W latach (nie tak dawnych przecież), gdy ja i moi rówieśnicy w eleganckich sztambuchach wymienialiśmy złote myśli, szczególnie jedna święciła triumfy i dzierżyła laur zwycięstwa. Kaligrafując i zdobiąc rysunkami, wpisywaliśmy radę życiową Ignacego Balińskiego: „Chcesz być kimś w życiu, to się ucz,/Abyś nie zginął w tłumie;/Nauka – to potęgi klucz,/W tym moc, co więcej umie”. Jestem nauczycielką i nie mogę umniejszać roli nauki w życiu człowieka, ale od tamtej pory minęły lata świetlne, w każdym razie z perspektywy powszechnej edukacji. Sir Ken Robinson twierdzi nawet, że „w przedwczorajszych szkołach wczorajsi nauczyciele uczą dzisiejszych uczniów rozwiązywania problemów jutra”. Herezja? Nie do końca. Profesor uważa (a za nim całe grono naśladowców), że współczesny świat wymaga nowych rozwiązań i nowego paradygmatu, a tymczasem kaganek oświaty nie płonie jasnym i czystym ogniem. Nadal tkwi w epoce industrialnej, w kulturze umysłowej oświecenia i w warunkach ekonomicznych rewolucji przemysłowej. Edukacja przypomina taśmę, na której siedzą dzieci tego samego rocznika, a na jej końcu są pakowane jak bombki choinkowe, sprawdzana jest ich miara, waga, kolor itp., czyli wszystko to, czego wymaga, a właściwie za co zapłaci nabywca. Na pudełku zawsze znajduje się pieczęć z datą produkcji. Tak kolejne roczniki opuszczają szkoły. Za nami pierwszy semestr, ale przed nami kolejne egzaminy. Ogromna rzesza, w tym większość rodziców, a nawet (o zgrozo!) część nauczycieli wierzy, że wyniki egzaminów testowych odzwierciedlają rzeczywisty poziom wiedzy i umiejętności naszych uczniów. Gorzej, gdy tę „prawdę objawioną” powtarzają dziennikarze, a truchlejący ze strachu urzędnicy grożą palcem tym placówkom, które nie znalazły się na szczytach rankingów układanych przez prasę.
Takie instrumentalne podejście deprecjonuje tymczasem inne niż sukces egzaminacyjny źródła motywacji do nauki i inne niż egzamin efekty pracy szkoły. Jest to niesprawiedliwe wobec uczniów i nauczycieli. Jest też szkodliwe dla systemu edukacji. Wszyscy jego uczestnicy zostają przymusowo wprzęgnięci w mechanizm „wyścigu szczurów” organizowany przez państwo w całym majestacie prawa. Sukces jednych staje się porażką drugich. Niestety, system przeterminował się. Dobre wykształcenie niekoniecznie gwarantuje dobrą pracę, choć dyplom nie stanowi tu istotnej przeszkody. Widziałam genialne chińskie dzieci, mistrzów olimpiad matematycznych, zdobywców dyplomów i medali, którzy na rynku pracy nie mają większych szans. Po ukończeniu szkoły są doskonałymi pracownikami – karnymi, niezawodnymi, ale niezdolnymi do innowacyjności, chłonności informacyjnej i współpracy. Ich mentalność (a i kompetencje) tkwią w cywilizacji agrarnej wytwórczości opierającej się na produkcji gniazdowej, gdy jeden człowiek tworzy wszystkie elementy danego produktu – w tym przypadku wiedzy. I jeszcze mały szczegół. Uczniowie chińskich szkół wypadają najlepiej w testach PISA, ale są też najsmutniejszymi uczniami na świecie. Szkoła zabiła ich kreatywność, uczenie się pozbawione waloru współpracy, zdominowane przez rywalizację, stało się udręką prowadzącą do najwyższego odsetka samobójstw wśród egzaminowanych nastolatków. Nawet jeśli przebrną przez gęste sito selekcji, to najczęściej są podwładnymi swoich europejskich rówieśników. To smutna konstatacja, ale optymistyczne jest zawsze to, co nas czeka w przyszłości, o ile w porę zrozumiemy, że taki czy inny wynik testu nie jest obrazem naszego dziecka. „Szkoła to nie jest fabryka. Tu się żywe dzieci uczy” – podkreśla profesor Turski. I podsumowuje, „że w szkołach w końcu uczy się dziecko, a nie przedmiotu”. Chciałabym, aby zarażeni wirusem testomanii rodzice znaleźli na tę chorobę skuteczne lekarstwo, nie kultywowali potęgi cyferek i nie oddawali im czci. Dobrze, gdyby patrzyli z mądrym krytycyzmem na swoje dziecko i dostrzegali niedoskonałości tego systemu. Czas go zrozumieć i pokonać. Wszystkim nam życzę powodzenia!