Czasy, a wraz z nimi możliwości, zmieniły się niewiarygodnie. A jak z ludźmi? Pozostali tacy sami jak pięćdziesiąt, sto, dwieście lat temu. Nie wierzycie? Sięgnijcie najpierw do „Targowiska próżności”, powieści Williama Thackeraya z połowy XIX wieku, lub choćby którejkolwiek z książek Balzaka, obejrzyjcie sztukę Moliera czy Zapolskiej, przypomnicie sobie „Karierę Nikodema Dyzmy” Dołęgi-Mostowicza (choć zapewne większość lepiej niż książkę kojarzy serial z Romanem Wilhelmim w roli tytułowej). A potem wejdźcie na Facebooka, Instagram albo zajrzyjcie do starych mediów, od prasy po już „przechodzoną” telewizję.
W czasach Balzaka i Zapolskiej tytułowym targowiskiem były salony arystokratyczne i szlacheckie, potem także mieszczańskie, rolę tę znakomicie pełnił teatr i opera. Dziś zastąpiły je media, zwłaszcza społecznościowe, a teatr i opera są już w tym morzu targowisk tylko malutkim straganem. Godne uwagi może być co najwyżej kino, ale tylko wtedy, gdy odbywa się jakaś znaczna premiera i warto ustawić się na ściance, żeby zabłysnąć fryzurą, biustem, kreacją, nowym partnerem lub partnerką, bo niczym więcej już raczej nie.
Jakże wąskie możliwości mieli dawni celebryci (chociaż tak ich wtedy nie nazywano) w porównaniu z obecnymi. Zresztą stanowili swoistą elitę, a ich wyczyny zestawione z dzisiejszymi są jak kropelka wobec bezkresnego oceanu. Bo też szukający rozgłosu miłośnicy sławy mnożą się teraz niczym króliki, a i każda metoda prowadząca ich do celu jest dobra. Można sprowokować, zaszokować lub po prostu nakłamać i już jest się zauważonym. Gdyby Becky Sharp z kart powieści Thackeraya miała takie możliwości, jak dzisiaj, zamieszanie bez wątpienia siałaby znacznie większe.
Internet daje możliwości wprost nieograniczone. A skoro „sławy” mogą epatować ciałem, wakacjami na Bali z nowym partnerem, rozstaniem ze starym, a nawet wylewać na Facebooku morze łez po stracie bliskiej osoby, to dlaczego nie mogą tzw. zwykli ludzie. Bo przecież oni także mają swoje miłości, bywają na Maderze lub w Międzyzdrojach, kupują nowe gadżety. No i również chcą być zauważeni. A jeśli się pochwalą, jeśli błysną bądź zmyślą, to może kiedyś uda im się nawet dołączyć do tych „niezwykłych”?
Nadzieja jest wielka, a dzięki sieci możliwości ogromne. Wrzucamy więc fotki z każdego kolejnego kroku latorośli, piszemy co jedliśmy, pokazujemy, gdzie byliśmy (i z kim, to ważne), komentujemy najświeższe wydarzenia – od rozmowy z ekspedientką w sklepie po polityczne newsy. Mamy przecież swoje poglądy, a jak nie mamy, to też żadna przeszkoda.
Wzorców nie brakuje, skoro aktywni są artyści, publicyści, lekarze, prawnicy, nawet księża. No i, oczywiście, przedstawiciele suwerena, którym lans ma nawet zapewnić chwalenie się (z pełną powagą!) rezygnacją z kupowania francuskich serów…
W zasadzie nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Może za wyjątkiem zdziwienia uczestników targowiska rosnącą nienawiścią… wobec nich samych. A przecież trzecia zasada dynamiki Newtona mówi – w uproszczeniu, niech mi fizycy wybaczą – że każda reakcja wywołuje reakcję. To prawo w naukach społecznych również może mieć zastosowanie. Warto o tym pamiętać, kiedy się publicznie przechwala, epatuje, miesza, obraża, schlebia lub potępia. Kawałek „hejtu” spadnie na każdego, kto pojawił się na tym targowisku. A im bardziej jest aktywny, tym więcej oberwie.
William Thackeray o swojej powieści pisał: „targowisko próżności to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów”. Co się zmieniło? Szacunkiem dla pozorów mało kto już się przejmuje, no i dzisiejsza skala jest kompletnie nieporównywalna.
„Targowisko próżności” określa się jako satyrę na angielskie społeczeństwo pierwszej połowy XIX wieku. W czasach nam współczesnych, jak się okazuje, nie trzeba powieściopisarzy, sami piszemy satyrę na społeczeństwo XXI wieku. Szkoda tylko, że z mniejszym talentem.
Paweł Chromcewicz