Wychowałam się w domu, w którym portret Marszałka Józefa Piłsudskiego wisiał nad drzwiami do pokoju stołowego i był odkurzany co najmniej kilka razy w roku, nie tylko z okazji świąt wielkanocnych i Bożego Narodzenia. Żadne dzieło sztuki, ot porządna, podkolorowana ilustracja w ciężkiej tonacji zieleni i błękitów oprawiona w pozłacaną ramkę. Pisma Marszałka kolportowaliśmy z kolegami w stanie wojennym oczywiście nielegalnie i z narażeniem bezpieczeństwa rodziny, znajomych i własnego. Świadomość, że Marszałek odszedł na wieczny spoczynek w chwili, kiedy moja mama była bobasem, czyniła z postaci legendy osobę nader mi współczesną, nie mówiąc już o jego koncepcjach i przekonaniach. I o tym, że przegonił Rosjan spod Warszawy. I że był żywym człowiekiem ze wszystkimi swoimi słabościami, co wielu jego wyznawców przemilcza. Mieliśmy z Marszałkiem wspólną tajemnicę. W mroczne pierwsze tygodnie stanu wojennego, będąc uczennicą najbardziej wywrotowego gdańskiego liceum, napisałam w szafie za wieszakami z sukienkami moją ulubioną sentencję jego autorstwa „Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo. Zwyciężyć i ulec to klęska”. Odkładając na bok całą egzaltację tej chwili, jakże to wewnątrzszafowe wyznanie było ważne i jak bardzo budowało moje morale. Od 1981 roku na naszym balkonie w każde święto 3 maja wywieszało się biało-czerwoną flagę, a potem szło się na mszę za Ojczyznę, po której walczyło się czym się dało na ulicach Gdańska ze Zmilitaryzowanymi Oddziałami Milicji Obywatelskiej nazywanej w skrócie ZOMO. A to wszystko w imię przekonań wyniesionych z samokształtów, czyli nielegalnych lekcji historii organizowanych za każdym razem w innym mieszkaniu i własnego rodzinnego domu. Od tej sytuacji minęło ponad 30 lat i obiektywnie trzeba przyznać, że zmienił się ustrój, choć niektórzy tego jeszcze nie zauważyli i nadal walczą o wolny kraj, a na FB zapraszają do wspólnego odmawiania koronki do Matki Boskiej w intencji oswobodzenia ojczyzny spod komunistycznego jarzma. Zdewaluowało się również pojęcie patriotyzm, które najczęściej jest nadużywane podczas przepychanek różnych ugrupowań. I w takim oto miszmaszu kulturowo-mentalnym młodzi ludzie jakby na nowo wynieśli na piedestał osobę Marszałka miłościwie nam panującego na placu Litewskim w Lublinie. W Noc Kultury artyści „prześwietlili” podczas trójwymiarowej projekcji i jeźdźca, i konia, pokazując tak intymne detale fizjonomii obydwojga, jak żebra… Ale jak to? To Marszałek Józef Piłsudski miał żebra? I jego ukochana kasztanka też? W dodatku te żebra były jak na widelcu, ktoś coś oświetlił, ktoś przyszedł, przechodnie robili sobie zdjęcia. Skandal! Iluminacja stała się bodaj najchętniej fotografowaną sytuacją artystyczną tegorocznej Nocy Kultury, przywracając tym samym na chwilę pamięć o postaci Marszałka, który dla młodszych pokoleń jest zaledwie „tym gościem na koniu”, dla innych wiecznym utrapieniem z powodu robiących „kopę” gołębi. Ale nie zrozumieli tego ci, którzy oprotestowali prześwietlonego Marszałka i okrzyknęli artystyczną akcję profanacją. Zamiast wykorzystać sytuację na rzecz popularyzacji wielkiego Polaka wśród młodego pokolenia, postanowili przygotować się do szturmu. Ale czasy się zmieniają, drodzy Państwo, i składanie pod pomnikiem wieńców oraz jeżdżący powozem po ulicach śródmieścia przebrani za Piłsudskiego aktorzy to już trochę za mało. Trzeba pomyśleć o edukacji historycznej przełożonej na język zrozumiały dla kilkunastolatków i studentów wydziałów humanistycznych niegrzeszących wiedzą ogólną, dla których nazwisko Piłsudski jest jedynie odwołaniem się do „czegoś tam”. Chcąc kultywować legendy, trzeba wziąć pod uwagę współczesne realia, ponieważ symbole Waszego i naszego pokolenia nie mają już tej siły rażenia.
Znany z niewybrednego języka i myślowo niewyobrażalnie nowoczesny Marszałek sam kiedyś stwierdził : „Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość”. Myśl jakkolwiek rozumiana, ze wszech miar warta rozważenia ku chwale tych, którzy dopiero mają się narodzić.
Grażyna Stankiewicz