo raczej wyblakły.
Mówienie o nieistniejących dzielnicach to dobry moment, by sobie uświadomić, że poznawanie zapachów miasta to nie tylko praca w terenie i przemierzanie z otwartym notesem niezliczonych bram, skwerów, klatek schodowych, zaułków. Ponieważ realizowany przez Stephanie projekt badawczy ma obejmować całe poprzednie stulecie, wymaga to również długich i mozolnych poszukiwań w lubelskich bibliotekach i archiwach. Tutaj także potrzebny jest „nos”, tyle że archiwisty.
Ważna jest tu także teoria, tzn. pewne zaplecze interpretacyjne. Poprzez przyjęcie w badaniach po trosze kulturoznawczej, po trosze socjologicznej czy historycznej perspektywy, źródła historyczne, do których Stephanie dociera, stały się bardziej treściwe, bardziej „skore do wynurzeń”. Dzięki temu w składanych sto lat temu urzędowych skargach, w których mieszkańcy narzekali na dokuczliwe odory, można wyczytać o wiele więcej niż zostało w nich wprost napisane. Stephanie zachęca nas, by okiem socjologa i kulturoznawcy dostrzec w nich nie tylko informacje na temat źródeł czy sprawców fetoru. Chce, byśmy przez nie również dostrzegli procesy budowania autonomii jednostki w obrębie szerszej zbiorowości czy też pierwsze, wątłe jeszcze, przyczółki rodzącego się w ówczesnym Lublinie społeczeństwa obywatelskiego.
Ale z tą interpretacją źródeł czy samej rzeczywistości to bardziej złożona sprawa. Stephanie przyjęła bowiem od rodziców, zwłaszcza od matki, postrzeganie świata na sposób fenomenologiczny. W podejściu tym staramy się być maksymalnie „bezzałożeniowi” i przyjmować rzeczy po prostu, „takimi, jakimi są”. Stąd wzięła się widoczna w jej podejściu powściągliwość interpretacyjna. Badane przez nią ulice, sklepy, podwórka, dzielnice, klatki schodowe jawią się w badaniach Stephanie jako odrębne przestrzenie, mikroorganizmy, mikrokosmosy, „miniświaty”. W pierwszym rzędzie należy je, po prostu, poddać rzetelnemu, surowemu opisowi. Dopiero później powściągliwej i ostrożnej interpretacji.
Od zapachów dzieciństwa po industrialne odory
Współczesny Lublin, jak każde inne miasto, to prawdziwa mozaika zapachów. Centrum to meandrujące między nogami przechodniów wyziewy staromiejskich piwnic. Latem chłodne, choć niekoniecznie orzeźwiające. Z nutą stęchlizny. Zimą, podczas mrozów, wabiące ciepłymi, mdławymi oparami bezdomne koty. To także zapach rozjeżdżanej ciepłej, wiosennej kałuży lub kurzu wzbijanego w powietrze przez pędzący rower Stephanie. Dziś przyjechała nim na Rynek Starego Miasta. Stąd, po krótkiej naradzie przy kawie, kolejny raz pieszo ruszymy w miasto. Na co dzień Stephanie pokonuje rowerem podobną trasę, jadąc z końca Alei Racławickich, obok przedszkola Leonida aż do Archiwum Państwowego na Jezuickiej lub do Biblioteki Łopacińskiego.
Dziś trochę pada. W powietrzu czujemy krople deszczu spadające z impetem na rozpalone słońcem ulice i chodniki. Zapach kwitnących akacji na placu Po Farze, a od strony Podwala duszącą woń białych baldachimów kwitnących krzewów czarnego bzu. Otacza też nas cała paleta zapachów związanych z przygotowywaniem potraw. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu z wyraźną zapachową autonomią pełnej jatek i kolonialnych sklepów lubelskiej dzielnicy żydowskiej. Licytowały się w niej w zależności od pory dnia czy tygodnia zapachy ryb, czosnku, cebuli i wielu innych ingrediencji. Dziś, przemierzając ze Stephanie ulicę Grodzką, a więc idąc obrzeżami nieistniejącej dzielnicy żydowskiej, wdychamy już zupełnie inne aromaty – świeżo parzonej kawy, gorącej pizzy, pieczonych mięs czy spienionego piwa. Analizując zapachy potraw, trudno nie wymienić aromatów cukierni. Oboje sięgamy pamięcią do wielu relacji opisujących kuszącą woń pieczonych ciast, czekolady czy orzechów laskowych. Podobny zastaw aromatów przez całe dziesięciolecia wylewał się na Krakowskie Przedmieście z Cukierni Semadenich czy od Chmielewskiego. Uwodzicielskie zapachy tej pierwszej przewijają się w wielu dziecięcych i młodzieńczych wspomnieniach, między innymi lubelskiej poetki Julii Hartwig. Z kolei źródła nieprzyjemnych zapachów pokrywają się zazwyczaj, przynajmniej częściowo, z przemysłową mapą miasta. W lubelskich realiach, w zależności od okresu, na mapie tej można było znaleźć browar, drożdżownię, słodownię, cukrownię, garbarnię, mleczarnię, zakłady tytoniowe. W przestrzeni miejskiej były też fabryki branży maszynowej, choć zapachowo dość stonowane i zdominowane przez przetwórstwo spożywcze.
Zgodnie konstatujemy, że wspólne chodzenie po mieście ma rozliczne zalety. Po pierwsze, ja tutaj mieszkam, więc zazwyczaj pełnię rolę przewodnika. Z kolei Stephanie przyjechała do nas z daleka, więc ma dużo świeższy ogląd sytuacji. Czy to w mieście, czy to w archiwum potrafi wyłowić szczegóły, które dla mnie z czasem stały się „przezroczyste”.
Zapach „żelaznej kurtyny”
Do zapachów miasta, których w żaden sposób nie da się pominąć, z pewnością należy zaliczyć spaliny. Zupełnie inne dziś, w czasach wyśrubowanych norm środowiskowych i katalizatorów, inne w czasach PRL, królestwie kopcących dwusuwów. Analogiczną różnicę musiała dostrzec kilkuletnia Stephanie, przekraczając z rodzicami granice między bogatym, wolnym Zachodem a siermiężnością demokracji ludowej. Pierwszy kontakt Stephanie z „egzotyką” Europy Południowo-Wschodniej miał bowiem miejsce już w dzieciństwie i posiadał również zapachowy wymiar. Ówczesna Jugosławia była bowiem celem ich rodzinnych, wakacyjnych wyjazdów. Nawet dziecko, przybyłe z czystej, pachnącej i poukładanej Austrii, musiało zauważyć pewne różnice – potrawy, ulice, mijani przechodnie, wnętrza sklepów i właśnie samochodowe wyziewy. A wszystko to w Jugosławii pachniało troszkę inaczej niż w jej ojczyźnie.
Ale my dziś jesteśmy w Lublinie. Stoimy na styku Lubartowskiej i Królewskiej i próbujemy sobie wyobrazić, co unosiło się tutaj w powietrzu przed epoką spalin? Nie mamy wątpliwości, że był to wszechobecny, zwłaszcza w okolicach targowisk, zapach końskiego łajna przemieszany z końskim potem, wyziewem z ulicznego rynsztoka i aromatem świeżego siana. Najsilniej odczuwalny był przy Świętoduskiej czy Królewskiej, gdzie jadące na targ, przeładowane towarem furmanki z trudem wdrapywały się pod katedrę po wyjątkowo stromym podjeździe od strony Zamojskiej.
A co z zapachami przedmieść i peryferii? Przez całe poprzednie stulecie był to zapach niemal niezmienny, choć stopniowo wypierany z kolejnych dzielnic miasta, dalej i dalej, na zewnątrz, ku jego rubieżom. To woń pól, oplatających miasto niemal ze wszystkich stron. W pierścieniu tym czasem powstawał pewien wyłom. Ponad sto lat temu, na południe od miasta, tuż za dworcem kolejowym, pojawił się bardzo wyrazisty nowy zapach – buraczanych wysłodków. Na początku minionego wieku kojarzono go raczej z powiewem nowoczesności. Forpocztą kapitalizmu w sercu na poły jeszcze feudalnej, rolniczej krainy. Ten sam zapach oplatający dworzec 70 lat później, pomieszany z wyziewami drożdżowni, był już czymś zupełnie innym. Rodzajem pszenno-buraczanego obciachu, niechcianą wizytówką miasta mającego już wówczas inny pomysł na siebie i rozbudzone akademickie ambicje.
Anatomia zapachu
Czy ktoś, kto opisuje zapachowy portret miasta, sam ma swoje ulubione zapachy? To trochę ryzykowne pytanie. Wiem, że jeśli Stephanie wyczuje w nim choćby szczyptę banału, zgrabnie wykręci się od odpowiedzi. Po chwili zaczyna jednak mówić, z góry zaznaczając, że problem jest dość złożony. Przyjmuje się bowiem, że węch, jako rodzaj „chemicznego rozpoznania”, jest najstarszym z ludzkich zmysłów. Dodatkowo posiada on tę ważną cechę, że jest bardzo silnie powiązany z naszą sferą emocji, zwłaszcza tych bardzo głębokich, pierwotnych. Oznacza to, że odczuwana woń nigdy nie jest prostym chemicznym „zeskanowaniem” haustu wdychanego powietrza. Nie jest prostym, arytmetycznym podsumowaniem efektów pracy pięciu milionów zapachowych receptorów. Jest raczej rodzajem syntezy, trudnym do rozdzielenia zlepkiem tego, co „mówi” nasz nos, nasza głowa i nasze serce. Tym sposobem „lato w mieście” może być dla Stephanie zapachem rozgrzanego asfaltu. „Jesień” wonią świeżo zrzuconych liści kasztanowca. Wreszcie „urlop” – zapachem wody. Najlepiej słonej, morskiej. Z delikatnym dodatkiem woni ryb i oleju silnikowego. Z drobniutką szczyptą gnijących wodorostów. – Ten zapach – podsumowuje Stephanie – lubię chyba najbardziej.
Tekst i foto Grzegorz Zawistowski