fbpx

Na moich oczach działa się wielka historia

20 kwietnia 2022
700 Wyświetleń

Rok 1981

Jestem przedstawicielem pokolenia, które urodziło się w końcówce lat siedemdziesiątych, przeżyło kolorowe, acz siermiężne lata osiemdziesiąte, by z dziecięcą naiwnością wkroczyć w lata dziewięćdziesiąte. Dużo się wtedy działo, lecz ta wielka historia przechodziła obok, jakby mimochodem, chociaż głośna, to wciąż obecna, to jednak na palcach. Bez mojego udziału.

Kiedy nadszedł pamiętny poranek 13 grudnia, obawiam się, że rykiem, jaki z siebie wydałam, postawiłam na nogi cały blok. Powinnam napisać, że moja blada rodzicielka próbowała utulić mój żal, tłumacząc, że STAŁO SIĘ. Wyłam, bo zamiast piejącego koguta, który zapowiadał „Teleranek”, zobaczyłam na ekranie czarno-białego telewizora jakiegoś smętnego gościa w wielkich jak uszy słonia okularach. Powinnam napisać, że matka ma wytłumaczyła drącemu się wniebogłosy trzylatkowi, że oto na jego oczach dzieje się wielka historia i mamy wojnę. Powinnam napisać, ale po prostu nie pamiętam nic, oprócz typa na ekranie i tego ogłuszającego wrzasku, jaki z siebie wydałam. Każdy, kto miał do czynienia z rozhisteryzowanym trzylatkiem, który nie dostał tego, na co tyle czekał (cały tydzień!), doskonale wie, że start rakiety jest niczym w porównaniu z owym wrzaskiem. Nie sądzę też, żeby szanowna pani matka uskuteczniała przemowy do smarkającego w mankiet dzieciaka.

Potem chyba było normalnie. Nadal oglądałam „Teleranek” i „Czterech pancernych”, ciesząc gębę do Grigorija Saakaszwilego, ponieważ urzekały mnie jego wiecznie śmiejące się oczy. Oraz wąsy. Czarne jak śląski węgiel. Chodziłam do przedszkola, trenowałam cholerne leżakowanie (zmorę każdego szanującego się malucha) i skrycie podkochiwałam się w Pawle K. Pewnie był śnieg, pewnie były święta, potem zaczął się nowy rok. Życie trwało nadal, a ja – skupiona na swoich sprawach, dobranockach, „Zwierzyńcach”, „Piątkach z Pankracym”, nowych garach dla lalek i zazdrości o Michała, młodszego brata – żyłam w granicach swojego bezpiecznego mikrokosmosu. Któregoś dnia tylko wpadło do mieszkania kilku panów, ojca nie było. Zaczęli latać nam po domu jak wściekli, wywalać książki z półek. Mama, blada na twarzy, zaprowadziła mnie do drugiego pokoju i tak przeżyłam swoją pierwszą i jak na razie ostatnią rewizję w życiu. Ojca nie było kilka dni.

W 1983 roku umarł dziadek Mietek. Oficer AK, sybirak, więzień Łubianki i Workuty. Ale o tym dowiedziałam się wiele lat później. Po prostu nagle dziadek przestał być obecny. Kot potwornie rozpaczał.

Rok 1986

Miałam wtedy już osiem lat. Mój świat nadal był dziecięcy i hermetyczny. Nie obchodziły mnie podwyżki, nie obchodziły mnie kolejki, nie obchodziły mnie kartki i puste półki w sklepach czy co tam się działo. Nie znałam innego świata. Była za to szkoła, było podwórko, był młodszy brat i była wciąż Staruszka, która jeszcze wtedy nie była Staruszką, tylko po prostu Sylwią. Bardzo chciałyśmy być dorosłe, chodzić w butach na wysokim obcasie, palić papierosy, oglądać filmy po dwudziestej i malować usta. Czasem nam się to udawało, tzn. zajumać na moment szminkę z matczynej torebki i niewprawnymi ruchami upiększyć swoje dziecięce oblicze. Niekiedy całą zgrają robiliśmy wyprawę na drugi koniec ulicy, do wąwozu koło naszego starego przedszkola. Co niedzielę doświadczaliśmy luksusu – obowiązkowe lody w „Księżycowej”. Podobno było źle, ale stabilnie. Dla nas, dzieci, i tak było najcudowniej. Nie znaliśmy innej rzeczywistości, a ta z amerykańskich filmów ani nie była zrozumiała, ani tak fajna, jak nasza. Towarzyszyły nam szepty dorosłych. Długie spojrzenia, pełne smutku, które czule opatulały nasze beztroskie, szczenięce lata.

Pewnego kwietniowego dnia spanikowana rodzicielka kategorycznie zabroniła wyjścia na dwór, ba!, nawet na balkon i bawienia się klockami, tudzież innymi dobrami, które ochoczo rozpirzyliśmy z Michałem po całym balkonie dzień wcześniej. Wyliśmy w zgranym (o cudzie!) duecie, ale żadne argumenty do pani matki nie przemawiały. Obiecywaliśmy złote góry, nawet to, że nie będziemy się już kłócić i lać. NIE. Klocki i reszta uległy eksterminacji. Oczywiście wyliśmy, bo co było można zrobić. Miny dorosłych stały się zacięte, jeszcze bardzie pełne troski, niż zwykle. Już nie szeptali, tylko mówili otwarcie, że skażenie, że reaktor, że Ukraina, że ZSRR. Nie rozumieliśmy nic, tylko te klocki i samochodziki Michała jeszcze jakiś czas smętnie leżały na balkonie. Kazali nam pić jakiś syf. Okazało się, że na świecie istnieje coś takiego jak atom. Wielka historia znowu była nieopodal, przyczajona jak tygrys. W Trójce leciało „Final Countdown” Europe, a Rafał K. miał jedynki jak chomik i sofixy. My nie. U babci nie było już kota.

Rok 1990

Na lekcje religii to się zawsze chodziło do salki katechetycznej przy garnizonowym. Do egzaminu przed I komunią musieliśmy znać odpowiedzi na 88 pytań. Albo 98, jakoś tak, nie pamiętam. Nie rozumiałam, dlaczego siostra Margarita mówi, że Bóg jest jeden, skoro tam było trzech – Ojciec, Syn i jeszcze Duch Święty.

W kwietniu skończyłam 12 lat. Czułam się straszliwie dorosła, ale nadal ze Staruszką bawiłyśmy się lalkami. Barbie nie miałyśmy. Próbowałam przeczytać „Chłopów”. Ojciec bez słowa komentarza wyjął mi książkę z ręki i odłożył na półkę. Dziwne, nikt nigdy w tym domu nie zabraniał czytać, książki były dosłownie wszędzie, ale OK, wiedziałam, że lepiej z padre nie dyskutować. „Chłopów” nie przeczytałam do dziś.

Nosiłam białą kurtkę po Dorocie, córce wujka Andrzeja. Nikt takiej białej nie miał. U Darka K. z naszej klasy pojawiły się pierwsze pryszcze. Na religię nie chodziliśmy już do salki. Szkoda, było fajnie. Zawsze przyłaziliśmy wcześniej, żeby jeszcze zaliczyć chowanego. Chłopaki czasami chowali się w zakrystii, ale jak proboszcz Obszyński złapał ich na takim procederze, to wcale już fajnie nie było. Religia nagle pojawiła się w szkole, a wraz z nią pan Krzysio. Pan Krzysio był obleśnym, starym gnomem, który nie umiał obojętnie przejść w cieniu zakwitających dziewcząt. Miał wiecznie przetłuszczone włosy i permanentny łupież. Chciał głaskać nas po głowach. Długo z nami nie pobył.

Magdalenka, obrady Okrągłego Stołu, wybory parlamentarne jakoś tak bez echa przeszły w naszym dziecięcym świecie. A przecież to była wielka historia. Nie, nie pamiętam wypowiedzi Joanny Szczepkowskiej, że oto upadł komunizm. Nam nic nie upadło, zbliżały się wakacje. Byliśmy dziećmi. Oglądaliśmy „Jankę” i każdy, ale to naprawdę każdy chciał mieć taki pierścień. TEN pierścień. W szkole powiedzieli, że Ruscy 17 września 1939 roku zrobili nam jesień wszystkich epok na wschodniej granicy. Hitler od zachodu, ale o tym w ramach dorocznych apeli ku czci powtarzano nam od lat. Rosyjskiego uczyliśmy się obowiązkowo do końca podstawówki.

Potem przyszły wybory i nagle odkryliśmy świat wielkiej polityki. Każdą przerwę, podzieleni na zwolenników Wałęsy, Mazowieckiego czy Tymińskiego, debatowaliśmy zażarcie, wykrzykując puste hasła. W ramach tych politycznych dyskursów niemal dochodziło do rękoczynów, kończyły się przyjaźnie albo zaczynały nowe, równie pozorne i nietrwałe jak sejmowe koalicje. Do drugiej tury przeszedł Wałęsa i, o dziwo, Tymiński. Społeczeństwo sfiksowało, my też. I Prezydentem III RP wybranym w wolnych i demokratycznych wyborach został Lech Wałęsa. W szalony kalejdoskop lat dziewięćdziesiątych weszliśmy więc z przytupem i melodyjką, zachłystując się wolnością, której nie rozumieliśmy, i demokracją, której nie rozumieliśmy, pławiąc się w swobodzie działalności, której nie rozumieliśmy, i pogrążając się w galopującej inflacji, której też nie rozumieliśmy. W sklepach pojawiły się szczyty marzeń – zeszyty z gotowymi marginesami i piórniki z wyposażeniem. Rodzice przynieśli do domu psa. Asta ganiała wszystkie koty na osiedlu.

Teraz

Teraz wielka historia znów dzieje się na moich oczach, jest na wyciągnięcie ręki, w witrynach sklepowych, na profilach na Fb, w telewizji, w radio, w mijanych codziennie ludziach, w ukraińskiej mowie, w strachu Andżeli o Saszę, w zdjęciach spod granicy. Mamo, ja nie chcę wojny, jeszcze parę tygodni temu mówiła Olka. Olka, mówiłam ja, nie będzie wojny. Wojna jest. I moje dziecko stało się świadkiem wielkiej historii, bo historia zatoczyła koło. Czyha i dyszy, jest tuż, tuż.

Wczoraj wieczorem, jak zwykle, rozmawiałam ze Staruszką, a dziś rano na przystanku przy Saskim dzieciaki całowały się ukradkiem. Wiosna idzie, wojnę mamy.

tekst Magdalena Zabłocka

foto Edi Libedinsky | Unsplash

Magdalena Zabłocka jest dyrektorem ds. programowych Izby Rzemiosła i Przedsiębiorczości w Lublinie. W pracy, będącej jej największą pasją, zaangażowana jest w działania na rzecz promocji rzemiosła. W książce „Rzemiosło w przestrzeni kulturowej” ze znawstwem i temperamentnie opowiada historie, legendy i mity tej gałęzi działania, poczynając od antyku. Prywatnie uwielbia literaturę luzofońską i iberoamerykańską, a najbardziej lubi „trupy”, czyli kryminały. Kocha swoje dwa psy i dwa koty.

Zostaw komentarz