fbpx

Zobaczcie, jak Lublin to robi

12 marca 2016
Comments off
3 279 Views

DSC_3866Środa. Południe. Lubelska ulica Kunickiego jak zwykle hałaśliwa i pełna samochodów. Pod zachmurzonym lutowym niebem lekko pochyleni w obronie przed ostrym wiatrem przechodnie idą do sklepów, wstępują do znajomych i wracają do swoich mieszkań. Nie rozglądają się bez potrzeby. Rzadko spoglądają na kilka schodków prowadzących do dawnego piwnicznego mieszkania, a teraz niewielkiego zakładu rzemieślniczego w budynku z numerem 33. I mało kto zwraca uwagę na skromny szyld „Naprawa parasoli” wiszący nad drzwiami. A tam za nimi, wewnątrz niewielkiego oświetlonego pomieszczenia, przy rozłożonej na niewielkim blacie parasolce stoi średniego wzrostu brunetka. Naprawia sprzęt przyniesiony przez kolejną klientkę. Ściąga metalowe kolce, czyli końcówki naciągające materiał na druty oparte o wsporniki połączone nitami. Niektóre zbija niewielkim młoteczkiem, bo są zbyt zapieczone. Odłącza wsporniki z koronek i wraz z poluzowanym materiałem pokrycia odejmuje całość od głównej laski. Ta nadaje się tylko do wyrzucenia. Przygotowuje więc nową polską trójeczkę (laskę składaną na trzy razy). Dodaje do jej środka kilka kropel oliwy technicznej. Dobiera nowe koronki plastikowe. Wymierza na lasce ich rozstaw między górną i dolną, która zatrzaskuje się po otwarciu parasolki i trzyma wsporniki. Po chwili je mocuje. Na szlifierce skraca dolną część laski o kilka milimetrów i dołącza do niej nową rączkę. Po czym wpina wsporniki w koronki. Umieszcza je na specjalnym miękkim drucie przetykanym przez ich oczka. Precyzyjnie każdy z ośmiu. Nie można się pomylić. Bo wtedy trzeba będzie składanie zacząć od nowa. Kiedy wszystko jest już na swoim miejscu, skręca i ucina wystającą końcówkę drutu. Oczko zrobione w środkowej części pokrycia parasolki zakłada na górny plastik umieszczony na lasce. Dociska go nakrętką. Po tym metalowe kolce podszyte do materiału ponownie wkłada na zakończenia drutów stelażu, rozpinających i naciągających parasolkę. I wreszcie ostatnia czynność. Podczepienie w odpowiednim miejscu materiału nitką do głównych drutów. Na tyle mocne, żeby przy otwarciu parasolki nie uderzały w nieodpowiednie miejsca jej pokrycia, powodując jego przerwanie. Trzeba przy tym uważać, bo takie podszycie, wbrew pozorom, nie jest proste. Nitka z igłą musi przechodzić tylko przez szew łączący poszczególne kliny materiału parasolki. Inaczej porobią się w pokryciu dziurki i przeciek gotowy. W końcu praca dobiega końca. Następuje rozłożenie, złożenie i sprawdzenie sprzętu. Wszystko gra. Parasolka wygląda jak nowa. Patrzącemu z boku wydaje się, że nie jest to zbyt skomplikowane. Ale dla parasolnika mimo jego sprawności i znajomości rzeczy trwa co najmniej półtorej godziny.

Materiał do stelażu – nigdy odwrotnie

DSC_3815Krystyna Dobek pracuje tak niezmiennie od trzydziestu dwóch lat. Zakład naprawy parasolek przejęła po mamie Mariannie Soszyńskiej, która tym rzemiosłem zajmowała się w ich rodzinnym mieszkaniu przy ulicy Furmańskiej. Uległa jej prośbom, chociaż z zawodu była kaletnikiem i pracowała w kontroli jakości w lubelskim „Lubgalu”. Szybko jednak okazało się, że ma zdolności manualne i smykałkę do techniki. Praca przy parasolkach nie sprawiała więc jej żadnych trudności i po roku uzyskała dyplom czeladnika.

– Egzamin w tamtych czasach niewiele się różnił od dzisiejszej matury – wspomina. – Zdawałam go przed szesnastoosobową komisją, której przewodniczył Franciszek Ryczer, znany warszawski fabrykant i wytwórca parasoli. Najpierw więc: język polski i matematyka. A dopiero potem praktyka, czyli zrobienie parasola. Wyszło nad wyraz dobrze. Ryczer najpierw wziął sprzęt, który zrobiłam, i chodząc zadowolony po hali swojej fabryki, pokazywał pracownikom zwłaszcza oczko dokładnie obrobione przeze mnie w materiale i mówił: „Zobaczcie, jak Lublin to robi!”. Po czym zostawił sobie moją parasolkę na pamiątkę. Byłam zła. Myślałam, że ją sprzedam i na niej zarobię. Niestety nie wyszło. Ale czeladnikiem zostałam i zakład mogłam prowadzić legalnie.

DSC_3822Kiedy zaczynała, było sześć asortymentów parasolniczych. Teraz jest ich sto pięćdziesiąt sześć. Różnica między nimi w rozmiarze, miejscach podszycia lub w stelażu czasem jest tak niewielka, że użytkownik często jej nie zauważa. Ona jednak doskonale je zna i potrafi naprawić. Z doświadczenia wie, że drogi parasol, nawet ten z markowej firmy, nie zawsze znaczy dobry. Okazuje się bowiem, że im cięższy, bo posiadający stelaż i laskę ze stali, tym lepszy i trwalszy. Elastyczne metalowe druty nie dają się tak łatwo złamać. Natomiast obecne stelaże robione z ceowników blaszanych lub w ogóle np. z włókna szklanego lub aluminium, wbrew zapewnieniom producenta, nie są zbyt wytrzymałe. Na przykład włókno szklane, z którego najczęściej wykonana jest laska parasola, przy najmniejszej jego wadliwej pracy szybko się wykańcza i pęka. Powoduje to m.in. sprężyna, która poruszając się po niej, sprawia, że możemy automatycznie otwierać i zamykać parasolkę. Ten delikatny mechanizm przy wietrznej pogodzie bardzo często wygina się i łamie. Poza tym ważne jest także połączenie (czyli tzw. podszycie)materiału do stelażu. Każdy szew połączenia klinów powinien być przyszyty do niego co najmniej w trzech miejscach. A przy seryjnych fabrycznych wyrobach zaledwie w dwóch. Zdarza się też, że tylko w jednym. I to nie zawsze tam, gdzie trzeba. Maszyna jednak nie podejdzie tam, gdzie palce człowieka. Stąd częste odrywanie się materiału od stelażu.

– Teraz, na przykład, bywają stelaże wykonane w połowie z metalowych części świecących, a w połowie z włókna szklanego oprawionego w kruchy plastik – stwierdza pani Krystyna. – I to już jest paranoja. Szybko się rozpadają. Pytam więc czasem przed naprawą, czy wstawić wszystkie części metalowe, czy też pozostawić i wymienić oryginalne. Najczęściej pada odpowiedź: oryginał. Oczywiście robię zgodnie z życzeniem, ale w duchu myślę sobie, że skoro nie, chociaż podchodzę z sercem i chcę zrobić dobrze, to nie. A ta parasolka i tak szybko do mnie wróci. Niestety.

DSC_3841W tym zakładzie, podobnie jak w wielu w Polsce, największym jednak problemem są parasolki masowo produkowane obecnie w Chinach. Bywają wśród nich zrobione przyzwoicie. Ale większość stanowią te niewiele warte i po ich zakupie pozostają tylko dwie możliwości: albo poważna naprawa, albo wyrzucenie do kosza na śmieci, co nie jest rzadkim zjawiskiem na naszych ulicach. Co gorsza, dość często okazuje się, że nawet nasze firmy produkujące parasolki zlecają ich wyrób niezbyt solidnym producentom chińskim, a potem go sprzedają, doszywając tylko swoje metki. Reperujący parasolki rzecz całą oceniają krótko: nas nie da się oszukać. I nazywają ten stan zmorą parasolników.

– Kiedy pytają mnie – mówi pani Krystyna – jakie parasolki są dobrze wykonane, zawsze niezmiennie odpowiadam, że nasze oryginalne polskie i niemieckie. Tylko że trudno je dostać. Gwarancję dają także i te, które wykonane są przez doświadczonego parasolnika. Sama mam zawsze kilka takich i moi klienci są zadowoleni. Niedawno jedna z pań przyniosła mi po raz pierwszy do naprawy parasolkę zrobioną przeze mnie siedemnaście lat temu. Nie ukrywam, że byłam z tego dumna.

Błąd nie wchodzi w rachubę

DSC_3812Niewielki piecyk ogrzewający pomieszczenie, które mimo tego i tak za ciepłe nie jest. Wewnątrz maszyna do szycia. Na stołach: wiertarka, szlifierka, maszyna do szycia, młoteczki, zestaw pilniczków, szczypce do cięcia metalu, kowadełko własnego projektu, imadło stołowe i kombinerki. W pudełkach różne gwoździki, igły i nici. W kilku większych blaszanych puszkach stoją części stelaży. Na półkach leżą schowane w plastikowych torebkach rączki oraz koronki, na których opiera się stelaż. Przy ścianach wiszą różnokolorowe parasolki damskie i męskie parasole. Jedne przygotowane do naprawy, a inne służące do odzyskania dobrych części. Czasem ludzie przynoszą je do naprawy, a potem nie odbierają. Albo dowiadują się, że nie warto już robić i po prostu zostawiają. Są też same laski ze stelażem lub bez niego. Obok nich kilka nowych parasolek zrobionych przez panią Krystynę. W prześwicie między parasolkami widać na ścianie oprawione w ramki dyplomy rzemieślnicze i zdjęcie właścicielki zakładu utrzymane w stylu retro.

Jest chwila przerwy. Siedzimy z panią Krystyną przy roboczym stole i rozmawiamy o jej parasolowym królestwie. Poznaję podstawową zasadę obowiązującą przy robieniu parasolki. Najpierw oblicza się wielkość i kształt klina. Potem wycina się go z materiału i powiela w ośmiu lub szesnastu częściach. Wreszcie dokładnie się je ze sobą zszywa. Drobny błąd nie wchodzi w rachubę. Kiedy bowiem się zdarzy, to natychmiast po rozłożeniu materiału ten marszczy się i nadaje się tylko do wyrzucenia. W końcu do idealnie zszytego pokrycia parasolki podporządkowuje się stelaż z jego drutami. I nigdy odwrotnie. Otrzymuję także fachową przestrogę, żebym nie zostawiał mokrego parasola złożonego i spakowanego w futerale lub co gorsza wkładał go w tym stanie do torby lub reklamówki.

DSC_3806Okazało się także, że parasolki z tego zakładu zawędrowały do wielu miast Polski oraz do Australii i Niemiec. Znajdują się również w rekwizytorniach lubelskich teatrów: im. J. Osterwy oraz Muzycznego. Były wykorzystywane w różnych spektaklach. I wreszcie rzecz interesująca, której niewielu mogłoby się domyślić. Pani od parasoli jest również zapalonym i jednocześnie doświadczonym wędkarzem. Na wędkowanie zawsze jeździ wraz z mężem, a ich dotychczasowym sukcesem jest złowienie suma o długości metr siedemdziesiąt dwa. Mimo swojej stałej pracy w zakładzie, zwłaszcza w lecie, o czwartej rano jedzie na ryby, a potem wraca do parasolek. Lubi też muzykowanie i gra na organkach oraz na akordeonie.

Natomiast na moje pytanie: – Jaką pani nosi parasolkę?Odpowiada z uśmiechem: – Żadną, bo generalnie poruszam się samochodem i nie jest mi potrzebna. A na zakupy nie chodzę, również wtedy, gdy pada – mam od tego męża. Ja jestem do robienia, a nie do szykowania się z własną parasolką. Przebywanie wśród nich każdego dnia zupełnie mi wystarczy.

Krystyna Dobek w swoim rzemieślniczym życiorysie niezmiennie trzyma się stałej zasady: „Dobry rzemieślnik to taki, który, przede wszystkim, jest uczciwy i w tym co robi, i do tych, dla których cokolwiek wykonuje”. I w Lublinie wszyscy wiedzą, że jeśli już coś zrobi, to na pewno solidnie.

Martwią ją jednak trzy rzeczy. Pierwsza, że jej dzieci raczej nie będą kontynuować parasolniczego rzemiosła. Druga, że wyjątkowo początek tego roku nie był zbyt ciekawy w ilości napraw. A trzecia, bodaj najważniejsza, że rzemiosło w Polsce systematycznie zanika, a w to miejsce pojawia się coraz więcej tandetnej gotowizny.

Ponieważ jednak z natury rzeczy jest optymistką, ma nadzieję, że jeszcze przez wiele lat niejednemu w swoim skromnym zakładzie przy Kunickiego 33 pomoże cieszyć się sprawną parasolką lub mocno trzymającym się parasolem mimo wiatru, śniegu i deszczu.

Tekst Maciej Skarga

Foto Marcin Pietrusza

DSC_3852W Chinach pojawił się ponad dwa tysiące lat temu. Pokryty drogim jedwabiem, a potem także i natłuszczonym papierem z namalowanymi kwiatami, ptakami lub pejzażami rozpięty był na bambusowej konstrukcji i chronił ludzi przed słońcem oraz deszczem.Znany był starożytnym Egipcjanom, Grekom i Rzymianom, którzy robili go ze skóry. Był przywilejem najwyższych i najbogatszych warstw społecznych. W Europie stał się popularny od XVI wieku. Lubił się z nim obnosić m.in. Ludwik XIV (Król Słońce). Jego nazwa w języku francuskim to – parapluie (od pluie – deszcz). W większości pozostałych krajów wywodzi się z łacińskiego umbra, czyli cień (po włosku ombrello, po angielsku umbrella). Potocznie określamy go mianem – parasol.   

Comments are closed.