fbpx

Muzyka daje wolność

21 czerwca 2018
1 929 Views

O sztuce bycia dyrygentem, o tym, dlaczego orkiestrą symfoniczną dyrygują mężczyźni, o zakwasach w barkach i smaku życia – z Dagmarą Matysik, dyrygentką Młodzieżowego Chóru „Carduelis” oraz Chóru „Cum Musica”, działających w ramach Stowarzyszenia Miłośników Śpiewu Chóralnego „Cum Musica” z Poniatowej, rozmawia Grażyna Stankiewicz, foto Olga Michalec-Chlebik.

 

Rodowita lublinianka, mieszkająca trochę w Poniatowej, trochę w Kanadzie. To dość odległe rejony i geograficznie, i mentalnie.

– Przeprowadziliśmy się do Poniatowej dopiero w latach 80., kiedy rodzice dostali tu pracę. Wychowywałam się w rodzinie zupełnie nieartystycznej, chociaż mój dziadek pięknie rysował, miał duże zdolności muzyczne, podobnie jak moja babcia. Z kolei moja mama w dzieciństwie grała na mandolinie i do dziś bardzo dobrze śpiewa. Więc ta muzyka czekała na mnie. W dzieciństwie jeździliśmy do Lublina do filharmonii, zaczęłam też uczęszczać na zajęcia chóralne, gry na skrzypcach, śpiewu i tańca. I w ten sposób to się potoczyło. Przez lata mieszkałam w Lublinie, gdzie nadal mam swoje mieszkanko, potem w Warszawie, obecnie w Konstancinie. A Kanada to dosyć nowa fascynacja, ale jak najbardziej wpisuje się w tę historię.

W życiu wielu ludzi, którzy zajmują się jakąś szczególną dziedziną, jest taki jeden moment, który decyduje o ich wyborze.

– Długo byłam przekonana, że pójdę na medycynę lub farmację, ale doszłam do wniosku, że jednak bez muzyki nie potrafię żyć. To serce i emocje przeważyły nad rozsądnym wyborem. Rodzina mnie w tym wspierała, chociaż po cichu liczyli, że jednak wybiorę medycynę, która jest zawodem z perspektywami. A muzyka z praktycznego punktu widzenia jest niezbyt atrakcyjna finansowo i życiowo.

W takim razie co zadecydowało, że będzie to dyrygentura? A może kto?

– Studia muzyczne i mój nauczyciel prof. Urszula Bobryk, która miała zdecydowanie największy wpływ na taki właśnie wybór. Już po pierwszych zajęciach na pierwszym roku z przedmiotu dyrygentura stwierdziłam, że jest to coś, co absolutnie mi pasuje, co daje mi możliwość wyrażenia pełnej ekspresji, że jest to coś niezwykle pociągającego. To mrówcza praca, ale też kreatywna, z grupą ludzi, z indywidualnościami. Pasjonuje mnie to, jak z tych indywidualności można zrobić zespół, jak tym zespołem kierować, tak aby ostateczny efekt był interesujący muzycznie, oparty o właściwe proporcje i emocje. To od razu mnie porwało i wytrwałam w tym do dziś. Konsekwencją tego wyboru były moje podyplomowe studia chórmistrzowskie oraz liczne kursy ze specjalizacją w kierunku dyrygentury.

Dyrygentura sprawia wrażenie zawodu „siłowego”, typowo męskiego. Dlatego jest tak mało kobiet dyrygentów?

– Mniej kobiet dyryguje np. orkiestrami symfonicznymi, zdecydowanie więcej jest ich w chóralistyce. Rzeczywiście jest to ciężka praca fizyczna, choć jest to także fascynująca praca umysłowa. Bardzo rozwija i daje wysoki poziom adrenaliny.

A fizyczność tego zawodu?

– Jestem dość wysportowana, co w pewien sposób mi pomaga. Ale bywa, że po okresie spowolnienia nagle przychodzi duży wysiłek. Kiedy tych godzin spędzonych na dyrygowaniu jest więcej, to jest tak jak przy dłuższym, forsownym marszu czy bieganiu, włącznie z pojawieniem się zakwasów.

Bardzo bolą Cię ręce po koncercie?

– Bywa że tak. Ale nie ręce, tylko barki.

Skąd wzięła się zależność, że orkiestry symfoniczne są prowadzone przez mężczyzn, a chórzyści przez kobiety?

– Może właśnie ta źle pojmowana fizyczność, zwłaszcza przy prowadzeniu dużego zespołu. Są to też niestety uwarunkowania kulturowe i społeczne, które powodują, że kobiety, zresztą nie tylko w tym zawodzie, muszą wykazywać się większymi umiejętnościami i determinacją od swoich męskich odpowiedników. Dyrygent nie ma płci, powinien być świetnym muzykiem o silnej i twórczej osobowości i posiadać charyzmę niezbędną do tego, żeby porwać zespół za sobą.

Przeszkadza ci, że dyrygując, masz za sobą publiczność?

– Dla mnie publiczność jest przypływem energii, więc ja pomimo tego, że stoję do niej tyłem, to czuję, czy mam za plecami ścianę energetyczną. Od widowni płynie jakaś dobra wibracja. Trudno to wyjaśnić, ale czuję, że emocje, które kreujemy, docierają do tych ludzi i to nas uskrzydla. Więc to nie przeszkadza, a pomaga. To oni są odbiorcami naszych kreacji muzycznych i niezależnie od tego, czy jesteśmy oceniani np. podczas konkursów, czy też jest to jeden z koncertów, ich reakcja sprawia, że mamy poczucie właściwie wykonanej pracy.

Jakie cechy trzeba mieć, aby zapanować nad grupą tak bardzo różnych osób?

– Przydaje się duże wyczucie psychologiczne, czyli trzeba umieć dotrzeć do tych różnych indywidualności w taki sposób, aby zachęcić ich do wspólnego bycia razem i do wspólnego tworzenia. A przy okazji, żeby pomimo ciężkiej pracy, sprawiało im to przyjemność. Trzeba dużo rozmawiać z ludźmi, dawać im pewien margines swobody, ale też konsekwentnie wymagać. Przydają się umiejętności managerskie. Chyba że ma się świetnego prezesa, managera, który wszystko załatwi, zorganizuje, a mnie wtedy interesują tylko próby i muzyka. Ale w przypadku zespołów amatorskich, którymi się zajmuję, niestety ja muszę być każdym z osobna.

Jak wygląda praca z chórzystami nad tekstem?

– Odczytywanie tekstu muzycznego to w ogóle żmudna praca, a w przypadku amatorów trzeba ich fizycznie tego nauczyć, ponieważ w większości nie czytają nut. Oprócz tego jest cała warstwa związana z tym, co to za utwór, jaką ma budowę, kiedy powstał, kto go napisał, dlaczego, jakie techniki zastosował kompozytor – to wszystko trzeba wytłumaczyć, często mocno obrazowo. Wtedy budujemy właściwy przekaz danego utworu. Tak więc oprócz śpiewania jest dużo opowiadania. Poza tym to jest fascynujące, że mam styczność z żywym instrumentem, jakim jest człowiek, i za każdym razem ten instrument brzmi nieco inaczej.

Kto w świecie dyrygentury najbardziej Cię inspiruje?

– Jeśli chodzi o chóralistykę, to moi nauczyciele, pani prof. Urszula Bobryk oraz prof. Andrzej Banasiewicz, u którego kończyłam studia podyplomowe, fascynująca postać pod każdym względem. Jan Łukaszewski – jeden z najznakomitszych w Europie specjalistów muzyki chóralnej, Philippe Herreweghe – prekursor wykonawstwa historycznego w muzyce. Natomiast symfonicznie to zdecydowanie jest to Agnieszka Duczmal. Jak obserwuje się ją na przestrzeni tych wszystkich lat, od kiedy pracuje, to ona wciąż jest porywająca i niesamowicie kreatywna. Uwielbiam na nią patrzeć. Kiedy to ona prowadzi orkiestrę, widać pełne zjednoczenie pomiędzy dyrygentem a instrumentalistami, czyli to coś, do czego powinniśmy w sytuacji optymalnej dążyć. Jeszcze Jerzy Maksymiuk, wybitny dyrygent, wspaniała postać, kompozytor i instrumentalista o niespożytej energii i temperamencie. Można słuchać i podziwiać godzinami.

Rozmawiamy dzień po koncercie jubileuszowym, który miał miejsce w Poniatowej. Zamykasz w ten sposób pewien etap? Rozpoczynasz nowy czy po prostu dalej robisz to, co wcześniej?

– Muzyka to pasja, jest siłą napędzającą. W zespole są osoby, z którymi pracuję albo znam się nawet od ponad 20 lat. Te wszystkie relacje, które są budowane na przestrzeni lat, nie tylko te zawodowe, ale też prywatne, w takich sytuacjach specjalnych, tak jak ten koncert, potęgują emocje. Myślimy już o nowych projektach, ten zamknęliśmy pięknym koncertem dla życzliwej i bliskiej nam publiczności.

Jak doszło do założenia tego zespołu?

– Minęło już 25 lat mojej pracy dyrygenckiej, a zespołów, które obecnie prowadzę, prawie 15 lat. Wcześniej pracowałam z innymi zespołami, z których w późniejszym okresie rodziły się kolejne. Zdarzają się też zespoły, które są prowadzone przez jedną osobę ponad 20 lat i dłużej i nie przechodzą diametralnych zmian, a czasem jest tak, że zespół ewoluuje. Często to zależy też od miejsca, w którym się pracuje, od ludzi, z którymi się spotykamy na naszej drodze zawodowej, od możliwości finansowych – czyli od tych bardziej pragmatycznych spraw. Ja zaczynałam z chórami dziecięcymi, potem były młodzieżowe, a jeszcze później zajęłam się dorosłymi. W międzyczasie sama śpiewałam i śpiewam w różnych zespołach wokalnych. To jest jakaś zmienność, ale ja lubię, jak coś się dzieje.

Jaki rodzaj muzyki wykonujecie?

– Na wczorajszym koncercie słuchaliśmy baroku, ale były też utwory Mozarta i kompozycja polskiego kompozytora Jana Szopińskiego. Nasz repertuar jest szeroki, od muzyki dawnej po współczesną, ludową czy rozrywkową, chociaż osobiście uwielbiam muzykę dawną, zwłaszcza barok. Choć nie ukrywam, że lubię też dobrze skomponowaną muzykę współczesną. Więc tak przeskakuję po tych stylach, w zależności od tego, w jakim jestem nastroju. I jaki mam aparat wykonawczy, kim dysponuję w danym momencie, bo przecież jest rotacja w zespole. Mamy też konkretne zamówienia koncertowe, które determinują nasz repertuar.

Jaki jest Twój największy sukces?

– Moim największym osiągnięciem związanym z dyrygenturą było doprowadzenie wtedy akurat chóru dziecięcego do pierwszego miejsca na światowym konkursie chóralnym Euroradia „Lets the Peoples Sing” BBC w Wielkiej Brytanii. Jest to największy i najbardziej prestiżowy konkurs na świecie, wieloetapowy i piekielnie trudny. W międzyczasie było kilkadziesiąt festiwali i konkursów, setki koncertów i kilka płyt.

Zakładanie i prowadzenie zespołu to również odkrywanie różnych osobowości.

– Jak jest zespół, to oczywiście znajdujemy również talenty. Na przykład Dorota Niezgoda, moja wychowanka, która wczoraj śpiewała (partie solowe), już jako małe dziecko miała bardzo dobry głos, słuch i wyjątkową wrażliwość muzyczną, ale wcale nie było oczywiste, że pójdzie w kierunku wokalnym, bo skończyła ekonomię i pracuje w banku. Nie ukończyła studiów muzycznych, ale została dyplomowaną wokalistką po średniej szkole muzycznej. Więc czasami odkrycie jest zupełnym przypadkiem, w pewnym momencie ten talent gdzieś eksploduje i ten ktoś, kto go posiada, wykorzysta możliwość, żeby pogłębić swoje umiejętności. A często zdarza się, że ktoś ma bardzo duży talent, ale niestety z różnych przyczyn albo nie mógł, albo się nie nadawał do tego, żeby dalej się rozwijać. Czasami jest to kwestia możliwości, a czasami konstrukcji psychicznej.

Poza muzyką masz dużo innych zainteresowań, życie prywatne, jest Cię wszędzie pełno. Jak to godzisz, zwłaszcza że muzyka jest wyjątkowo wymagająca?

– Moi chórzyści zawsze śmieją się ze mnie, kiedy oznajmiam, że mam pomysł. – Aha, to już nie śpisz w nocy – zaczyna się – i to tak wygląda. Nieprzerwanie się o tym myśli, nie wychodzi się z tego, to działa jak narkotyk. Absolutnie jest to uzależnienie i myślę, że gdyby mnie ktoś od tego odciął, to byłoby to jak odcięcie od tlenu, mogłoby się to źle skończyć. Myślę, że to działa podobnie jak np. w środowisku aktorów. Są jednostki, które całkowicie się wyrzekają swojego prywatnego „ja” i są w stanie zupełnie poświęcić się sztuce, a są osoby, które mogą robić równolegle również inne projekty, realizować inne pasje. Ja należę do tej kategorii osób, które absolutnie poświęcają się temu, co robią, ale mają też rodzinę, swoje życie i czasami dla higieny osobistej po prostu się resetuję. Co jest bardzo dobre dla wszystkich.

Osobista „biała przestrzeń”?

– Tylko moja i mojej rodziny. Ale czasami zwykłe nic nierobienie w kompletnej ciszy, co przy takim natężeniu dźwięków i osób, z którymi na co dzień ma się do czynienia, jest zbawienne i przynosi ulgę umysłowi. Ważna jest też dobrze zaopatrzona biblioteczka. A góry z kolei są przy okazji takim moim katharsis. Tam czuję się wolna. Przeważnie jeżdżę w Tatry, po naszej stronie, albo słowackie Tatry. To zależy, gdzie mnie nogi poniosą. Natomiast lubię szlaki, które nie są oblegane, przeważnie wychodzę wcześnie, około 6 rano, kiedy mogę być sama ze sobą i kiedy mogę zebrać myśli, podziwiać krajobrazy, poczuć się absolutnie wolna. Przez wiele lat chodziłam z moją przyjaciółką i to był taki moment bycia razem, bardzo intymny i tylko dla nas. Ale od kiedy jej nie ma, chodzę sama i to też jest w pewnym sensie jakaś forma terapii i oczywiście ćwiczenie kondycji przy okazji. Góry dają mi niesamowity ładunek energetyczny, wracam stamtąd doładowana pozytywną energią i szczęśliwa, choć wyczerpana okrutnie. Ale to właśnie to dopiero daje szczęście. W górach człowiek uzmysławia sobie, że jest malutki, że jest nikim – to uczy pokory. Drugi mój żywioł to woda, pływanie i jachting.

Co jest dla Ciebie najważniejsze?

– Zdecydowanie rodzina, ludzie, którymi się otaczam i którzy mnie inspirują, spokój emocjonalny, czyli bycie wśród tych, którzy są mi bliscy, z którymi dobrze się czuję i o których wiem, że mogę na nich polegać.

A Kanada?

– Kanada to wyjątkowe miejsce. Dzielę czas między Poniatową, gdzie pracuję i mam bliskich, Konstancin, gdzie mieszkam, i wyjazdy do Kanady. Jestem zakochana w tym kraju. Nie tylko dlatego, że mój mężczyzna jest Kanadyjczykiem, ale tam po prostu jest pięknie. Przede wszystkim jest przestrzeń i możliwość obcowania z przyrodą, czasem zupełnie nietkniętą przez człowieka. Bycie tam daje mi pełnię wolności. Często jeździmy na północ Kanady, nad jeziora. Są to piękne miejsca, czasami zagubione, właściwie bez cywilizacji. Tam bywam sama ze sobą i są to wspaniałe chwile w moim życiu.

A czego słuchasz prywatnie?

– Wbrew pozorom słucham mało, czasem muzyki dawnej, trochę jazzu. Najlepiej czuję się, kiedy jest cisza. Mamy duży ogród i lubię rano otworzyć drzwi na taras, wyjść, usiąść i w tej kompletnej ciszy posiedzieć. Słyszeć tylko ptaki i to absolutnie mi wystarcza. Nawet kiedy jadę samochodem. Chyba że jestem zmęczona, wówczas słucham tylko wiadomości. A że zazwyczaj wtedy się denerwuję, więc wiadomo, że nie zasnę za kierownicą.

 

Leave A Comment