fbpx

[W klubie, w Lublinie? Kochaj mnie!]

4 marca 2015
Komentarze wyłączone
809 Wyświetleń

Foto szelaBudapeszt ma swój klub muzyczny o nazwie „Dziura”. Krzysztof Varga pisał, że przyjeżdżają tam depresyjni artyści, na których występy przychodzą podstarzali alternatywnowcy. To właśnie w tym miejscu muzyka prezentuje się w „muzealnej formie”, gdzie możesz cofnąć się o 25 lat. Jeżeli wylądujesz w Lublinie, to nie masz co liczyć na muzyczny powrót do korzeni. Nie z powodu braku „Dziury”, bo tego typu miejsc nie brakuje, ale line-up’u, który proponują kluby, imające się aranżacją miejskich koncertów. Organizatorzy i managerowie mają sporo do poprawy, chociaż i przebłysków nie brakuje.

Broń Boże nie do klubu

Nie wiem, kto stoi za modą organizacji koncertów w klubach, ale powinien pokutować do dziś dnia. Zwabić studentów dosyć tanim biletem, opóźnić występ o długie godziny, postawić przy barze więcej alkoholowego asortymentu niż zwykle – biznes załatwiony. Niestety w przypadku przyjazdu gwiazd do lubelskich klubów zapomina się o dobrym nagłośnieniu (nie mylić akustyka z hydraulikiem), ciekawych wizualizacjach, wentylacji, szacunku do słuchaczy, a co ważne – do ich portfela. Biletowi naganiacze robią, co mogą, aby opchnąć bilety na wizyty przeciętnych artystów. Kluby zatrudniają hostessy, które wleją ci do szklanki nieco alkoholu, fotografowie zrobią zdjęcia w ramce, gdzieś ktoś wystrzeli w powietrze konfetti, a na biuście zostawi vlepę. Muzyka oczywiście jest tu tylko tłem. Na tych wydarzeniach rzadko kiedy spotykasz prawdziwych sympatyków, ci akurat wolą zakupić bilet na „muzyczny spektakl”, który przygotowany jest specjalnie dla nich. Bez cycków w Shine, bufonady i fajerwerków w Cream’ie. Lublin ma parę przebłysków, ale jak to często bywa, panuje tu powszechne prześciganie się w pomysłach na organizację tematycznych imprez. Jakoby klubokawiarnia Komitet osiągnęła poziom legendarny, a młodsza siostra – Dom Kultury, w opinii wielu, „podkrada ciuchy” z szafy tej starszej. Ta z kolei nie ma niczego za złe i nadal zbiera wokół siebie w różnym wieku grupę wiernych klubowiczów. Popisowym wydarzeniem wydaje się być standardowe niedzielne karaoke. Na imprezę dzień wcześniej koniecznie weź ze sobą termometr – osiągniesz stan „podgorączkowy”, a w środę – lepszą połowę na cykl „Kobiety wino śpiew”. Jeżeli obserwujesz, co się dzieje na bieżąco – trafisz na szlagierową noc „Made in Poland”, „filmowe przeboje”, a nawet imprezę… „bez nazwy”. Komitet to także dobre miejsce na słuchanie multiinstrumentalisty Yamiego, już nie w towarzystwie Anny Marii Jopek, ale z własnym, nowym materiałem, który nie wybrzmiał nawet na ulicach Lizbony. Portugalczyk zgromadził ponad setkę słuchaczy, czyniąc Lublin tego wieczoru ważnym miejscem afro portugalskich rytmów.

Jak wspomniałem – Dom Kultury celuje w młodsze pokolenie, które przychodzi chętnie i ciężko tu się dziwić. „Domówki” w DK to wydarzenia oparte na opatentowanych pomysłach, przemyślanej promocji i dobrym doborze artystów (Mela Koteluk, Rusowicz, The Dumplings, XxanaxX). Tutaj polecam rytmy z Afryki i Bałkanów – „Muzyka świata”, a dla tych bardziej „odpicowanych” cykl imprez „Faszyn From Raszyn”. Rodzeństwo, które nawzajem się pilnuje, na imprezie nie ucieka jedno od drugiego i prezentuje ciekawą kontrpropozycję dla „Melanżu na Bogato”, „Grubego Baletu” i półnagich panienek z plakatów, które informują, że „Będzie Niegrzecznie”.

Dla starszego pokolenia – koncerty z klasą

Tam bilety kończą się bardzo szybko i nie ma mowy o wbiciu się „na przypał”. Nie kupisz tam piwa, nie staniesz pod sceną i nie przybijesz piątki swojemu ulubionemu artyście. Jedyne, co jest od ciebie wymagane, to przekroczenie progu drzwi, wybranie wygodnego miejsca i wsłuchiwanie się w muzykę. Teatr Stary po otwarciu prezentuje nam koncertowy program skierowany wprost dla starszej części publiczności. Tylko czasami mam wrażenie, że środy, dzień koncertowy, to czas spotkania z mimo wszystko – mało znanymi artystami, którzy często reprezentują lokalny szczebel. Gdyby tak dało się wycisnąć do końca możliwości tej instytucji, byłoby genialnie. A Teatr Stary stać na tego typu koncerty, w końcu nie z każdym miejscem w bliskiej komitywie jest laureat nagrody Grammy – Włodek Pawlik. TS mógłby podjąć się działań przygotowania oferty dla młodych ludzi, których czasami tutaj brakuje. Pytanie, czy to tylko ze względu na słabą promocję, czy inne muzyczne wydarzania w mieście? Jak informują właściciele pewnego lokalu – Kamienica, w której się znajdujemy, nie pamięta, aby działo się tak wiele, jak teraz w Spirali. Jak śpiewa Indios Bravos: „Anioł gra reggae, diabeł – bluesa”. Demoniczne klimaty panują w Spirali bezustannie. Ciekawym wydarzeniem, które wytworzyło się wokół lokalu na Okopowej, jest „Spirala Live Music”, na którym nie zarabiają kokosów, a jedynie subtelnie zachęcają do wrzucenia „w czapeczkę” kilku złociszy. Klub też jako nieliczny wspiera lubelskich artystów, zapraszając na cykliczne granie z lokalnymi muzykami, np. Zbyszkiem Kowalczykiem czy Pawłem Błędowskim. Całkiem niedawno mogliśmy się zachwycić koncertem duetu Bill Barrett & Ryan Donohue w ramach „Independence Day”, oczywiście w Dzień Niepodległości.

Na mapie Lublina pojawiło się także nowe miejsce o specyficznej nazwie: Frutti di Mare. Przestrzeń, w której zaobserwujesz, że świat plastyków świetnie przenika się z tym muzycznym. – To nie tyle prywatne mieszkanie, co 300-metrowy dom z ogrodem, w którym będą odbywać się koncerty – dodaje założyciel Tomasz „Maped” Pizoń. Do Frutti zapraszamy miłośników łączenia muzyki alternatywnej z jazzem i ciężką elektroniką. Na bardziej wymagających czekają artyści reprezentujący dźwięki klezmerskie oraz etniczne (amerykańskie oraz wschodnioeuropejske).

Jak za starych, dobrych czasów?

Jedynym miejscem w Lublinie, które może zacisnąć pasa, jeżeli chodzi o promocję, jest Klub Graffiti. Przypomina mi się stara filmowa „zasada” Andrzeja Wajdy – „film niezły czy słaby, szkoły i tak przyjdą”. Myślę, że bez wahania można byłoby ją zastosować do obecnych działań najstarszego muzycznego klubu, który powstał w 1991 roku. Nie czuję się kompetentną osobą, aby oceniać klub przez pryzmat przeszłości, ale wchodząc do tego miejsca, nie czuję się, jakbym obcował z legendą. Wrażenie robi lista artystów, którą zespół klubu opublikował w dziale „Zagrali u nas”, jednakże kiedy przeglądam plan nadchodzących imprez, to w niczym nie przypomina mi tych legendarnych, ale nieco urojonych. Wydaje się, że Graffiti od jakiegoś czasu choruje na juwenaliowy syndrom, gdzie zapraszani są co roku artyści z tej samej paczki (Coma, Happysad, Ira). Mało nowości i premier, a samo miejsce stało się tylko standardowym koncertowym „szlakiem”, którego wypadałoby nie ominąć. Zdecydowanie przydałoby się więcej świeżości! Może tylko nie w kwestii wystroju, bo w tym zakresie Graffiti nie powinno się zmieniać. Ba! Mogliby bardziej podkreślić, że znajdujemy się w miejscu o 23-letniej historii.

Trzy różne miejsca, trzy różne tradycje. Będą zawsze się ścierać, dopóty będziemy żyli w społeczeństwie stawiającym na piedestale różne gatunki i style muzyczne. Strategia klubów jest zawsze powiązana z zainteresowaniem, którego niby nie brakuje, ale zawsze mogłoby być znacznie większe. Lublin i tak nie ma na co narzekać, bo w porównaniu z innymi miastami przygotowuje dosyć ciekawe muzyczne propozycje; nie możemy też narzekać, że stale „omijają nas z premierami”. Schody rozpoczynają się dopiero w trakcie koncertu…

Tekst Mateusz Grzeszczuk

Foto Krzysztof Stanek/Koncert FSC HOT ROD w Spirala Bluess & Jazz Club w Lublinie

Komenatrze zostały zablokowane