Biurokraci w Brukseli ze zdziwienia przecierają oczy po otrzymaniu raportu dotyczącego ilości produkcji warzyw i owoców oraz wielkości wsparcia, jakie Komisja Europejska winna wypłacić polskim rolnikom i sadownikom z powodu zamknięcia granic dla polskich produktów ze strony Rosji.
KE zaproponowała wielokrotnie mniejszą kwotę niż wynika z polskich wyliczeń. Jest to niebagatelna różnica. Minister rolnictwa Marek Sawicki skomentował tak tę sytuację w oczekiwaniu na nową ofertę Komisji Europejskiej dotyczącą rekompensat: – Zobaczymy, co w niej się pojawi, czy będą nowe środki, czy komisja będzie znowu udawała, że kryzys, który szacuje się na około 10 miliardów euro, jeśli chodzi o eksport do Rosji, zechce obsłużyć kwotą 125 milionów. Dziwią się urzędnicy UE, chociaż wstępując do Unii, musieliśmy spełnić rygorystyczne warunki i Bruksela doskonale zna statystyki Polski i wie, że blisko 40 procent obywateli naszego kraju mieszka na obszarach wiejskich. A większość z nich pracuje w zawodach rolniczych lub je obsługujących. Widać na przykładzie tegorocznego kryzysu europejskiego, że maksyma życiowa Kalego nie jest obca w Europie – jak Kali ukraść, to dobrze, jak Kalemu ukraść, to źle – jak potrzeba było rynku zbytu dla towarów europejskich i zapewniać sobie ciągłość pracy swych producentów, to dobrze, a jak trzeba solidarnie pomóc nowemu członkowi Unii, członkowi na dorobku, to źle.
Jak można zminimalizować straty polskich producentów żywności? Dać im wolną rękę w produkcji, przetwórstwie i obrocie dobrami przez nich wyprodukowanymi. Tak jak to funkcjonuje niemal w całej „cywilizowanej” Europie od południa przez zachód po północ. Każdy rolnik ma prawo sprzedawać przed i w swoim gospodarstwie pewne ilości przetworzonej żywności: zbóż, warzyw, mięsa i owoców i nie ma potrzeby utrzymywać całej tej machiny sanepidowo-podatkowo-administracyjno-urzędniczej. W wypadku jakichś konfliktów czy nieszczęść wynikających z wadliwych czy niezdatnych produktów są stosowne procedury, regulacje prawne i w ostateczności sądy. Nie ma powodu, by się boksować z biurokratycznym murem czy powietrzem.
Popatrzmy na nasze tradycyjne jabłka. Odmiany (nie wszystkie polskie, ale od lat uprawiane
u nas) Antonówka, Delikates, Kosztela, Papierówka, Malinówka, Koksa pomarańczowa, Reneta Landsberska (Landsberska), Bukówka, Rapa Zielona, Kronselska – wszystkie one nadają się wyśmienicie do produkcji cydru, po polsku jabłecznika. I o nim słów kilka. W składzie polskiego cydru musi być minimum 60 procentowoców, co wyróżnia go na tle europejskich konkurentów. Jest to idealna alternatywa dla piw smakowych.
Jedną z pierwszych wzmianek o fermentowanych jabłkach w XVI wieku napisał po polsku Piotr Krescentyn w poradniku gospodarczym: „A gdy ono odkisą, będziesz miał picie!”.
CYDR – Składniki: 10 l soku z jabłek, 1,5 kg cukru
Tylko metodą na zimno wyciskamy sok z całych jabłek
– można za pomocą sokowirówki – (np. Antonówki ze sprawdzonego sadu – niepryskane – ale warto dodać kilkanaście dzikich jabłek ze starych sadów lub z lasu, ze względu na obecność dzikich drożdży na skórce).
Odstawić go na minimum 10 godzin w chłodne miejsce, później ostrożnie odciągnąć sklarowany sok znad osadu. Rozpuszczamy cukier w części podgrzanego soku. Wyparzony gąsior z osłodzonym i sklarowanym sokiem zamykamy korkiem i rurką fermentacyjną. Odstawiamy na czas fermentacji do pomieszczenia o temperaturze około 20°C. Po burzliwej fermentacji cydr przelewamy do butelek, a na dnie gąsiorka pozostawiamy osad. Butelki powinny postać w chłodnym pomieszczeniu jeszcze minimum 3 dni. Po tym czasie cydr jest gotowy do konsumpcji. Przechowywać w ciemnym i chłodnym pomieszczeniu nie dłużej niż 2–3 tygodnie.
Przy okazji tej nieszczęsnej wojny na Ukrainie oraz rosyjskiego embarga na polskie towary, w tym owoce i warzywa, przypomniała mi się pewna anegdota związana z podróżami i jabłkami. Siedzieliśmy w Lublinie u mnie w kuchni z moim sąsiadem Mańkiem K., już wówczas bokserem Iglopolu Dębica, i rozmawialiśmy o jego wyjazdach zagranicznych na zawody sportowe. Wtedy, w latach 80., były to bardzo interesujące opowieści, szczególnie ze sparingów w dalekiej Azji. – Wiesz co – mówił Maniek – na te wyjazdy to zabieramy kilogramy jabłek, i oni tam, na bazarach, ci Azjaci, za jedno zwyczajne nasze jabłko dają nam kilogram bananów, a czasem nawet dwa kilogramy… zależy od kupca. A wiesz, dla nas, bokserów, banany są bardzo dobre przed treningami i po też są dobre.
W czasach „głębokiej komuny” stanu wojennego to było coś… Coś niesamowitego, banany [!], widywane raz w roku przy okazji świąt Bożego Narodzenia, oczywiście, jeśli statek z ładunkiem dopłynął do portu w Gdyni, jak donosiła ówczesna prasa! Za jedno jabłko z polskiego sadu. Ale czasy. Mam nadzieję, że znowu jakiś chory na głowę rusek, w ramach braterskiej pomocy, nie zafunduje nam podobnych terminów. Oby!
Powodzenia i smacznego. Będziesz miał picie!
tekst i foto Michał Fujcik