Jesteśmy tolerancyjni i otwarci. Chętnie poznajemy inne kultury, to wszak poszerza horyzonty. Lubimy czasem potańczyć w rytm klezmerskiej muzyki i od dzieciństwa znamy smak chałki. Ze zrozumieniem kiwamy głowami, kiedy papież mówi o starszych braciach w wierze. A jednak Żydzi to dla Polaków drażliwy temat.
Spektakl Żyd lubelskiej Kompanii „Teatr” rozpoczyna się w ciemności, rozproszonej mglistym światłem zza oszklonych drzwi. Ale już po chwili scena tonie w rażącym blasku jarzeniówek, które przenoszą publiczność do szkolnej sali, szarej i pustej. Scenografia ogranicza się do trojga drzwi, okna i krzesła, co dodatkowo podkreśla klimat niepewności. W takiej przestrzeni odbywa się rozrachunek z przeszłością, stanowiącą trzon akcji dramatu Artura Pałygi.
Dawne urazy i czujnie strzeżone sekrety wychodzą na światło dzienne z okazji wizyty tajemniczego zagranicznego gościa, który chce wspomóc finansowo podupadającą szkołę. W zamian za ten gest szkoła miałaby przybrać imię jego ojca, pisarza, który mieszkał tu przed wojną. Sytuacja wydaje się idealna, ale w tej idylli tkwi drzazga – pisarz nazywa się Mosze Wassersztajn, a potencjalny sponsor przybył z Izraela. Mamy więc konflikt iście tragiczny: szansą na uratowanie szkoły przed likwidacją stają się żydowskie pieniądze. W prowincjonalnej świątyni oświaty rozpętuje się burza mózgów, a zamknięta przestrzeń i wspólny problem sprawiają, że nauczyciele zaczynają się otwierać. Poglądy niewypowiadane na co dzień i fakty dyskretnie pomijane w podręcznikowej wersji historii tworzą przerażający obraz.
Początek rysuje się jednak żartobliwą kreską – grupa belfrów operuje stereotypami, sprowadzającymi żydowskość do koszernych dań, brody i pejsów. Padają też dość groteskowe propozycje uczczenia przybysza: sztafeta z pochodniami, chór czy wspólne odśpiewanie Abba Ojcze przy wtórze duszpasterskiej gitary. Ironia i dowcipne riposty przeplatają się z akcją, pełniąc podwójną funkcję – rozładowują napiętą atmosferę, ale też podkręcają temperaturę wydarzeń.
Postaci, w których owe przejawy komizmu są najwyraźniejsze, to anglistka, nauczyciel WF i ksiądz. Pierwsza z nich (Kamila Boruta-Hycnar) jest młoda, nieco płytka i na wskroś współczesna; łaknie egzotycznych kultur i marzy o wyrwaniu się z polskiego grajdołka. Wuefista kreowany przez Konrada Marszałka na dresiarza z postępującym zanikiem szarych komórek to przedstawiciel „patriotów” o tendencjach nacjonalistycznych. Natomiast ksiądz (Jarosław Tomica) na siłę stara się być pogodny, wyluzowany i przyjacielski, a przede wszystkim w miarę neutralny. Własne zdanie zastępuje więc nieprzystającymi do sytuacji ogólnikami, zasłyszanymi w oficjalnych homiliach arcypasterzy. Ale kumulujące się emocje, niemalże widoczne w powietrzu, w przestrzeni między nauczycielami, muszą w końcu wybuchnąć, wytrącając bohaterów z humorystycznych póz i bezmyślnych uśmiechów.
Rodzajem katalizatora w spektaklu Mazurkiewicza jest duet polonistki (Brygida Turowska) i dyrektora (Michał Zgiet) – opozycjonistki i oportunisty. To oni dyktują tempo akcji mocnymi głosami i stanowczym charakterem. Nie bez znaczenia jest w tym przypadku obsada: zarówno aktorstwo pochodzącej z Lublina Turowskiej, znanej z wielu ról dubbingowych, na co dzień aktorki scen warszawskich, jak i Zgieta, wywodzącego się z teatru lalek, laureata prestiżowej Fringe First w Edynburgu za żywiołowo zagraną „Ferdydurke” w reż. Janusza Opryńskiego, w dużej mierze opiera się właśnie na pracy głosem – stąd postaci, które kreują w Żydzie, wybijają się na pierwszy plan swoim sposobem podawania tekstu.
Reżyser Witold Mazurkiewicz, poza gronem pedagogów, wykreował jeszcze jednego bohatera, którego obecność zaznaczono jedynie (a może aż) cieniem i dźwiękiem. To kontrabasista (Mariusz Bogdanowicz), bezsłownie „obserwujący” wydarzenia zza półprzezroczystych drzwi. Głęboki, posępny dźwięk instrumentu wyznacza rytm przedstawienia oraz akcentuje niejednolitość prawdy, w której – jak w drastycznych wspomnieniach spisanych w uczniowskim wypracowaniu – próżno szukać wyraźnej granicy pomiędzy dobrem a złem, ofiarą a katem.
Co pozostanie w głowach widzów po spektaklu? Śmieszność stereotypów, ponura wspólna oddzielna historia, migające wściekle jarzeniówki? Spektakl obowiązkowo do obejrzenia w Lublinie i szkolnych aulach na Lubelszczyźnie. Wszak szczycimy się wielokulturowością, a owe pytania nabierają dziś szczególnej wartości.
Katarzyna Łupińska
Foto Maciej Rukacz