fbpx

Wyrazić siebie przez tradycję

27 maja 2016
Comments off
1 121 Views

4O ponad sześciu dekadach działalności Wojewódzkiego Ośrodka Kultury, pięćdziesiątym Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym, chęci zostania kowalem i grze na klawiszach z Arturem Sępochem, obecnym dyrektorem WOK w Lublinie, rozmawia Maciej Skarga, foto Krzysztof Stanek, Iwo Jabłoński, archiwum WOK.

 

Każde dziecko lubi tańczyć i śpiewać. Od jakich tańców Pan zaczął?

– Od kujawiaka i oberka.

A śpiewał Pan?

Oczywiście.

– Pamięta Pan jakąś piosenkę z tamtych lat?

– Niejedną. Ale najbardziej lubię ludową: „Lipka zielona”.

– Może Pan zanucić choćby fragment?

– Proszę bardzo: „Z tamtej strony jeziora stoi lipka zielona, a na tej lipce, na tej zielonieńkiej, trzej ptaszkowie śpiewają”.

Zabrzmiało zupełnie nieźle. Gdzie się Pan tego nauczył?

–Słyszałem niejednokrotnie w domu rodzinnym położonym w niewielkiej miejscowości Czarna, należącej do powiatu łukowskiego. A powtarzałem wielokrotnie, będąc członkiem szkolnego zespołu ludowego. Nie miałem z tym problemu, ponieważ w tym samym czasie dojeżdżałem trzydzieści kilometrów do Szkoły Muzycznej w Łukowie i grałem na akordeonie i innych instrumentach klawiszowych.

– Jednym słowem z edukacją w sferze rodzimej kultury zetknął się Pan dość wcześnie.

– Dla kogoś, kto tak jak ja urodził się i wychował w środowisku wiejskim, była ona naturalnym elementem tożsamości. Najważniejszym zaś miejscem do jej poznania była, przede wszystkim, rodzina. A zaraz po niej szkoła, pełniąca także rolę jedynego domu kultury. Można powiedzieć, że w niej się właściwie wychowałem. Mój dziadek był jej budowniczym i wieloletnim dyrektorem. Nauczycielami byli moi najbliżsi: mama, dziadkowie oraz wujek z ciocią. Dzięki nim nauczyłem się przezwyciężać swoje słabości i kochać rodzinne tradycje.

– I zapewne dlatego tak ważnym dla Pana jest Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych, który już od pięćdziesięciu lat niezmiennie odbywa się w Kazimierzu Dolnym.

– Na pewno tak jest, chociaż nie tylko z tego powodu. Ten festiwal bowiem od momentu, gdy po raz pierwszy się pojawił w 1967 roku, jest wyjątkiem na mapie polskiej kultury. Potwierdza to nie tylko jego wejście w kolejne półwiecze, ale, przede wszystkim, dbałość o ochronę i pełne dokumentowanie autentycznego regionalnego repertuaru. O styl muzykowania i śpiewu ludowego zgodnych z tradycją. Biorą w nim udział wykonawcy, którzy przyswoili sobie repertuar w bezpośrednim, czyli ustnym przekazie, zawierającym cechy regionalnego stylu, gwarę i instrumentarium. I to jest jego siłą przyczyniającą się do popularyzacji kultury ludowej w społeczeństwie. Ponadto jest to jedyny festiwal w Polsce i być może w Europie, w którym występują artyści ludowi niemal ze wszystkich regionów kulturowych Polski, wyłonieni drogą kwalifikacji, a tym samym najbardziej reprezentatywni.

– Do których także odwołuje się jego reklama, co widać choćby na plakatach prezentowanych w kuluarach lubelskiego WOK-u. Kto jest ich autorem?

1973 fot. jan magierski 3– Twórcą większości z nich jest profesor Adam Kilian – znakomity polski grafik, scenograf teatralny i filmowy oraz ilustrator książek. W jego pracowni powstał także tegoroczny plakat, na którym mamy sympatycznego górala siedzącego pod dzwonami symbolizującymi jubileuszową pięćdziesiątkę. Z tym tylko, że tym razem przygotował go jego syn Jarosław Kilian – także doskonały grafik. Zrobił to w oparciu o dawne niewykorzystane szkice swego ojca. Natomiast pan Adam senior, który niestety niedawno utracił wzrok, służył mu podpowiedzią w ich wybraniu. Poza tym na tegorocznej imprezie na kazimierzowskim rynku pojawi się już wcześniej zaprojektowana przez Adama Kiliana, a teraz odnowiona, postać króla Kazimierza Wielkiego, który będzie się przyglądał muzykującym, śpiewającym i biesiadnikom.

– I tym stałym, i tym, którzy po raz pierwszy tu zawitali?

– Zwłaszcza tym, którzy tak jak para z Australii trafili tu zupełnie nieoczekiwanie. On: Simon Target – znany reżyser filmów dokumentalnych. Ona: Beata Zagórska – Polka wydająca różne pozycje książkowe. Byli w Paryżu, gdzie pani Beata odebrała nagrodę za najlepszą książkę kucharską roku. Potem odwiedzili Warszawę i za namową znajomych trafili na nasz festiwal. Zauroczeni nim przyrzekli powrót i zrobienie filmu o tej kazimierzowskiej imprezie.

– A Pana festiwalowe przeżycie?

– Będąc w jednej z komisji kwalifikującej wykonawców do udziału w tym festiwalu, naraz, znowu, po trzydziestu kilku latach, usłyszałem kołysankę, którą zawsze mi śpiewała moja babcia. Była to piosenka o brzozie kołyszącej się na wietrze. Przypomniała ją jedna z uczestniczek tego przeglądu. I nie ukrywam, że się wtedy wzruszyłem do łez.

– W dniach 23–26 czerwca tego roku w Kazimierzu Dolnym odbędą się jubileuszowe koncerty. Niewątpliwie wzbogacą dorobek tego festiwalu. Co jednak poza nimi jest jeszcze jego wieloletnią zasługą?

– Przede wszystkim niemałe archiwa folkloru ludowego zapisane nie tylko w wydaniach książkowych, ale i na taśmach radiowych oraz telewizyjnych. Niedługo wydamy także w formie książkowej wszystkie referaty wygłoszone na sesjach naukowych towarzyszących każdemu festiwalowi. A to znaczy, że dzięki niemu tradycja twórczości ludowej zostanie zachowana dla pokoleń. Mówiąc krótko, kultywujemy w nim ideę i dzieło Oskara Kolberga.

– I zapewne z tego tytułu festiwal został wyróżniony nagrodą jego imienia. Natomiast wkrótce może zostać na trwałe wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Niematerialnego UNESCO. Z tego, co wiem, czynicie Państwo w tym kierunku starania.

– Tak. I wszystko wskazuje na to, że nasze przedsięwzięcie w tym względzie skończy się sukcesem. Ten festiwal musi na przyszłość stać się instytucją wyjątkową samą w sobie i niezależną od wszelkich komercji.

– Rozumiem, że wpis ten jednocześnie będzie dotyczył Targów Sztuki Ludowej, które zawsze pojawiają się w pobliżu festiwalowej sceny.

– Inaczej by być nie mogło, ponieważ obie te imprezy od lat nierozerwalnie sobie towarzyszą. Warto jednak zaznaczyć, że i w tym przypadku także nie jest najważniejszym sprzedaż wystawianych wyrobów, ale pokazanie etapów ich tworzenia. Wszyscy twórcy ludowi uczestniczący podczas prezentacji wyrobów rzemiosła ludowego są znakomitymi rzemieślnikami, mają odpowiednie certyfikaty i nie są związani z pamiątkarską sprzedażą.

– Zdarzyło się Panu coś podpatrzeć i czegoś się od nich nauczyć?

– Nauczyć raczej nie, bo wielopokoleniowej tradycji ludowego rzemiosła nie pojmie się w kilkanaście minut. Ale rzeczywiście przez chwilę postanowiłem być kowalem, bo jak się tak z boku popatrzy na artystyczne kowalstwo, to wydaje się, że młotek nie jest zbyt ciężki, a rozgrzany metal wije się wręcz jak miękka plastelina. Niestety w praktyce okazało się, że to tylko pozory. I dlatego pewnie po kilku moich uderzeniach nielekkim młotkiem w metal rozgrzany do czerwoności zamiast fragmentu podkowy wyszło mi coś w kształcie węża. Warto jednak było spróbować, żeby docenić trud i zarazem kunszt ręcznego kowalstwa. Podobnie jest zresztą z każdym innym ludowym rzemiosłem.

– Stoi Pan na czele Wojewódzkiego Ośrodka Kultury, który ma za sobą tradycję sześćdziesięciu jeden lat działalności, zbudowaną od podstaw przez Panią Irenę Szczepowską-Szychową. Osobę o niebywałej charyzmie, wiedzy i doświadczeniu, która m.in. stworzyła oba festiwalowe wydarzenia. Nie jest to pewnym obciążeniem dla obecnej kadry?

1977_5– W żadnym wypadku. Raczej powodem do jeszcze lepszej pracy, żeby tego dorobku nie stracić. Pani Irena, która prowadziła najpierw Lubelski Dom Kultury w lubelskim Zamku, a potem w tym samym miejscu Wojewódzki Dom Kultury, jest, nie tylko dla mnie, nieocenionym przykładem, jak należy tworzyć sferę kultury. U niej „na Zamku”, jak się wtedy popularnie mówiło, tętniło lubelskie życie kulturalne i zawodowi artyści spotykali się z amatorami jak z równymi partnerami. Oto kilka przykładów. Nasz Teatr wyróżniony w drugim tomie pozycji „Dramaty Witkacego” za wystawienie „W małym dworku” w reżyserii Jerzego Golińskiego i ze scenografią Liliany Jankowskiej. Teatr Poezji z udziałem Ewy Benesz, Olgi Stawskiej, Marii Perkowskiej i Zbigniewa Wilczka wystawiający m.in. „Promethidiona” C.K. Norwida i „Podróż Chryzostoma Bulwiecia do Ciemnogrodu” K.I. Gałczyńskiego. Teatry dziecięce. Lubelscy recytatorzy z WDK nie mieli równych sobie w Polsce. Spotkania z Jackiem Woszczerowiczem i innymi wybitnymi aktorami. Kluby fotografików i kolekcjonerów. Znane w Polsce i poza jej granicami Koło Plastyków „Zamek”. Biesiady literackie z udziałem m.in. Przybosia, Słuckiego i Grochowiaka. Cenione w Polsce Społeczne Ognisko Baletowe założone przez Marię Grodzką i Zbigniewa Kwiatkowskiego. A poza tym stałe klubowe dyskusje o literaturze i filmie oraz brydż. Każdy, kto chciał zaistnieć w Lublinie w kołach towarzyskich – młodzieżowych także, nie mógł tam choćby kilka razy w roku nie wstąpić.

– I szkoda, że dokonania pani Ireny, bezpartyjnej dyrektorki WDK, powoli jednak odchodzą w zapomnienie.

– Otóż nie. Na pewno nie odejdą. Właśnie w WOK-u przygotowujemy o niej książkę. Będzie to jej biografia uzupełniona wspomnieniami ludzi, którzy się wtedy obok niej skupiali. Wierzę, że ta pozycja stanie na poczesnym miejscu w każdej biblioteczce nie tylko u pracowników kultury. Będziemy również prowadzili starania o upamiętnienie jej osoby i zasług dla lubelskiej kultury poprzez nazwę ulicy w Lublinie.

– Zapewne uczestnicząc w swoich szkolnych zajęciach kulturalnych, nie przypuszczał Pan, że po latach sam stanie na czele instytucji kultury obejmującej swoim zasięgiem Lubelszczyznę i będzie wydawcą książki o jej słynnej założycielce?

– Oczywiście, że nie, chociaż ta dziedzina stawała mi się coraz bardziej bliska. I niewątpliwie z tego powodu po zdaniu matury w Liceum Ogólnokształcącym w Adamowie ukończyłem socjologię na UMCS w Lublinie. Uważałem, że jeśli dzięki niej poznam społeczeństwo, to szybciej i łatwiej znajdę w nim dla siebie miejsce. I w sumie tak się stało.

Po kilku latach prowadzenia Gminnego Centrum Kultury w Adamowie i późniejszej obronie na KUL doktoratu na temat roli domu kultury w społeczności lokalnej objąłem obecną funkcję dyrektora WOK w Lublinie.

– Przeniesionego przed laty z lubelskiego Zamku do osiemnastowiecznego pałacu rodziny Tarłów, który wewnątrz niewiele się od tamtego czasu zmienił.

– I każdego dnia, gdy do niego wchodzimy, przypomina nam, jak wiele znaczy, zwłaszcza dla nas, na wskroś współczesnych, zachowanie ducha historii. I jest coś na rzeczy, że w tych murach, w których przed nami, do 1970 roku, toczyła się nauka Liceum im. Unii Lubelskiej, i nam się dobrze pracuje, dbając o zachowanie regionalnych tradycji.

– Skąd zatem pojawiające się czasem uwagi, że w samym Lublinie WOK za bardzo nie jest widoczny?

– Przede wszystkim z niewiedzy o tym, że najwięcej czasu poświęcamy na pracę w terenie. Mamy w Lublinie wewnątrz ośrodka imprezy muzyczne, wystawy plastyczne i fotograficzne. Cykliczne finały, np. konkursu recytatorskiego, w którym w całym regionie bierze udział ponad tysiąc uczestników, czy też Festiwalu Teatrów Niewielkich. W tym budynku przyjmujemy pisarzy polskich i zagranicznych w czasie corocznych spotkań pod nazwą „Czas poetów”, które mają już swoją renomę. Tutaj odbywa się festiwal monodramów i swoje miejsce mają literaci, a także seniorzy. Ma je również magazyn „LAJF”. Poza tym prowadzimy działalność wydawniczą, promując debiuty literackie. Ale o wiele więcej zajęć jest w domach kultury rozsianych w najdalszych zakątkach naszego województwa. Odwiedzamy z różnymi propozycjami artystycznymi nawet te ośrodki, w których jest jeden pracownik i niewielu mieszkańców. I dla nich jest to dowód, że ich praca ma sens, skoro się ich docenia oraz im pomaga. Nasze motto przekazywane w region brzmi: Chciałbyś powiedzieć wiersz, śpiewać, grać na scenie, muzykować, tańczyć i podtrzymywać swoje tradycje rodzinne – odważ się to robić i rób to. Wyraź siebie.

– Ma Pan satysfakcję z tego, że poświęcił się pracy w tej dziedzinie?

– Bez ukrywanej skromności powiem, że tak. I chociaż z jednej strony muszę być urzędnikiem wśród przepisów nie zawsze zgodnych z tym, co chciałoby się zrobić, zwłaszcza w kulturze, to z drugiej, kiedy widzę tłumy ludzi na imprezie, czuję nieukrywane zadowolenie z efektu tego, co robię. Czuję, że coś się w nich zbudowało. Że, na przykład, dzięki takiemu Festiwalowi Kapel i Śpiewaków Ludowych wiele osób coś odkryło w sobie na nowo. Ktoś się może popłakał ze wzruszenia. Ktoś stał się bardziej wrażliwy. A ktoś inny zapomniał o swoich problemach. Kultura przecież przenika do wnętrza ludzi. Kształtuje ich i tylko oni wiedzą, czy to, co dla nich robimy w naszym zespole, spełniło swoją rolę. To zawsze przekazuję swoim pracownikom i dodaję, że do pracy w kulturze trzeba być powołanym. A jeśli ktoś tego nie czuje, to szybko się znudzi i niech lepiej jej nie zaczyna.

– Zapewne przy takim nawale obowiązków ma Pan chęć na dłuższy odpoczynek czy urlop.

Otóż niekoniecznie. W tej pracy bowiem często pojawia się u mnie zjawisko nazywane syndromem marynarza. Jak się nazbiera ogrom problemów, to człowiek ma tego dość i chętnie by od wszystkiego uciekł. Ale, gdy już zaczyna ich brakować, to od razu chce się z powrotem dalej robić swoje. Ot, samo życie.

Wywiad - zbioroweArtur Sępoch ma 39 lat i jest doktorem nauk humanistycznych w zakresie socjologii. Pochodzi z wioski Czarna w gminie Serokomla w powiecie łukowskim. Od najmłodszych lat występował na scenie – w szkole podstawowej w zespole ludowym, a w liceum w kabarecie. Gra na akordeonie i instrumentach klawiszowych. Był dyrektorem Gminnego Centrum Kultury w Adamowie oraz Muzeum Ostatniej Bitwy Września 1939 r. SGO „Polesie”. W latach 206-2014 wykładał na KUL, w Państwowej Szkole Wyższej w Białej Podlaskiej i Szkole Wyższej im. B. Jańskiego w Chełmie, gdzie był dziekanem wydziału zamiejscowego. Od 2008 roku jest dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Kultury. Interesuje się historią, modelarstwem lotniczym i zajmuje się kolekcjonowaniem broni. Jego nastoletnie córki Wiktoria i Karina aktywnie uczestniczą w zespołach amatorskich. Małżonka Aleksandra jest pedagogiem.

 

Comments are closed.