Czyli o tym, jak chciałem otrzepać się ze Wschodu
Tomasz ( Dolar ) Dymek
Wieczorna wilgoć wpełzała na chodniki, nieproszona i ledwo zauważalna. Właściwie
lato chyliło się ku końcowi, a ja postanowiłem wybrać się na małą przebieżkę po Krakowskim Przedmieściu. Zanim gorące dni okryje płaszcz pastelowych liści. Zanim piwne ogródki i zwiewne kobiety w lekkich butach zamienią się odpowiednio w chłodne pustkowia i okutane mruki. Zamierzałem odwiedzić kilka miejsc w pięknym towarzystwie mojej dziewczyny.
Środa to podobno znakomity dzień na hulaszcze spędzanie czasu. Czwartek też nie najgorszy, nie wspominając już o uzurpującym sobie prawo do monopolu weekendzie. Zresztą już zastanawialiśmy się nad kupieniem lekkiego wina, na starter, ale nie o tym. Odwiedzając bankomat, trafiliśmy na dwie studentki:
– Hej, wiecie może, gdzie tu można wybrać się na fajną imprezę? Szukamy czegoś ze stylem, nie masówy w cekinach.
Z nieskrywaną satysfakcją quasi-przewodnika poleciłem dwa wypróbowane miejsca. Napawałem się jakością rady, jakiej im udzieliłem, choć w sumie nie było się czym napawać. – A tak w ogóle, to skąd jesteście? – zapytałem mimochodem, kierując rozmowę na tor z napisem „kończymy”.
– Z Krakowa. Wpadłyśmy do Lublina, bo ponoć to fajne miasto na weekend.
Stanąłem jak wryty. Jak to? One, przybyszki z grodu Kraka, ze stolicy galicyjskiej kultury? Z miejsca okraszonego dymem tajemnicy, przyprawami, zapachem dalekich podróży? Z bajecznej krainy ceglanych kafejek, wybornych potraw, dziesiątek placów i skwerów – przybyły do Lublina? Z miejsca bohemiarskich intryg, awangardowych działań i kazimierskich zagwozdek przybyły tutaj? Cóż ma takiego w sobie Lublin, że warto wybrać go na weekend, zamiast pachnącą obwarzankami Mariacką?
Minęły dwa dni i wciśnięty w zatłoczonego busa jechałem do Warszawy. Myślę sobie, trzeba się z tego wschodniego błota otrzepać. Muszę stąd uciec. Jadę na podbój stolicznych zakamarków. Oprócz interesów, które mam sfinalizować, wybiorę się w „wielki świat”. Blaszany pojazd zatrzymał się na harmonogramowy postój, a ja,
nie odrywając wzroku od książki, zagłębiałem się w „Obok Julii” Eustachego Rylskiego.
– Przepraszam, czy to pana książka? – zapytała niezobowiązująco pogodna staruszka. – Tak. – Podniosłem wzrok, zdziwiony.
– A czy pan pochodzi może z Hrubieszowa?
– Nie, z Lublina. – Starałem się uciąć nawiązującą się rozmowę. Co przecież mi tu będzie jakaś kobieta…
– Eustachy to cudowny człowiek, ma fantastyczną żonę, która pochodzi tu od nas, ze Wschodu. Właściwie to z okolic Hrubieszowa. Myślałam, że pan też z tego miasta. Pamiętam wspaniały obiad, jaki zrobiła na święta wielkanocne. Z pewnością pan wie, jak może smakować dobrze upieczona kaczka w pomarańczach? Lusia ma chyba jakiś tajemny przepis…
Otworzyłem szeroko oczy i kładąc książkę w dłoniach, zapytałem z nieśmiałością.
– To… to pani go zna? To znaczy… Zna pani osobiście Eustachego Rylskiego?
– Tak. Jesteśmy w zasadzie rodziną przez moją kuzynkę, a jego żonę. Dobrą książkę pan wybrał. A co pan myśli o „Grochowie” Stasiuka? Czyż nie pięknie ukazał swoją lokalną ojczyznę?
Rozmowa płynęła nam przez ponad godzinę, a ja oprócz analizy pisarstwa Rylskiego, Stasiuka czy Pilcha oddałem się zgoła innym rozmyślaniom. Co raz spoglądałem w zatłuszczoną od palców szybę busa. Lato powoli dopalało swój płomień i gasnący kwiat upałów miał zelżeć lada dzień. Próbujemy uciekać ze Wschodu, ale się nie da. On jest w każdym z nas.