Zadziwiająco dobrze ma się dzisiaj coś, z czym doskonale czuła się tzw. komuna. Mam na myśli wszelkiego rodzaju absurdy, paradoksy czy wręcz głupoty życia naszego powszedniego, fundowane przez skretyniały aparat zwykłym obywatelom. Jakoś tak naiwnie wydawało mi się, że wraz z końcem PRL-u zniknie, a przynajmniej znacznie zmniejszy się pole do popisu dla artystów kabaretowych. A tu mija dwudziesty szósty rok wolności i nic z tego!
Absurdów pod dostatkiem i tylko kabarety nie takie (no, może poza wiecznie żywą „Elitą” i jej radiową mutacją, czyli „Studiem 202”). Gdzież dzisiejsi następcy „Dudka” Edwarda Dziewońskiego, „Teya” Zenona Laskowika i Bohdana Smolenia, „60 minut na godzinę” Jacka Fedorowicza? Gdzie filmy w rodzaju „Misia” lub „Nie lubię poniedziałku”?
Miłośnikom cudownej ironii, siarczystej, lecz przy tym gustownej kpiny pozostały wspomnienia, czasem nagrania. Bo nie ma dziś niczego choćby zbliżonego do słynnego popisu Jana Kobuszewskiego w roli majstra, Wiesława Gołasa jako ucznia trudnej sztuki hydrauliki i Wiesława Michnikowskiego w roli petenta, czyli skeczu „Dudka” zakończonego słynnym „Wężykiem, Jasiu, wężykiem”. Dobre kabarety zastąpiła masówka w postaci kabaretonów, obficie serwowanych przez telewizję, ale których poziom – jakby powiedział również mało dowcipny klasyk – jest po prostu porażający!
Szkoda, tym bardziej, że absurd nadal goni absurd. Przykłady? Proszę bardzo. Jedźmy od spraw prostych do bardziej skomplikowanych.
Te parkingi i alejki osiedlowe zamykane szlabanami na kłódkę, dzięki czemu straż nie może dojechać do pożaru, a karetka do chorego. Ci irytujący sprzedawcy, których dawne „Czego?” zamieniło się w „W czym mogę pomóc?”, ale poziom pozostał. Ten cały społecznościowy ekshibicjonizm, bezrozumne korzystanie z Facebooka czy innego wirtualnego badziewia, często mające komiczne (bądź, niestety, tragiczne) epilogi. Te bandy głupkowatych telemarketerów. Ci policjanci oraz strażnicy miejscy (to nowość) nadal gotowi wyłącznie wystawiać mandaty, jak dawniej robili to milicjanci za „niemanie świateł”, ale odwracający się od prawdziwych problemów. Te parki, jak Ogród Saski w Lublinie, do których wciąż strach wejść, ale już nie przed bandytami, lecz z obawy, że spacer z psem zakończy się w kajdankach.
Dawnego, wykpiwanego w kabaretach, wszechobecnego towarzysza, gotowego wygłosić każdą głupotę i każdy banał, zastąpił facet z kropidłem, również jako obowiązkowy element każdej uroczystości. Ale tak naprawdę nie zmieniło się nic poza tym. Ten nowy jest równie elokwentny i tak samo potrzebny, jak jego partyjni poprzednicy. Ale też być musi. Niebawem zapewne przy nowych rowach melioracyjnych lub świeżo załatanej asfaltem dziurze w jezdni będzie niezbędny on i jego obrzędy.
Nie wyobrażam sobie, żeby czarno odzianego jegomościa zabrakło całkiem niedawno w dzielnicy Lublina zwanej Majdanem Tatarskim, gdzie z wielką pompą oddawano do użytku nową zajezdnię trolejbusową. Ochów i achów było co niemiara. Przemówienia, dumne władze miasta i szefowie spółek transportowych, zachwyceni pismacy. I w tym ogólnym samouwielbieniu tylko jeden dziennikarz, Dominik Smaga z „Dziennika Wschodniego”, zauważył:
„Przejmowana dziś przez Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne zajezdnia ma całkowicie zastąpić starą bazę na Helenowie. Na razie jest to niemożliwe, bo do bramy nie jest dociągnięta trakcja trolejbusowa, która kończy się na skrzyżowaniu ul. Grygowej, Pancerniaków i Plewińskiego. (…) Bez tych drutów do bazy nie jest w stanie dotrzeć część trolejbusów, które nie są wyposażone w dodatkowy akumulator lub agregat prądotwórczy”.
Na to, by zajezdnia pełniła swą rolę, potrzeba jeszcze co najmniej pięciu miesięcy – pisze dalej. Dziś to po prostu zajezdnia bez dojazdu! Ale buzia, goździk, klapa, puchar już były…
Tego Tym i Bareja razem wzięci nie wymyśliliby nawet w środkowym PRL-u. Trochę więc szkoda, że Dominik (przy okazji – pozdrowienia i uznanie za czujność) artystą kabaretowym nie jest i całego wydarzenia nie pochlastał ostrzem satyry. Bo przecież tak urocze czasy i równie sympatyczna rzeczywistość zasługują na kolejne: „Wężykiem, Jasiu, wężykiem”.
Paweł Chromcewicz