fbpx

Poznaniak z Masłomęcza

2 marca 2017
Komentarze wyłączone
1 552 Wyświetleń

DSC_5648Dzięki niemu lubelska archeologia odżyła na nowo. Odkryciem wioski Gotów w Masłomęczu z II wieku n.e. zmienił życie swoje, jej mieszkańców, a także spojrzenie na potencjał naukowy Lubelszczyzny. Z profesorem Andrzejem Kokowskim, znanym na całym świecie archeologiem z UMCS, o intuicji, wytrwałości, polskiej wsi i urokach bycia dziadkiem rozmawia Aleksandra Biszczad, foto Natalia Wierzbicka.

 

Podobno nie rozstaje się Pan z Bolesławem Chrobrym?

– Można tak powiedzieć. W 1979 roku, gdy przyjechałem do Lublina, w księgarni Pax zastałem 6 tomów tego wielkiego dzieła Aleksandra Gołubiewa „Bolesław Chrobry”. To książka dotycząca początków państwowości polskiej, czyli dosyć bliska archeologii. Zresztą autor wykorzystał w swojej pracy wiedzę z różnych odkryć archeologicznych. Uwielbiam język, jakim jest napisana. Gołubiew na potrzeby tej książki stworzył własny język, archaiczny, słowiański, którym mnie zupełnie oczarował. Uwiodła mnie również umiejętność odtworzenia aury tamtych czasów, a także komponowanie wątków, które zawsze mają bardzo rzetelne odniesienie do historii Polski. Taki sposób opowiadania szalenie mnie fascynuje, a poprzez swoje bogactwo słownictwa, wiedzy o gramatyce i słowotwórstwie uczy szacunku dla języka.

 

Pochodzi Pan ze Złotowa na Pomorzu, studiował w Poznaniu, ale naukowo związał się Pan z Lublinem.

– Są osoby, które płyną z nurtem i los za nich układa ich przyszłość. Są też tacy, którzy stawiają sobie pewne warunki i cele. Z takim właśnie nastawieniem przyjechałem do Lublina. I jak to zwykle bywa u młodych ludzi, było w tym dużo ambicji, trochę arogancji i bezczelności. Przyjechałem z przekonaniem, że mogę zdziałać wiele w archeologii, chociaż nie wiedziałem jeszcze jak. Miałem świadomość, że bez większych odkryć będę trwał na uczelni aż do emerytury. A ja bardzo chciałem znaleźć dla siebie ważne miejsce w archeologii.

 

W realiach lat 80. w Polsce nie było to łatwe.

DSC_5676– To były siermiężne czasy. W najlepszym razie mogłem wyjechać dwa razy w roku za granicę. Mimo wszystko bardzo walczyłem o każdy wyjazd, co w przyszłości zaprocentowało. Nabrałem obycia w świecie naukowym, poznałem wiele osób, z którymi później związałem swoją karierę. A co najważniejsze, zacząłem budować świadomość o tym, że archeologia w Lublinie ma coś do powiedzenia. Pod koniec lat 70. pojechałam na kongres do South Hampton. Kiedy powiedziałem, skąd jestem, jeden z nowo poznanych rozmówców odrzekł, że był wiele razy w Lubljanie i bardzo mu się tam podoba. Takie sytuacje z jednej strony pobudzały moje ambicje, a z drugiej pewną energię, żeby wypromować Lublin. I to powoli się zmieniało. W 1992 roku zorganizowaliśmy dużą wystawę w Niemczech, która prezentowała wyniki wykopalisk w Masłomęczu. Był to ogromny sukces, pojawiły się tysiące zwiedzających. Przed organizacją wystawy zlecono badania na temat tego, co społeczność niemiecka wie na temat Lublina i UMCS-u. Okazało się, że niewielki procent osób ankietowanych kojarzył w ogóle Lublin, a jeżeli chodzi o uniwersytet, to jedynie kilka osób znało KUL. Po zamknięciu wystawy powtórzono badania. Tym razem ankietowani wiedzieli już, gdzie jest Lublin, znali Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej i oczywiście Katedrę, wówczas, Archeologii.

 

Po tym, jak trafił Pan do Masłomęcza, już nic nie było takie, jak przedtem.

– To była historia podobna do tych spod szyldu Indiany Jonesa. Miałem zorganizować wyjazd ze studentami. Postawiłem sobie proste harcerskie pytanie: Gdybyś żył 2000 lat temu i miałbyś dostać się np. z Kołobrzegu do Odessy albo z Kijowa do Berlina, to jaką drogą byś podążał? Linie na mapie skrzyżowały się, padło na Kotlinę Hrubieszowską. Była ponura jesień, wylądowaliśmy w Hrubieszowie. Podzieliliśmy teren na pewne obszary, ja wylosowałem Masłomęcz. Pojechałem tam brudnym autobusem PKS, wysiadłem na przystanku skleconym z dykty, było zimno, mżyło. Wyjąłem moją mapę, przeżegnałem się i pomyślałem: Rodzice mieli rację, co ja tutaj robię? Za przystankiem na horyzoncie widniał rząd starych chałup. Postanowiłem, że jeżeli na tym odcinku nic nie znajdę, to wracam do Poznania. Po dosłownie pierwszych trzech krokach znalazłem skorupę ze starożytnego naczynia. Idąc przez pole, zbierałem kolejne. Po jakimś czasie zaciekawieni mieszkańcy wysłali do mnie dwóch chłopców, którzy zapytali o to, co właściwie robię na ich polu. Odpowiedziałem, że zbieram „szczerubki”, bo tak je tam nazywano. Zdziwili się, ale zaczęli mi pomagać. Jeden znalazł przęślik, czyli obciążnik do wrzeciona, drugi szklane koraliki. W następnym sezonie założyłem już wykopy, odnaleźliśmy całe „osiedle”. Ale to było wciąż mało, ażeby zabłysnąć wynikami na świecie.

 

Poszukiwania trwały dłużej niż Pan przypuszczał. Dopadało Pana zwątpienie?

– Na wzgórzu za pewną niebieską chatą w Masłomęczu znalazłem spaloną ludzką kostkę. Są takie momenty w życiu naukowca, kiedy kieruje nim pewna intuicja, że jest blisko dużego odkrycia. Przeczuwałem, że tam właśnie mogę znaleźć starożytne cmentarzysko. Jednak przez te dwa lata poszukiwań wracałem do Instytutu bez wystarczająco satysfakcjonujących wyników. Koledzy patrzyli na mnie z politowaniem, ale nie poddawałem się.

 

Dla mieszkańców Masłomęcza był Pan obcy, nie potraktowali Pana jak intruza?

– Nie – traktowali mnie jak nieszkodliwego wariata z miasta. Zaczynałem o 5 rano i wracałam o zachodzie słońca, ale nic nie znajdowałem. Było im mnie trochę żal. Pytali mnie: i co? I nic! Byłem dla nich egzotycznym zjawiskiem, w jeansach, z długimi włosami i brodą. Chciałem skrócić ten dystans. Zagadywałem, kłaniałem się, jak szła burza, to rzucałem łopatę i pomagałem w składaniu siana. Pierwsi zainteresowali się właściciele pola, rodzina Mazurów. Przychodzili, pytali, oglądali to, co znalazłem. Nie rozumieli, czego szukam, i troszkę śmiali się ze mnie pod nosem, ale było w tym dużo sympatii.

 

Finalnie ten niegroźny wariat skierował życie Masłomęcza na nowe tory.

DSC_5575– Przełamaniem lodów było rozmowa z wioskowym mędrcem, Stefanem Macybułą, starym partyzantem z Armii Krajowej. Zabrał mnie na męską rozmowę przy samogonie. Padły konkretne pytania: co tutaj robisz, jak długo to potrwa, a co my z tego będziemy mieli? Wiedziałem, że to ten moment, kiedy wieś zaczyna się angażować w wykopaliska. Od tamtej pory mogłem liczyć na ich pomoc. Z czasem zaczęli mnie zapraszać na różne uroczystości, w niedzielę na obiad kolejno do każdej rodziny. Gdy sprawą zainteresowali się dziennikarze, telewizja BBC, National Geographic, a do Masłomęcza zaczęli przyjeżdżać cudzoziemcy z całej Europy, to wówczas sami zaczęli się interesować wykopaliskami. W niedziele po mszy tłumy przychodziły do mnie na wykopy. Zaproponowałem, że na zakończenie każdego sezonu będziemy organizować ognisko za Mazurową stodołą dla wszystkich z wioski. Przed wódką, kiełbasą i tańcami rozmawialiśmy o aktualnym stanie wykopalisk. Po trzech takich spotkaniach doszło do tego, że mieszkańcy już czekali na nasze przybycie, jak na przylot bocianów. Pod koniec wykopalisk, w 25. rocznicę ich rozpoczęcia, mieszkańcy Masłomęcza zorganizowali przyjęcie dla prawie 700 osób. Przyjechali studenci biorący udział w wykopaliskach, naukowcy. Wszyscy płakali, że to już koniec. Przychodziły do mnie delegacje z pytaniem: Panie inżynierze, a może by co jednak jeszcze wykopał? Może u nas za stodołą coś się znajdzie? Nie chcieli stracić tego nowego życia w Masłomęczu.

 

Okazało, że sukces naukowy dał początek nowego życia w Masłomęczu.

– Mieszkańcy wsi postanowili stworzyć grupę, która będzie naśladowała życie Gotów, ich tradycje, zwyczaje, sposób ubierania się, nawet jedzenia. Zaczęło się od spisania kompendium podstawowej wiedzy pod hasłem: „30 powodów do dumy z mieszkania w krainie Gotów” w formie niewielkiej książki, dzięki czemu masłomęczanie w końcu dostali konkretną, przyswajalną wiedzę na temat tego, co nasze wykopaliska oznaczają dla nich. Potem powstała Wioska Gotów. Więc oprócz dumy ze swojej spuścizny, dostrzegli też szansę na lepsze życie. Jako Goci zostali zaproszeni do Brukseli, Bułgarii, Danii, wcześniej co najwyżej wybierali się do lekarza do Hrubieszowa lub Zamościa…

 

Masłomęcz zasłynął na świecie, ale czy świat zapukał do drzwi Masłomęcza?

– Dosłownie, bo media później interesowały się już nie tylko odkryciami archeologicznymi, ale właśnie Wioską Gotów. Powstawały filmy, reportaże, sesje zdjęciowe. To pociągnęło za sobą rozwój agroturystyki, ale i np. potrzebę nauki języków obcych. Dzisiaj mieszkańcy są specjalistami od historii Gotów, z czego jestem bardzo dumny. Coroczne Gockie Święto, obchodzone w ostatni weekend lipca, różni się od wszystkich wiejskich imprez. Przyjeżdża na nią kilkanaście tysięcy osób, również ze świata nauki, którzy chcą słuchać o Masłomęczu i chwalą mieszkańców za ich w pełni historyczną wizję skansenu. Masłomęcz jest wzorem, teraz to inni chcą dorównać temu projektowi. Jej Wysokość królowa Małgorzata II powiedziała mi kiedyś przy kolacji, że fascynuje ją fakt, że w sercu słowiańskiego kraju bardzo prości ludzie doszli do wniosku, że germański lud Gotów jest ich dziedzictwem kulturowym. Największe nazwiska naukowe w Europie znają Masłomęcz i Wioskę Gotów, wyrażają podziw dla otwartości i wiedzy jej mieszkańców. A moja praca naukowa dzięki temu ma akceptację nie tylko w środowisku specjalistów.

 

Z Pana życiorysu wynika, że wiele razy był Pan w sytuacji: przyjezdny – tutejsi. Jakie odczucia miał Pan po przeprowadzce z Poznania do Lublina?

– Jak gdybym wylądował w innym kraju. Poznań był mocno uporządkowany, Lublin patriarchalny i radosny. Wszyscy witali się serdecznie, czas nie miał znaczenia. Dzieciństwo spędzałem na wsi u babci. Tam wieś była zwartą zabudową z widocznym początkiem i końcem; każda posesja była dokładnie ogrodzona płotem. Na Lubelszczyźnie wioski były i jeszcze są porozrzucane, nie widać ich granic. Drzwi do domów były tutaj zawsze otwarte, na każdym stole dla gości czekał chleb i mleko. W poznańskim, jeżeli chciałem się napić wody u gospodarza, to trzeba było zapłacić! Byłem nieustannie zdziwiony wielką serdecznością lubelskiej wsi.

 

Zorganizowana przez Pana konferencja naukowa rozpoczęła obchody 700-lecia nadania Lublinowi praw miejskich. Zaskoczył Pan wiele osób, spodziewano się stricte badawczego podejścia do tematu początków Lublina.

DSC_5585– Taki był cel. Lublinianie są dumni ze swojego miasta, ale nie interesuje ich to, co inni sądzą o nim. Postanowiłem więc pokazać, jak Lublin był postrzegany przez obserwatorów z zewnątrz, z północy, wschodu, południa i zachodu. Oczywiście najważniejszym punktem konferencji był początek Lublina, ten przed nadaniem prawa magdeburskiego. Gdy rozpoczęliśmy przygotowania do konferencji z docentem Markiem Florkiem, okazało się, że tak naprawdę niewiele wiemy na ten temat. Przeanalizowaliśmy różne hipotezy. Okazało się, że większość dowodów świadczy za tym, że Lublin zaczął się kształtować na Wzgórzu Zamkowym. Między innymi musieliśmy wykazać niedorzeczność tezy, że Lublin miał początek na Wzgórzu Czwartek. Wszystkie te zagadnienia udało nam się wyjaśnić w trakcie konferencji, ponadto pokazaliśmy, jakie miejsce zajmował Lublin na mapie politycznej i ekonomicznej tamtych czasów w Europie i kraju.

 

Od ponad 30 lat jest Pan wykładowcą akademickim. Jak Pan postrzega przyszłych archeologów?

– Kiedyś studenci w większości zajmowali się tylko studiami. Teraz większość moich studentów pracuje i studiuje, a przez to nie mają czasu na prawdziwe oddanie się nauce – na bibliotekę, czytanie, dyskusje, zgłębianie archeologii. 20 lat temu na archeologię trafiały osoby, którym na tym zależało. Obowiązywały egzaminy wstępne. Niestety obecnie część osób trafia tu z powodu tzw. „wolnych miejsc”. Brakuje też zaangażowania, zdarza się, że studenci nawet nie wiedzą o wystawach archeologicznych organizowanych w Lublinie. Na spotkania ze znakomitymi naukowcami zagranicznymi przychodzi zaledwie kilka osób. Ale są też pozytywy. Nasi studenci organizują kapitalną akcję: Archeologia dzieciom. Jeżdżą do szkół i opowiadają najmłodszym o archeologii. Jestem dumny, bo w Muzeum im. Stanisława Staszica w Hrubieszowie pracuje para moich studentów, realizująca projekty naukowe na skalę światową. Są partnerami dla największych instytucji naukowych w Europie. Muzeum w Berlinie podpisało z nimi umowę o współpracy.

 

Masłomęczowi poświęcił Pan ze swojego życia całe ćwierćwiecze. Czym zastąpił Pan tę fascynację?

DSC_5613– Piszę książkę o Jerzym Faczyńskim, polskim znakomitym artyście, zupełnie w rodzimym kraju nieznanym. Jeszcze w czasie wojny zamieszkał w Wielkiej Brytanii. Był architektem z wykształcenia, ale zajmował się malarstwem, grafiką, rysunkiem. Jego dzieła znajdują się we wszystkich najważniejszych muzeach świata, od Nowego Jorku po Sydney i Brazylię. Najbardziej znane pisma brytyjskie drukowały jego grafiki, projektował okładki dla najważniejszych światowych wydawnictw. Trafiłem na niego przypadkiem, później kupiłem za grosze jego szkice, projekty architektoniczne z likwidowanej pracowni w Liverpoolu. Wypromowanie go w Polsce to mój aktualny cel.

 

Życie naukowe jest życiem naukowym, ale istnieje jeszcze życie rodzinne. Podobno ma Pan ciekawą teorię na temat bycia dziadkiem.

– Od momentu, kiedy wnuczka pojawiła się na świecie, czyli cztery lata temu, w moje życie wkroczyła nowa energia. Wystarczy pół godziny zabawy z nią i czuję się odmłodzony i silniejszy. Dzięki niej odkrywam dzieci na nowo, ponieważ przez intensywną drogę do tzw. kariery naukowej troszkę przegapiłem dzieciństwo własnych. Moja córka i syn spędzili ze mną sporo czasu na wykopaliskach. Jakkolwiek to zabrzmi, córka zawsze miała swój grób, nad którym zawzięcie pracowała, odkopywała poszczególne jego części z niezwykłą precyzją. Ta żyłka archeologa jej pozostała i taki też kierunek studiów wybrała. Teraz prowadzi bibliotekę naszego Instytutu. Natomiast syn wyjechał za granicę, ukończył studia w Paryżu i Londynie. Zajmuje się wieloma rzeczami, m.in. fotografią i PR, a nawet meblarstwem. Moja żona Ewa stworzyła dla nas wspaniały dom, pełen ciepła i dobrej aury. Dzięki jej wyrozumiałości i troskliwości mogłem rozwijać się naukowo. Otaczamy się książkami i obrazami, podobnie odbieramy świat. No i nie mogę pominąć faktu, że moja żona kapitalnie gotuje. Sama również ukończyła archeologię. Na ślub zdecydowaliśmy się w Masłomęczu. Na 35-lecie naszego związku małżeńskiego mieszkańcy zorganizowali nam jubileusz i odnowienie przysięgi. Był wójt z łańcuchem, bukiety kwiatów, pieśni i łzy wzruszenia. Ewa od początku jeździła razem ze mną do Masłomęcza i uważa go za nasz wspólny sukces i drugi dom.

Andrzej Kokowski, rocznik 1953. Uznany za jednego z najwybitniejszych współcześnie działających archeologów na świecie, profesor nauk humanistycznych, twórca Instytutu Archeologii UMCS w Lublinie i jego długoletni dyrektor. Specjalizuje się w archeologii Polski i Europy okresu przedrzymskiego i rzymskiego, jest międzynarodowym autorytetem w zakresie historii wędrówek Gotów, Wandalów i Sarmatów. Stypendysta prestiżowej Fundacji Alexandra von Humboldta w Bonn. Kierował projektami Schätze der Ostgoten i Die Vandalen, die Könige, die Eliten, die Krieger, die Handwerker,uczestnik kilkudziesięciu międzynarodowych kongresów, autor kilkuset publikacji, a także członek licznych międzynarodowych gremiów naukowych. Jego wykopaliska w Masłomęczu i Gródku koło Hrubieszowa zasadniczo zweryfikowały dotychczasową wiedzę o dziejach Gotów, a ich wyniki pozwoliły na zbudowanie marki regionalnej i stworzenie projektu „Wioska Gotów”. Prywatnie osoba z ogromnym poczuciem humoru, znakomity tancerz i jeden z najbardziej stylowo ubranych lubelskich naukowców – świetnie prezentuje się zarówno w muszce, jak i w hawajskich koszulach.

Komenatrze zostały zablokowane