Czternaście lat temu Beata Sanocka, licealistka zamojskiego ogólniaka, zakochała się w Pawle. Ona – uczennica klasy teatralnej. On – przyszły mechanik lubelskiego technikum. Łączyła ich gorąca miłość. Natomiast dzieliła odległość między miastami. Nie spotykali się więc często, by razem pójść na spacer lub na imprezę. Nie przeszkadzało im to jednak być ze sobą niemal nieprzerwanie. A wszystko za sprawą listów, w których rozmawiali o codziennych wydarzeniach, snuli marzenia na przyszłość i zapewniali się o swych uczuciach. Nie wysyłali wiadomości esemesami. Mieli, co prawda, telefony komórkowe, ale traktowali je tylko jako narzędzia do szybszej koniecznej komunikacji. Wiedzieli, że w odręcznie pisanych listach więcej i ciekawiej powiedzą o sobie i o tym, co ich otacza. Łatwiej wyrażą rzeczy ważne i zrozumieją się nawzajem.
Beata nie poprzestała jednak wyłącznie na zapisywaniu białych kartek. Chciała, żeby jej listy nie tylko były piękne w słowie, ale i wyjątkowe w jego oprawie. I tak się stało. Typowe białe kartki formatu A4 moczyła przez krótką chwilę w odpowiednim wymyślonym przez nią zestawie ziół. Dzięki temu marszczyły się, żółkły i stwarzały wrażenie postarzanych, podobnych do tych, na których wieki temu rozwijała się sztuka epistolarna. Jednorazowo robiła po kilkadziesiąt kartek. Suszyła je, lekko rozprasowywała i pisała listy niejednokrotnie liczące sobie po trzydzieści stron. Wysyłała je w kopercie, którą wykonywała specjalnie do tego celu. Paweł, co prawda, odpowiadał jej, nie rozpisując się zbytnio, ale oboje coraz mocniej byli przekonani, że na dalsze lata zostaną nierozłączni. W żadnym wypadku nie mogli jednak przewidzieć, że z tych listów zrodzi się nie tylko ich rodzinna, ale i zawodowa przyszłość.
Paweł zdobywał konkretny zawód, ale nie wiadomo było, czy zgodnie z nim dostanie pracę. Beata, mając talent plastyczny, próbowała swoich zdolności w wielu dziedzinach. W spektaklach tworzonych w ramach licealnych zajęć opracowywała scenografie. Pierwszą zrealizowała do przedstawienia „Kot w butach”. Kolejną zaś, którą najbardziej sobie ceniła, opracowała do pantomimy o holokauście, z którą całą klasą prezentowali się nie tylko w Zamościu, ale i za granicą w Anglii i Austrii. Mając chwile wolnego czasu, projektowała sobie i koleżankom ubrania. Sama farbowała do nich tkaniny, sama szyła. Ze skrawków robiła lalki dla swojej młodszej siostry. Poza tym prowadziła na swoich kartkach pamiętnik i fotografowała.
Okazało się jednak, że to, co najbliższe sercu, najczęściej sprawdza się w dalszym życiu. Beata postanowiła swoje luźne zapiski pamiętnikowe złożyć w formie książki. Natomiast do swoich fotografii stworzyła album, w którym umieszczała zdjęcia na postarzanym papierze, nadając jednak w tym przypadku każdej ze stron inną barwę. Zaprojektowała i wykonała dwie okładki ze sztywnego szarego płótna obciągniętego na grubej tekturze. Na obu pojawiły się wzory w pewnym miejscu wyszywane nitką, a w innym ułożone z doklejanych skrawków materiału. Po czym zabrała się do czynności introligatorskich, z którymi jednak wcześniej nie miała do czynienia. Kupiła sobie książkę i przeczytała w niej kilka porad praktycznych. Znała podstawy, ale kartki książki i albumu zszyła z okładkami i grzbietem z materiału już w oparciu o swój bardziej nowatorski pomysł. Dla wzmocnienia całość skleiła przygotowanym przez siebie tradycyjnym stolarskim mącznikiem. Kiedy gotowe dzieło pokazała w szkole, od razu posypały się od koleżanek prośby, zwłaszcza albumów na osiemnastki. Niektóre z kolejnych okładek miały wzory witrażowe, np. z kwiatami lub portretem dziewczyny, i to sprawiło, że o jej pracach stało się głośno. Licealistka zaczęła je wystawiać w jednej z zamojskich galerii. Szybko znalazły nabywców.
Mam własne patenty
Jeden z dwóch pokoi mieszkania na czwartym piętrze niskiego budynku lubelskiego LSM-u. Na dużym stole z jednej strony leży pokaźny pakiet pomarszczonego postarzanego papieru. Z drugiej również niemały, ale już z kartkami bez specjalnej obróbki. Mają różne rozmiary i barwy, wśród których najczęstszą jest jednak brązowa. Obok nich leżą odpowiednio przycięte kawałki tektury i sztywnego płótna. A za nimi różnego rodzaju papierowe szablony. W szufladzie pod jego blatem sto różnokolorowych szpul z nićmi do wyszywania wzorów. Nad nim na półkach materiały i skóry. Przed nim na podłodze różne papiery. Po jego przeciwnej stronie tuż przy ścianie stoją dwie maszyny: do szycia i do haftowania. Między tym stołem a oknem wciśnięty niewielki blat. Stoją na nim kleje: do skóry, stolarski i introligatorski. Tuż przy nich pędzelki do ich rozprowadzania. Są bardzo pomocne, ponieważ przy tkaninowych oprawach, a zwłaszcza przy ich okładkach, ważne jest precyzyjne rozprowadzenie kleju w odpowiednio krótkim czasie, a potem szybkie dociśnięcie całości. Zbyt długi czas nakładania kleju spowoduje, że tkanina będzie mokra i nie połączy się ze wzmacniającą tekturą.
Miejsca jest niewiele i dlatego okienny parapet służy do rozlokowania na nim: pilniczków, nożyków, nożyc, lutownicy do wypalania napisów w okładkach skórzanych i kostki introligatorskiej, czyli kawałka bawolej kości, który pomaga przy łączeniu sklejanych elementów. Jest podłużna i tak wyprofilowana, że nie ślizga się po skórze. Dociska ją, ale się do niej nie przykleja. Natomiast umieszczenie tu na stałe niewielkiej ręcznej prasy, ciągle użytecznej mimo swego niemal zabytkowego wieku, nie było już możliwe. Z tego powodu, gdy nie jest potrzebna, stoi na klatce schodowej tuż za drzwiami wejściowymi do mieszkania.
W tym artystycznym królestwie Beata cierpliwie tworzy albumy i pamiątkowe rodzinne księgi. Po maturze ukończyła szkołę policealną, w której tworzyła witraże. Podobały się jej układanki ze szkieł dające w ołowianym stelażu olśniewający efekt. Potem przyszły studia na wydziale artystycznym UMCS w Lublinie. W międzyczasie pojawiło się jednak pierwsze dziecko i na obronę pracy magisterskiej zabrakło już czasu. Sił także. W końcu rodzina i matkowanie, co sama podkreśla – rzecz najważniejsza.
Pracuje najczęściej przez kilka godzin przedpołudniowych i o wiele dłużej, bywa, od wieczora do świtu. Wtedy jej córkami: ośmioletnią Nadią i sześciomiesięczną Lilianną zajmuje się Paweł. Poza tym to on robi zakupy, chodzi z dziewczynkami na spacery i nierzadko pomaga Beacie w tych czynnościach, które wymagają większego wysiłku, jak np. docisk prasą zmontowanych kartek.
Jej prace wykonane są bardzo precyzyjnie i dlatego wytrzymują lata. Stosuje w nich swoje własne patenty. Do niedawna robiła okładki witrażowe, nanosząc na płótno skrawki kolorowych materiałów. Okazało się, że nikt przed nią takich rzeczy nie robił. Było to jednak pracochłonne, a tym samym i drogie. Obecnie więc preferuje okładki z płótna lnianego lub aksamitu. Napisy na nich są haftowane lub wyciskane, dając niepowtarzalne efekty. Zdarza się, że wyszywa na nich elementy ilustracyjne. Na specjalne życzenie robi także całą oprawę ze skóry. Wszystko wykonuje ręcznie i dba o wszelkie detale.
– Takiej sumienności – mówi – w tym co robię, nauczyłam się w rodzinnym domu we wsi Peresołowice niedaleko Hrubieszowa, gdzie się urodziłam i wychowałam. Każdy w nim zajmował się czymś pożytecznym. Mama, na przykład, szyła ubrania i pościel. Haftowała i robiła swetry. Ojciec poza pracą na PKP robił wszelkie domowe naprawy i wykonywał rzeczy stolarskie, w tym nasze meble. Tam nauczyłam się poszanowania pracy. I teraz bardzo mi się to przydaje. Własny pomysł i wykonanie ręczne niejednokrotnie mają większą wartość, niż rzeczy z seryjnej produkcji kupione w sklepie.
Obecnie nie zszywa i nie naprawia rozpadających się książek z domowych biblioteczek. Choć potrafi to zrobić i kilka razy uległa prośbom bibliofilii. Jednak ma wystarczająco dużo pracy przy realizacji własnych pomysłów i prowadzenia zaprojektowanej przez siebie strony internetowej.
Jestem uparta
W tak nietypowej działalności rękodzielniczej niejednokrotnie zdarzają się przypadki, dla których określenie wyjątkowe nie potrafi czasem w pełni odzwierciedlić ocenianego stanu rzeczy. Bardzo łatwo to zrozumieć, gdy przytoczy się choćby trzy przykłady dotyczące albumów rodzinnych, jakie zostały zrobione przez Beatę. Jeden nie był już książką rodzinną, a wręcz księgą rodową. Zawierał dwieście kartek. Miał wymiary trzydzieści pięć na trzydzieści pięć centymetrów. I ważył ponad pięć kilogramów. Na okładce było precyzyjnie wytłoczone logo klientki. Drugi miał okładki nie tylko w kształcie gorsetu, ale i poprzez zmontowany zestaw sznurków przechodzących także i przez same strony otwierał się i zamykał podobnie jak ów najstarszy z elementów damskiej bielizny. Natomiast trzeci posiadał okładki ze skóry połączonej z elementami pozłacania i odpowiednio wytłoczonym wypukłym napisem określającym ślubny podarunek młodej parze. Ten poleciał za ocean do USA. Poprzednie pozostały w Polsce. Ale poza nimi był także i taki, który zawędrował do dalekiej Australii.
Każdy z nich wymagał zupełnie odrębnego pomysłu na jego wykonanie. O tym jednak Beata raczej nie mówi. Nie tylko dlatego, że nie chce zdradzać tajemnic swojej pracowni, ale, przede wszystkim, z powodu swej niebywałej skromności. Z natury rzeczy jest bowiem osobą małomówną, która uważa, że najlepiej wyrażać się poprzez to, co się wytwarza. Czasem jednak wtrąci następującą uwagę: – W Polsce jeszcze do obecnej chwili jest tak, że wszelkie papierowe tego typu rzeczy, jak np. albumy, notatniki itp., są z reguły niestety szalenie tandetne. A nierzadko wręcz kiczowate. Otoczone jakimiś błyszczącymi elementami – koralikami albo brokatowymi kwiatami. Natomiast moje są z jednej strony może i proste, ale z drugiej dekoracyjne.
Bardziej otwarty jest Paweł. Kiedy na chwilę pojawił się w pracowni z uśmiechniętą Lilianną na rękach i wysłuchał fragmentu mojej rozmowy z Beatą, nie mógł odmówić sobie kilku zdań od siebie. – Bez przerwyjestem zaskakiwany jej nowymi pomysłami. Nie tylko w pracowni, ale także i we wspólnym życiu ze mną. Inaczej pewnie byśmy nie przetrwali mijających właśnie czternastu lat naszego związku. Beata to osoba na tyle fascynująca, że w żadem sposób nie można się z nią nudzić. Jest przy tym bardzo uparta, zawsze dąży do swego celu i każdy pomysł, nawet ten, który z pozoru wydawałby się niewykonalny, doprowadza do pozytywnego końca. Pomagam jej w cięciu różnych elementów i ich sklejaniu, ale strona artystyczna jest już tylko jej udziałem. Dodał także i zarazem przypomniał słuszną myśl, że niebywałym sukcesem w życiu każdego z nas jest móc robić to, co się lubi, i jeszcze przy tej okazji mieć dzięki temu możliwość zarobku.
Drążę w tym, co robię
I w pracowni na czwartym piętrze bloku na LSM, która nazywa się „Papirell”, tak właśnie jest. Przy tym daje się także zauważyć jeszcze jedną cenną rzecz. Tu się nic nie marnuje.I kiedy pozostają skrawki materiałów na okładki, a w tym i skórzane, Beata na jakiś czas odrywa się od swoich papierowych pomysłów i z tych pozostałości robi rzeczy ozdobne. Na przykład skleja malutkie skórzane książeczki, łączy je z łańcuszkami i tworzy rodzaj ozdobnej biżuterii, która także trafia na rynek.
Sama promuje swoją działalność. Albumy, notatniki czy też pamiętniki wychodzące spod jej ręki znajdują się u klientów już od kilku lat i dalej są w niezmienionym stanie. Stanowią ozdobę archiwów rodzinnych w Polsce i w różnych zakątkach świata. Uważa, że po tylu doświadczeniach może już śmiało powiedzieć: – Moje rzeczy wyróżnia to, że są proste i eleganckie. Nie są jakoś specjalnie ozdabianie. Natomiast ważnym jest, żeby ich forma sama w sobie była interesująca. Żeby sama w sobie, jako przedmiot, była prosta i zwyczajna, a przy tym na swój sposób ładna. – Na pytanie zaś, kim jest, odpowiada z uśmiechem: – Po pierwsze, co jest najważniejsze w życiu każdej kobiety, jestem szczęśliwą mamą. Po drugie doświadczonym rzemieślnikiem rękodzielnikiem. Natomiast jeszcze nie artystą rękodzielnikiem, jak niektórzy mnie określają. Jeszcze nie mam takiej chwili, żebym mogła sama sobie to miano przypisać. Na studiach spotkałam kilka osób, które z samego faktu bycia na kierunku plastycznym od razu uważały się za artystów, chociaż ich prace daleko jeszcze odbiegały od tego pojęcia. Na razie więc bez przerwy coś drążę w tym, co robię. Stale coś zmieniam w okładkach. W ich strukturze i wzorach. Nie lubię bowiem robić tych samych rzeczy.
Beata Sanocka ma także, jak każdy z nas, swoje marzenie. Mieć kiedyś domek na wsi i spokój. A wtedy częściej będzie mogła poświęcić się gotowaniu w oparciu o tradycyjną polską kuchnię i wrócić do swej pasji, jaką jest malarstwo. Obecnie, co prawda, wnosi na chwilę do mieszkania sztalugę z blejtramem i farbami i przez moment zapomina przy nich o szarej codzienności. Ale dla jej artystycznej duszy to za mało, żeby mogła czuć się spełnioną w sztuce.
Tekst Maciej Skarga
Foto Marcin Pietrusza