Przed atakiem naciągnęli na twarze damskie pończochy. – Co to za cudaki, może cyrkowcy – zastanawiali się miejscowi. Zapewne oglądali filmy sensacyjne, ale tej sceny chyba nie widzieli…
Rozkopaczew, powiat Lubartów. 3 września 1959 r. godzina dziesiąta. Żółte liście na drzewach, szkolne tornistry na plecach dzieci, ktoś idzie załatwić urzędową sprawę do Gromadzkiej Rady Narodowej, znajdującej się w tym samym budynku, co poczta. Jest to mały drewniany dom przy głównej ulicy. Za chwilę zrobi się w nim bardzo gorąco.
To jest napad!
Było ich trzech, zamaskowane twarze, w rękach pistolety. Wycelowali z nich do kilkunastu osób, które stały przed okienkiem w urzędzie pocztowym.
– To jest napad. Wszyscy na ziemię, bo będziemy strzelać – nakazali. Tym, którzy nie dość szybko wykonali polecenie, „pomogli” kopniakami. Potem jeden z nich urwał słuchawkę telefonu, przerywając łączność.
Zapędzili pracowników poczty i interesantów do jednego z pomieszczeń GRN. Powiedzieli do uwięzionych, że biorą ich na zakładników. Po czym kazali im wyciągać portfele, a kobietom dodatkowo oddać biżuterię. W razie oporu zagrozili, że będą zabijać.
Zabrali także utarg z kasetek. Zrabowana kwota – było tego kilkaset złotych – nie zadowoliła ich. Postanowili pójść za ciosem. Zostawili zakładników w pokoju, zamknęli drzwi na klucz. Potem wybiegli z poczty i udali się do sklepu spożywczego, który znajdował się w pobliżu. Sprzedawał w nim starszy mężczyzna. Widząc przez witrynę podejrzanie wyglądających mężczyzn, chciał zamknąć drzwi. Niestety, nie zdążył. Odepchnęli go i weszli do środka.
– Ręce do góry! Forsa albo życie! – zawołali, kierując lufy pistoletów w stojących przy ladzie ludzi. Młoda nauczycielka z tutejszej szkoły podstawowej zaczęła krzyczeć.
Jeden z opryszków kazał jej się uciszyć, ale nauczycielka nie potrafiła opanować przerażenia. Uciszył ją uderzeniem kolby w głowę. Dziewczyna na chwilę straciła przytomność.
Ukradli gotówkę oraz wiktuały, m.in. kiełbasę i alkohol. Ale i tego było im mało. Następną „wizytę” złożyli w sklepie tekstylnym. Na tym zakończyli „występ”. Wyszli objuczeni łupami ponad miarę. Żeby ich nie dźwigać i żeby szybko opuścić wieś, ukradli stojącą nieopodal furmankę. Wyładowali na nią towary, opryszek, który zajął miejsce na koźle, smagnął batem konia, po chwili wóz odjechał w kierunku lasu.
Striptiz opryszka
Uwięzionym na poczcie udało się wyłamać drzwi. Jeden z mężczyzn wsiadł na motocykl i pojechał do Lubartowa powiadomić milicję o napadzie. Początkowo uznano to za żart. Kiedy jednak zaczęły dzwonić telefony z tą samą informacją, powiadomiono komendę wojewódzką w Lublinie. Po błyskawicznej naradzie ustalono plan działania.
W niecałą godzinę po napadzie do Rozkopaczewa wyruszyły na sygnale samochody milicyjne. W akcji wzięły udział trzy grupy funkcjonariuszy, w tym oddział specjalny, uzbrojony w karabiny maszynowe i wyposażony w tarcze ochronne.
Obstawiono drogi na terenie kilku powiatów. Na ślad bandytów natrafiono w miejscowości Nowa Wólka Kijańska, 10 kilometrów od Lublina. Zaledwie kilka minut przed pojawieniem się we wsi milicji widziano trzech nieznajomych mężczyzn, dźwigających ciężkie worki. Na widok miejscowych zaczęli uciekać.
Bandyci porzucili część łupów i skierowali się na pobliskie pole tytoniowe. To nie ułatwiało pościgu. Łodygi tytoniu rosły bardzo gęsto i osiągały wysokość człowieka. Pole przypominało labirynt. Wysiłki opryszków, żeby się tam ukryć, były jednak bezcelowe. Zostali wytropieni dzięki użytym w akcji psom. Jeden z mężczyzn poddał się, natomiast dwaj jego kompani wciąż nie rezygnowali z ucieczki, mimo iż ścigający ich milicjanci z każdą sekundą zmniejszali dzielący dystans, jaki ich od nich dzielił.
– Stać! Ręce do góry! – wołali do bandytów. Jeden z nich potknął się i upadł. Wiedział, że przegrał, ale nie stracił fantazji i dobrego humoru. Zanim milicja dopadła go i zakuła w kajdanki, mężczyzna zaczął się… rozbierać. Zdjął wszystko, co miał na sobie. Striptiz bandyty rozśmieszył nie tylko gapiów, którzy z oddali obserwowali pościg, ale także niektórych milicjantów.
Zatrzymano tylko dwóch sprawców. Do późnych godzin trwały poszukiwania trzeciego bandyty. Ten jednak jakby rozpłynął się w powietrzu.
Bliźniacze życiorysy sprawców
Dwaj zatrzymani bandyci byli doświadczonymi recydywistami. Tadeusz P. (ten, który się rozebrał) nie potrafił się doliczyć, ile razy i za co siedział. W 1953 r. został skazany dwukrotnie na dożywocie za napady rabunkowe z bronią w ręku.
Objęła go jednak amnestia. Najpierw skrócono mu karę do 12 lat, a wiosną 1959 r. darowano resztę. Tadeusz P. po opuszczeniu więzienia w Strzelcach Opolskich przyjechał do Lublina, żeby – jak wyjaśniał na przesłuchaniu – rozpocząć nowe życie.
W jego życiu nic się jednak nie zmieniło. Mógł pójść do pracy w FSC lub w WSK Świdnik, gdzie obiecywano atrakcyjne zarobki i dawano szansę na mieszkanie zakładowe, ale nie skorzystał z tej szansy. Wrócił do bandyckiego „rzemiosła”.
Drugi z zatrzymanych, 27-letni Tadeusz Sz., też miał bogate doświadczenia jako kryminalista. Napady, oszustwa, kradzieże „na wyrwę” i kilka lat wyjętych z życiorysu. Po ostatniej odsiadce, w przeciwieństwie do swego imiennika, poszedł do pracy. Zatrudnił się jako kierowca w PKS. Ale miejsca tam nie zagrzał. Prowadził po pijanemu, kradł paliwo i chodliwe na rynku części samochodowe. Został zwolniony dyscyplinarnie.
Trzeci, który uciekł milicji i wszelki ślad po nim zaginął, Józef J., miał na koncie podobne przestępstwa jak koledzy. Z Tadeuszem P. przebywał w tym samym zakładzie karnym. Tam się poznali i zaczęli planować kolejne skoki po wyjściu na wolność.
Śledztwo w sprawie wydarzeń, które rozegrały się w Rozkopaczewie, trwało raptem siedem tygodni. Pod koniec października 1959 r. prokuratura skierowała akt oskarżenia przeciwko Tadeuszowi P. i Tadeuszowi Sz. do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie. Zarzucono im dokonanie napadów na pocztę, siedzibę GRN i na dwa sklepy, rabunek na ogólną kwotę ponad 5 tysięcy zł (to była wówczas suma odpowiadająca trzem średnim pensjom miesięcznym) oraz nielegalne posiadanie broni palnej i posługiwanie się nią.
Rozprawa odbyła się w trybie doraźnym. Oskarżeni umniejszali swój udział w przestępstwach. Twierdzili, że pomysłodawcą i głównym sprawcą był Józef J. Utrzymywali, że zgodzili się uczestniczyć w napadach, bo im groził.
Takie tłumaczenia sąd włożył między bajki. 5 listopada 1959 r. po dwudniowym procesie Tadeusz P. i Tadeusz Sz. zostali uznani winni zarzutom i skazani na kary dożywotniego pozbawienia wolności oraz na utratę praw obywatelskich i honorowych na zawsze.
Mamy i trzeciego!
Wydawało się, że Józef J. umknął sprawiedliwości. Miejsce pobytu poszukiwanego opryszka było nieznane, minęło 10 lat. Śledztwo dawno zostało umorzone. I nagle pojawił się trop.
Wiosną 1969 r. lubelska milicja prowadziła dochodzenie w sprawie serii napadów dokonywanych przez nieustalonych sprawców w okolicy Bełżyc i na terenie powiatu kraśnickiego. Rolnikowi z miejscowości Kępa Borzechowska zrabowali znaczną sumę w gotówce i broń myśliwską. Kilka tygodni później mieszkaniec Urzędowa w wyniku napadu stracił 12,5 tys. zł.
Poszkodowani zeznali, że rabusie byli brutalni, bili ich i grozili im zastrzeleniem. W kolejnych tygodniach odnotowano jeszcze kilka takich przypadków. Najciekawsze, że podany przez świadków rysopis jednego z bandytów do złudzenia przypominał wygląd poszukiwanego od lat sprawcy napadów w Rozkopaczewie!
Dalsze czynności śledcze ponad wszelką wątpliwość potwierdziły, że był to Józef J. Jednak został on aresztowany dopiero pod koniec 1970 r. Na światło dzienne wyszły zdumiewające fakty. Okazało się, że po napadach w Rozkopaczewie bandyta uciekł do lasu. Potem przemieszczał się po różnych częściach województwa lubelskiego. W lasach praktycznie zamieszkał. Przez 10 lat ukrywał się w sprytnie zamaskowanych ziemiankach. Opuszczał je tylko wtedy, gdy popełniał kolejne przestępstwa.
W 1971 r. Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Józefa J. na karę 10 lat więzienia i utratę praw publicznych na 5 lat.
tekst Mariusz Gadomski
foto Grażyna Rutowska | Narodowe Archiwum Cyfrowe