fbpx

Małomiasteczkowy spleen

30 czerwca 2022
541 Wyświetleń

Leniwa, duszna niedziela. Miasteczko gdzieś na rubieżach, o którym sam diabeł zapomniał, odkąd zbudowali obwodnicę. Bo wszyscy w miasteczku chcieli mieć obwodnicę, to takie nowoczesne! Tiry pod oknami nie jeżdżą, cisza, spokój, staruszki na przejściach są bezpieczne. I dzieci są bezpieczne, jak któreś za piłką wyskoczy, i psy hasające są bezpieczne, i matki z wózkami pośrodku chodnika są bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni.

Więc poszły petycje do burmistrza, do wojewody, do samego premiera nawet. Powstał komitet, jakieś oferty, jakieś przetargi, potem pół miasta tonęło w błocie dość długo, ale wreszcie tę cholerną obwodnicę zbudowali. Obwodnicę na miarę naszych czasów. Obwodnicę piękną, lśniącą, z estakadą. Ekrany nawet dostawili. Otwarcie było z pompą przynależną nowoczesnej i lśniącej obwodnicy, ktoś przeciął wstęgę, ktoś przemawiał. Tańce, hulanki, swawole, pierogi i wata cukrowa, wstrętna jak zwykle.

Wszyscy są bezpieczni. Wszyscy są gotowi na zmiany. Nowocześni. Otwarci.

Leniwa, duszna niedziela, miasteczko gdzieś na rubieżach. Odkąd zbudowali obwodnicę, nikt już tędy nie jeździ, bo po co. Wokół snują się jacyś ludzie – smutni ludzie w małym, smutnym miasteczku. Takich miasteczek jest bez liku, to niczym nie odbiega od standardów. Snują się ludzie ukradkiem pod niebem zaciągniętym chmurami, sinym, skwarnym, wcale nie błękitnym. Wychodzą na balkony, żeby zapalić papierosa, bo w domu ciasno i żona gania. Stoją na swoich malutkich balkonikach, smętnie przewieszeni przez identyczne balustrady w otoczeniu pastelowych, bladych tynków, a ich twarze – gdyby nie iskrzący się co chwila żar – stapiałyby się z kolorystyczną prostotą elewacji. Stoją albo kiwają się na piętach, w rozciągniętych podkoszulkach, szarych, wręcz ziemistych, jeszcze bardziej podkreślających bladość ich twarzy. Gaszą pety w rzadko opróżnianych słoikach, potem żółtawymi palcami nieporadnie, acz delikatnie, odsuwają firany i zasłony. Delikatnie, żeby nie naruszyć misternej konstrukcji nabrzmiałej od koronek i zmarszczeń materii z takim pietyzmem utkanych tuż przed Wielkanocą. Delikatnie, żeby żona nie darła się, że poszarpane, że krzywo, że niedziela, że co ludzie powiedzą, jak to zobaczą. Jeden umyka, to innych wychodzi na czaty na balkon. Wrastają więc na przemian w te balkony, zamierają na kilka sekund, potem kiwają się na piętach, przewieszają się przez balustrady, smutni ludzie na maleńkich balkonikach. I tak w kółko, aż do obiadu. Potem na ten obiad jedzą rosół, bo niedziela, już spokojna i cicha, bo umilkła kanonada werbli tłuczków do mięsa, już po sumie. Werble przed sumą niosą się echem po całym miasteczku – ze wschodu na zachód, z północy na południe. Miasteczko na chwilę ożywa, tonie w dobiegających zewsząd łup-stuk-łup! Łup. Stuk. Potem smutni ludzie jedzą schabowego, obitego w ten zamaszysty, coniedzielny takt na drewnianej desce. Wszyscy jedzą schabowego. Z mizerią, nowalijki już są na rynku. Po obiedzie wypijają oni tanie piwo, jedno albo dwa, obowiązkowo z puszki. Potem na złom się te puszki odda, można trochę zarobić.

Leniwa, duszna niedziela, miasteczko gdzieś na rubieżach. Miasteczko kiedyś tętniło życiem. Park miał być i rozrywka, plac zabaw i klomby pełne purpurowych i białych róż. Nawet to wszystko było, ten park, trochę w nim betonu, ale co tam, drzewa przecież jakieś są, to co to komu przeszkadza. Nawet ta rozrywka była i te róże posadzili, białe i purpurowe. Tylko potem hajs się skończył i zapał się skończył. I nikt już o nic nie dba. Śmieci zalegają po kątach, pod wypieszczonymi kiedyś różami kłębowiska chwastów, perz ma się świetnie. Takie piękne były te róże, obsypane korą, a jakże, sadzone na włókninie. Teraz i róże są smutne, rosną z przyzwyczajenia, zdziczałe, na przekór zdrowemu rozsądkowi. Puste butelki przy ławkach, które – o dziwo – ocalały, chociaż widać, że obowiązuje tu nowoczesny sposób siadania – na oparciu, trzymając stopy na siedzisku. Można i tak… Cóż, smutne miasteczko widocznie rządzi się swoimi prawami. Tu wszystko ma swój własny rytm i swój własny sens w codziennym bezsensie. Tu nie obowiązują reguły reszty świata, tu jest koniec świata.

Leniwa, duszna niedziela, smutne, ciche miasteczko gdzieś na rubieżach. Takich miasteczek jest bez liku, to wcale nie odbiega od standardów. Ale obwodnica jest piękna i lśniąca, chociaż teraz jakoś trochę mniej. Wszyscy są bezpieczni. Staruszki na przejściach są bezpieczne. I dzieci są bezpieczne, jak któreś za piłką wyskoczy, i psy hasające są bezpieczne, i matki z wózkami pośrodku chodnika są bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni. Bo nikogo tu nie ma. Nie ma sunących staruszek, nie ma hasających psów i hałasujących dzieci, nie ma nawet dumnie uzurpujących sobie pierwszeństwo na chodniku wózkowych matek z dzieciakami, umorusanymi od taśmowych ciastek z podróbą czekolady. Czasem tylko na balkon wyjdzie jakiś smutny człowiek, spuszczony z czujnego spojrzenia żony, żeby w pośpiechu, przewieszony przez balustradę albo kiwając się na palcach, zapalić ukradkiem papierosa, bo potem rosół i schabowy lepiej smakują. Pastelowe, blade elewacje, zarośnięty park i smętne klomby róż. Białych i purpurowych.

Leniwa, duszna niedziela, smutne miasteczko gdzieś na rubieżach. Przytłacza ta bezkresna cisza, szumu od obwodnicy nie słychać. Chmury wiszą nad miasteczkiem, może wreszcie lunie, uciekajmy stąd.

tekst Magdalena Zabłocka

foto James Sutton | Unsplash

Zostaw komentarz