fbpx

“To nie rekolekcje”

O najbardziej krnąbrnym dziecku Komedii – stand-upie. O spektakularnym sukcesie osiągniętym w zaledwie 45 lat. O bitach, algorytmach i literaturze. O tym wszystkim w rozmowie Grzegorza Zawistowskiego z komikiem, Tomaszem BORASEM Borkowskim. Foto Robert Grablewski.


Na StandUpedia.pl piszą o Tobie tak: „prezentuje humor dla dorosłych, nie ze względu na drastyczne treści, tylko precyzyjne konstrukcje, przy których warto się zatrzymać i chwilę pomyśleć. Specjalizuje się w tzw. „one-linerach”, krótkich, często przewrotnych żartach, wymagających skupienia”. Podpisałbyś się pod tą krótką notką? Czy może coś byś w niej zmienił?

Z jednej strony, mógłbym się pod nią podpisać. Z drugiej, czuję, że niektóre wątki wymagają jednak pewnego rozwinięcia albo doprecyzowania.

Myślę, że za frazę „precyzyjne konstrukcje, przy których warto się zatrzymać i chwilę pomyśleć” nie obraziłaby się nawet Olga Tokarczuk.

Tego to nie wiem. Z kobietami nigdy nic nie wiadomo.. Z drugiej strony, w tym co robię skupiam się przede wszystkim na rozśmieszaniu innych. Nie wiem, czy chciałbym, by podczas mojego występu widz zatrzymywał się i głęboko rozmyślał. Bardzo lubię operować dłuższą pauzą. To wzmacnia przekaz i daje publiczności więcej czasu na reakcję. Jednak mój występ to wartki, gęsto utkany puentami monolog – nie wielkopostne rekolekcje.

Kolejne pytanie może Ci się wydać trochę niemądre. Ile masz wzrostu?

196 cm.

Gdybym wystąpił przed Tobą jako support, Twój pierwszy numer polegałby zapewne na wysunięciu mikrofonu 30 cm wyżej. Potrafisz to zrobić w taki sposób, że publiczność słania się ze śmiechu. A przecież, poza „dobry wieczór”, nie pada jeszcze z Twojej strony żadne słowo.

Wszystko, co robię na scenie, to połączenie intuicji i pewnych reguł stand-upu. To w oparciu o nie buduję swój wizerunek oraz relację z publicznością. W filmie i teatrze większe znaczenie mają wyuczone umiejętności warsztatowo-aktorskie. W stand-upie kompetencje te również bywają przydatne. Jednak nadmiernie lub niewłaściwie użyte mogą bardzo przeszkadzać. Są wówczas odbierane jako pewna maniera, która raczej schładza niż rozgrzewa publiczność. Wiarygodny stand-uper powinien przypominać naturszczyka, nie aktora. Zresztą – aktor na scenie również nie powinien przypominać aktora.

W połowie lat dziewięćdziesiątych jednym z takich krnąbrnych naturszczyków był znany muzyk Maciek Maleńczuk. W udzielanych wówczas wywiadach twierdził on, że pisanie dobrych tekstów nie jest dla niego wcale rzeczą prostą. Wyraził to nawet językiem statystyki. Aby stworzyć naprawdę dobry tekst, musiał zwykle wychylić 50 butelek wódki. Morderczy pracoholizm! Ty funkcjonujesz inaczej. Żeby tworzyć, musisz chodzić. Podobno najlepsze Twoje żarty powstają w czasie spacerów, w rytm marszowego kroku. Może więc i Ty, niczym Maleńczuk, odkryłeś w swojej praktyce twórczej jakieś algorytmy? Na przykład, jeden udany bit zakończony mocną puentą na cztery rundki wokół parku.

Niestety, nie prowadzę aż tak wnikliwych analiz. Faktycznie, bardzo dobrze mi się myśli podczas chodzenia. To tak, jakbym wpadał w pewien rytm albo wchodził na wyższy poziom koncentracji. Pomysły na żarty wyławiam najczęściej z otoczenia. Gdy wpadnę już na jakiś koncept, poddaję go długiej i precyzyjnej obróbce. Ale uwaga! Wszystko to dzieje się wyłącznie w mojej głowie. Dopiero gdy dane bity przyjmą zadowalającą dla mnie postać, zostają przeze mnie zapisane. Na początku wpisywałem je w mój notes. Dziś zapisuję je w pliku tekstowym na laptopie.

To ciekawe. Wielu komików, tworząc nowe żarty, od samego początku potrzebuje jakiegoś słuchacza. Tworzą w zderzeniu z odbiorcą. Ty, jak rozumiem, wszystko obrabiasz sam w swojej głowie. Na koniec testujesz na widzu praktycznie gotowy już produkt.

Dokładnie tak. Rzadko po zapisaniu tekstu wprowadzam w nim jakieś zmiany. A jeśli już nawet wprowadzam, są to zwykle bardzo drobne korekty.

Zmieniając nieco wątek, czy to prawda, że rozważasz wydanie własnego poradnika?

Przymierzam się do tego.

Podobno napisałeś już kilka fragmentów i masz nawet pomysł na tytuł – Jak osiągnąć sukces w 45 lat. Trochę Ci zazdroszczę rozmachu. Gdybym ja chciał się podzielić z innymi swoim życiem, tytuł skroiłbym dużo skromniej. Na przykład, Jak doświadczyć serii życiowych porażek i przetrwać. Jednak nie o pisaniu poradników chcę rozmawiać. Porozmawiajmy o ich czytaniu. Czy Ty sam sięgasz do tego typu książek? Może Twoje ostatnie sukcesy to efekt jakiejś ekscytującej lektury? Na przykład poradnika – Jak zostać topowym komikiem?

Rozgryzłeś mnie [śmiech]. Jak już wcześniej wspomniałem, wszystko co robię w stand-upie opieram na swojej intuicji. Do wszystkiego staram się dochodzić sam. Weźmy Quentina Tarantino. W wieku 16 lat rzucił szkołę i zatrudnił się jako bileter w kinie. Długo tam nie popracował, ponieważ był osobą niepełnoletnią, a kino, które go zatrudniło, okazało się być kinem porno. Dobrze, że go stamtąd szybko wyrzucili. Dzięki temu mógł szukać dalej. W połowie lat osiemdziesiątych wyjechał do Kalifornii i zatrudnił się tam w jednej z wypożyczalni kaset video. Czy jako filmowy maniak mógł znaleźć w tamtym czasie lepsze zatrudnienie? Nie sądzę. To tam, w ciągu krótkiego czasu, poznał historię światowego kina. To tam zawarł najważniejsze filmowe znajomości. To właśnie wtedy powstały jego pierwsze scenariusze. Nie studiował filmoznawstwa, nie był absolwentem renomowanych uczelni. A jednak stał się kinowym erudytą. Co ważne, będąc jeszcze bardzo młodym twórcą, potrafił przemówić do kinowej publiczności swoim własnym językiem.

Oglądając niedawno Twój najnowszy program, Spisek przeciwko sobie, zauważyłem, że nie bardzo wierzysz w instytucjonalną edukację. Teraz wiem także, że nie wierzysz podręcznikom i poradnikom. Domyślam się, że w tym co robisz wybrałeś ścieżkę Quentina Tarantino.

No tak, ale utknąłem na etapie kina porno [śmiech]. W polskich realiach przez całe dziesięciolecia główny nurt komediowy tworzyły kabarety. Przez wiele lat oglądałem je w telewizji. Bardzo chętnie oglądałem kabarety jako widz. Natomiast nigdy nie widziałem w nich miejsca dla siebie. Dopiero pojawienie się w Polsce stand-upu jako odrębnego nurtu komediowego podsunęło mi taką formułę rozśmieszania innych, w której poczułem się dobrze. Dopiero w stand-upie znalazłem miejsce dla siebie.

A literatura? Co takiego ona Ci wniosła? Trafiłem na kilka Twoich wypowiedzi, gdzie wprost deklarujesz, że jako twórca wyrosłeś z literatury.

Żeby było jasne, nigdy nie byłem typem mola książkowego. Świadome czytanie zaczęło się u mnie dość późno. Praktycznie dopiero na studiach. Na szczęście bardzo szybko odnalazłem swoje własne półki. Przede wszystkim była to klasyka – Tomasz Mann, Hermann Hesse, Kurt Vonnegut i wielu, wielu innych. Niestety, na czytaniu się nie skończyło. Wkrótce sam zacząłem pisać. Po prostu, chciałem zostać pisarzem. Najlepiej od razu Tomaszem Mannem! W pewnym momencie wysłałem nawet swój tekst na pierwszy z brzegu konkurs. O dziwo, przyznano mi wyróżnienie. Natychmiast uznałem, że jestem już wystarczająco dobrym pisarzem. Nic więcej nie muszę już robić. Ta nagroda na tyle mnie zaspokoiła, że bardzo szybko porzuciłem pisarstwo.

Jako student również sporo czytałem Vonneguta. W przeciwieństwie do Czarodziejskiej góry, Syreny z Tytana czy Rzeźnia numer 5 to proza bardzo bliska klimatowi stand-upu.

Bliższa niż większość ludzi sądzi. Wzięło się to zapewne stąd, że młody Kurt Vonnegut (ur. 1922) dosłownie wychował się w szerokim nurcie komedii. Jego dorastanie i młodość przypadły na „złotą erę” radia. W latach trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku amerykańskie stacje radiowe wprost prześcigały się w zapraszaniu do siebie komików. Ich wpływ na twórczość Kurta jest bardzo wyraźny. Większość powieści Vonneguta składa się z niewielkich, oddzielnie pisanych fragmentów, które niczym pojedyncze cegiełki składają się na powieściową całość. Fragmenty te to rodzaj literackich bitów. Poza tym, w jego prozie roi się od ironii i sarkazmu. Często operował też absurdem. Konkludując – twórczość Kurta Vonneguta dosłownie wyrosła z amerykańskiej kultury komediowej. Z kolei moje intuicje komediowe ukształtowali tacy pisarze, jak Vonnegut czy Heller.

Przejdźmy zatem do ostatniego pytania. Czy zdarza Ci się czytać komentarze pod postami albo rolkami, które zamieszczasz w mediach społecznościowych?

Tak, nawet dość często. To dla mnie swoisty papierek lakmusowy, dodatkowy feedback ze strony publiczności. Dodatkowy, bo najwięcej czerpię z reakcji publiczności w czasie moich występów.

Przygotowując się do naszej rozmowy, również wczytałem się w część komentarzy. Żeby było jasne, przeważają wyrazy uznania, a nawet uwielbienia.

To prawda, ale można tam również znaleźć masę dziwacznych rzeczy. Zdarzają się na przykład osoby, które uważają, że oglądanie moich rolek na Facebooku czy na TikToku to kompletna strata czasu. Aby dzielić się tym odkryciem z innymi, zazwyczaj wielokrotnie komentują moje posty. Paradoksalnie więc, poświęcają temu sporo cennego czasu. Innymi słowy – wydatkują bardzo dużo energii, by jej na mnie nie wydatkować. Dla komika to bardzo inspirujące. Tak rodzą się nowe bity.

Pod rolką, w której spotykasz pijanego dresiarza, znalazłem zaczepny komentarz – Sam jesteś dresiarzem! Z zaciekawieniem kliknąłem w profil dyskutanta. Mężczyzna lat czterdzieści. Sportowa bluza, wystrzyżona głowa. Z jego szyi na klatę spływały cztery grube łańcuchy.

Czytanie komentarzy uczy nas dystansu do siebie. Czytanie komentarzy uczy nas dystansu do innych. Poza tym, to ocean inspiracji.

Zbliżając się nieuchronnie do końca naszej rozmowy, zastanawiam się, czego mógłbym Ci życzyć na przyszłość? Masz już chyba wszystko. Talent, rozpoznawalny styl, niebanalną urodę. Tuż za rogiem przebierają do Ciebie nóżkami naprawdę duże pieniądze. Jeśli szczęście Cię nie opuści, kto wie, może się nawet rozwiedziesz [śmiech]. Czy jest coś jeszcze, o czym ja nie wiem, co mogłoby rozpromienić Twoje oblicze?

Wiesz co, nie wchodźmy w politykę.

Skoro tak, bardzo dziękuję za rozmowę.

* Wykorzystane w tekście zdjęcia zostały wykonane przez Roberta Grablewskiego w Fabryce Kultury ZGRZYT w Lublinie podczas występu Komika w lutym br. 

Leave A Comment