Tekst Grażyna Stankiewicz
No i nie wiem, ale mam świadomość, że wszyscy moi znajomi dzieci mają genialne. Nie piją, nie palą, nie włóczą się po nocach. Uczą się, są dobrze ułożone, nie ma z nimi problemów wychowawczych, egzaminy próbne piszą na najlepsze oceny, a na egzaminach końcowych otrzymują ponadprzeciętną punktację i w dodatku dostają się na takie studia, jakie sobie wymarzyły. Może warto żyć, aby doświadczyć tego rodzaju rodzicielskiej satysfakcji.
Skoro statystyki są tak ponadprzeciętne, to w związku z tym nie mam pojęcia, skąd się bierze młodzież, z którą mamy do czynienia na co dzień. Ostatnio byłam świadkiem, kiedy w restauracji kelnerka, świeżo upieczona maturzystka, musiała wydać 26 zł reszty z 50-złotowego banknotu. Ponieważ kasa fiskalna była chwilowo nieczynna, dziewczyna policzyła ilość reszty na telefonie komórkowym ku rozbawieniu oczekującej na tę resztę klientki. Innym razem miałam okazję obserwować studentkę retoryki, która będąc na praktykach zawodowych, nie potrafiła wyartykułować z siebie żadnej refleksji, nie mówiąc o wykonaniu prostego polecenia. Z kolei inna znajoma maturzystka miała za zadanie na egzaminie próbnym opisać style, w jakich została przedstawiona na rysunku, skompilowana z kilku stylów historycznych, budowla. I nie chodzi tu o odróżnienie późnego romanizmu od wczesnego gotyku, tylko średniowiecza od baroku! Okazało się, że nikt w klasie nie odpowiedział poprawnie na to pytanie. Współcześni młodociani analfabeci nie znają kontekstów kulturowych, obyczajowych czy geopolitycznych. Wprawdzie znają znaczenie anafory, bez której na maturze ani rusz, ale nie potrafią określić ani jaka rzeka przepływa przez Warszawę, ani ile komór ma serce człowieka i kto napisał autobiografię Piłsudskiego, a także kiedy Polska odzyskała niepodległość. Niby rzeczywiście głupoty, ale czasami być może przydatne, choćby po to, żeby wiedzieć, czego dotyczy rozmowa prowadzona przez tych lepiej zorientowanych, zwłaszcza w zawodowym towarzystwie.
I tu zaczynają się kolejne schody, ponieważ dwudziesto- i trzydziestolatkowie tak jak są niedouczeni, tak samo mają problem z przystosowaniem się do zastanej rzeczywistości, którą ze wszech miar starają się zmienić w imię własnego komfortu. Dlatego nie dziwi, że nie mając solidnej bazy w zakresie kompetencji, których gwarancją powinna być już sama matura, nie wspomnę o licencjacie, a tym bardziej o magisterium, a także o niezliczonych kursach (zwłaszcza unijnych i fotograficznych), ci sami młodzi ludzie nie tylko uważają się za alfę i omegę, ale również nieustannie pozostają w pozycji roszczeniowej. Wielu trzydziestolatkom, z którymi mam do czynienia wydaje się, że nie obowiązują ich zasady współistnienia, wzajemnego szacunku, autorytetów. We wszystkim mają rację, na wszystkim znają się najlepiej. Kochają mówić, baaa, nawet przekrzykiwać, pohukiwać i nieustannie pouczać jak przekupki na bazarze, podczas gdy sztuka słuchania jest im kompletnie nieznana. I tak wyrzucają z siebie całe morze informacji, energii, twierdząc, że coś jest niemożliwe, podczas gdy można zadać proste pytanie i otrzymać prostą a efektywną odpowiedź. Posłuchać, przeanalizować, przyswoić i skorzystać ku zadowoleniu mówiącego i słuchającego. Często ma to wiele wspólnego z brakiem kindersztuby, którą powinno się wynieść z domu. Tak właśnie myślę, kiedy np. młody stażem i wiekiem kelner podaje mi zupę z kciukiem w talerzu. Albo mężczyźni podają pierwsi rękę na przywitanie, choć wystarczy zwyczajowe „dzień dobry”, albo osoba do mnie dzwoniąca zamiast się przedstawić odpytuje mnie, jak się nazywam. Albo… A może to tylko mi się śni? Oby…