fbpx

Życie to nie kolorowa krowa

8 kwietnia 2020
1 287 Wyświetleń

Uważa się za melancholijną i lubi wspominać, choć ma dopiero 26 lat. Śpiewa, komponuje, pisze teksty i rozprawia o autorytetach. Ma na swoim koncie płytę, prestiżowe występy, ważne nagrody i wyróżnienia. Zdecydowanie kolorowy ptak, niekoniecznie w kolorowych sukienkach. Z Moniką Kowalczyk rozmawiają Patrycja Chyżyńska i Grzegorz Zaleski, foto Natalia Wierzbicka.

– O której dzisiaj wstałaś? 

– Nie pytaj (śmiech).

– Na dodatek pewnie zaczęłaś dzień z ciastkiem w ręku? 

– Tak, na śniadanie zjadłam wafelka (śmiech). Nie będę ukrywać – uwielbiam słodycze.

– Od czego zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?

– Wiem, że to będzie banalna odpowiedź, ale jestem związana z muzyką od kiedy pamiętam. Zaczęłam w przedszkolu. Już wtedy występowałam w różnego rodzaju przeglądach. Od zawsze to lubiłam i to właśnie na scenie czułam się bardzo swobodnie. Jeśli chodzi o pisanie własnych piosenek, robię to dopiero od pięciu lat. 

– To duża odwaga pisać dla siebie teksty.

– Brałam udział w warsztatach piosenki literackiej w Miejskim Ośrodku Kultury w Świdniku i tam właśnie odbywały się zajęcia, na których pisaliśmy własne utwory, pod okiem specjalistów. W tych wydarzeniach brałam udział kilkukrotnie i tak powstało około 5 moich pierwszych utworów. Nie gram ich na koncertach, ale są dla mnie bardzo ważne, bo to one zaczęły moją przygodę z tworzeniem. Jednak później przyszedł pierwszy impuls – nieszczęśliwa miłość, to wtedy wzięłam gitarę i w ten sposób zaczęłam moje wszystkie przeżycia zamykać w piosenkach. Teksy stopniowo gromadziły się w szufladzie, ale kiedy zaczęłam uczyć się śpiewu u pana Borysa Somerschafa, który jest dyrygentem Męskiego Zespołu Wokalnego „Kairos” w Lublinie, bardziej uwierzyłam w siebie. To on był jedną z pierwszych osób, której przestraszona pokazałam moje zapiski. Bardzo mnie natchnął – powiedział, żebym robiła swoje, bo to, co robię, jest bardzo dobre. Od początku mnie wspierał, był dla mnie autorytetem. Potem zagrałam pierwszy w pełni autorski, kameralny koncert na KUL-u. Dużym wsparciem byli moi znajomi, którzy przekazywali dalej moje utwory, dzięki czemu zyskiwałam i nadal zyskuję coraz większą ilość odbiorców. Jak to się mówi, idzie to wszystko pocztą pantoflową (śmiech).

– Jakie są twoje artystyczne korzenie? Rodzina? 

– Raczej żaden z moich rodziców czy przodków nie był artystą zawodowym, choć zainteresowanie muzyką czy teatrem nie jest mojej rodzinie zupełnie obce. I zawsze w domu śmieją się, że jestem taką rodową „artychą”. Teraz razem z moją siostrą. Niektórzy natomiast określają mnie jako zwierzę sceniczne i jest w tym prawda, bo na scenie czuję się bardzo dobrze, choć przed wyjściem do publiczności bardzo się denerwuję, dosłownie mam dreszcze. Ale kiedy zaczynam śpiewać, nagle wszystko mija. Odczytuję to jako predyspozycje do występowania na scenie. Muzyka zawsze była mi bliska, mam wyobraźnię, jestem kreatywna, co jest niezbędne przy tworzeniu. Ale podkreślam – nad tym wszystkim trzeba pracować.

– Śpiewasz, piszesz teksty piosenek, komponujesz…

– Gram jeszcze na gitarze i klawiszach (śmiech). Talent to nie wszystko, żeby coś osiągnąć, trzeba w to włożyć masę pracy – lata ćwiczeń, warsztatów, festiwali. Są efekty. W stosunku do tego, jak śpiewałam kiedyś, jest duży progres. Chodzi też o pisanie tekstów. Pierwsze piosenki były naiwne – takie „kwadratowe”, a po zebraniu pewnych doświadczeń życiowych wygląda to lepiej. Pisanie to nie tylko wyobraźnia, to także swego rodzaju rzemieślnicza praca. Trzeba pamiętać, żeby nie przestawiać akcentów, nie używać pewnych słów.

– Od zawsze chciałaś być muzykiem?

– Kiedy byłam mała, chciałam być projektantką mody, rysowałam panie, którym projektowałam sukienki. Pasja do mody pozostała, śledzę, co w trawie piszczy. Na koncerty staram się ubierać, tak jak scena tego wymaga, długo to w sobie nosiłam. Muzyka to jednak najsilniejsza rzecz. Oczywiście kiedy poszłam na studia, myślałam przez chwilę o karierze naukowej związanej z filologią polską, jednak szybko zrozumiałam, że jestem zbyt roztrzepana na bycie naukowcem.

– Lublin sprzyja rozwojowi w dziedzinach, które cię interesują?

– Myślę, że w Lublinie można się spełniać artystycznie, jest tu dużo wydarzeń kulturalnych, z drugiej strony jest bardzo przytulnym miastem. Nie uczestniczy w „wyścigu szczurów”, takim jak Warszawa czy Kraków, jest bardziej z boku. Dzięki temu daje swobodę i przestrzeń, jest zdecydowanie bardziej przyjazny. Ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy tutaj są. Środowisko muzyczne jest małe, większość się zna. To bardzo przyjemne, że w Lublinie jest tak serdecznie. Lubię Warszawę, ale chyba nie mogłabym tam mieszkać – czułabym się tam przytłoczona. Chociaż z drugiej strony – nigdy nie mów nigdy.

– Jaka jest Monika Kowalczyk? Jakimi wartościami się kieruje? 

– Oprócz muzyki ważna jest dla mnie wiara. Wierzę, że jak i w życiu, tak i w muzyce Pan Bóg mnie prowadzi. Jaka jestem? Wrażliwa, momentami też przewrażliwiona w takim sensie, że widzę bardzo dużo rzeczy i przeżywam to wewnętrznie. Ale też myślę, że to pozwala mi pisać piosenki. Przez lata myślałam, że jestem introwertykiem, bo lubię samotność. Ale to tylko przez jakiś czas, później zaczyna mnie uwierać. Jestem spóźnialska, bałaganiara, trochę niepoukładana – nie umiem i nie lubię planować. Wolę zdać się na to, co będzie. Wtedy jest ten dreszczyk emocji. W życiu lubię trochę improwizować i robić coś na ostatnią chwilę. Jestem straszliwym leniuchem i śpiochem. No i jak już wiadomo – uwielbiam słodycze (śmiech). 

– Do kogo kierujesz swoje utwory? Co chciałabyś przekazać odbiorcy? 

– Staram się raczej nie ograniczać tego, do kogo piszę – zwracam się do człowieka po drugiej stronie, który tego słucha. Docieram do ludzi w różnym wieku – piszą albo podchodzą do mnie po koncertach. Wśród nich są dziewczyny w moim wieku – studentki i licealistki, czyli osoby, które mogą się utożsamiać z moimi przeżyciami. Ale mam też fana w Warszawie, pana, który już jest pod 70, przyjeżdża na każdy mój koncert w Warszawie – rowerem albo na rolkach, jest to bardzo zakręcona osoba, przynosi mi zawsze kwiaty, żywo komentuje moje aktywności na fb, czyli spektrum ludzi, którzy mnie słuchają, jest bardzo szerokie. Dlatego swoje utwory kieruję do człowieka, który czuje, który myśli i mam nadzieję, że odnajdzie w nich coś dla siebie. Chciałabym dotrzeć do młodych, którzy mają podobne doświadczenia do moich i też im coś nie pasuje w tym świecie. 

– Jesteś autorytetem dla młodych odbiorców?

– Myślę, że to zbyt poważne słowo. Jeżeli mam jakikolwiek wpływ, to na pojedyncze osoby. Jeśli chodzi o pokolenie np. obecnych 18-latków, jest to już całkiem inne pokolenie, którego ja już do końca nie rozumiem. Dla nich autorytetami są youtuberzy, blogerzy czy influencerzy w ich wieku, którzy posługują się już całkiem innym językiem. Żyją praktycznie tylko w sieci. Ja też siedzę w internecie, ale wyrastałam w czasach analogowych, kiedy się wychodziło na dwór, żeby pogadać ze znajomymi. Dlatego uważam, że nie mam wielkiej siły przebicia jeśli chodzi o tę grupę wiekową. Ale dla dziewczyn w moim wieku, które muszą się mierzyć z tym, co ja – w pewnym sensie zapewne jestem im bliska. Czasami ktoś pisze, że to, co powiedziałam, było ważne, ale też to, w jaki sposób chodzę ubrana. Na przykład napisałam piosenkę o sukienkach, chociaż to nie mój styl. A moja koleżanka napisała w komentarzu, że dzięki tej piosence zaczęła się ubierać częściej w sukienki i odkryła w sobie kobiecość.

– Twoje utwory posiadają „drugie dno”, każdy może je interpretować indywidualnie.

– Tak, i czasem tak też jest, że jak coś trafi do internetu, to trochę tracę nad tym kontrolę. Gdy puszczam piosenki do sieci, nie wiem, jakimi drogami one będą wędrować, kto się nimi dzieli, kto ich słucha, kto podłapuje moje teksty. Żyją swoim życiem. Nie odpowiadam za to, jak ktoś zrozumie tekst. Na przykład wers „życie to nie kolorowa krowa”. Ludzie powiedzieli mi, że używają często tego zwrotu na co dzień. Dla mnie to niesamowite, że moje teksty mogą żyć swoim życiem na tym świecie. Utwór „Sukienki” to taki „girl power” (śmieje się). Nie jestem silnie walczącą feministką, ale często rozmawiam z kobietami, rozumiem wiele z nich, bo sama jestem kobietą. 

– Jakie jest to nasze pokolenie? Pokolenie dwudziestokilkulatków? Jak byś mogła je opisać? Jakie są różnice pomiędzy naszymi rówieśnikami a osobami starszymi? 

– Uważam, że jesteśmy trochę rozedrgani i zagubieni. Z jednej strony mamy masę możliwości, ale ta wielość wyborów przysparza nam trudności. Kiedyś dróg, wyborów, było mniej, nie twierdzę, że było lepiej, ale musiałeś wybrać np. pomiędzy pięcioma kierunkami studiów i jakoś szedłeś, i po drodze znajdowałeś swoją drogą. A teraz, gdy jest tak dużo możliwości, możesz pójść na dowolne studia, pojechać za granicę, na drugi koniec świata, możesz wrócić i założyć własny biznes, można założyć rodzinę, teraz lub za 10 lat. Wszystko jest możliwe. I łatwe. Przy takiej ilości dobra – sami nie wiemy, czego chcemy, w którą stronę pójść. Nie jesteśmy pewni, o co nam chodzi. Pewnie nie każdy ma takie rozterki, bo niektórzy idą swoją drogą konsekwentnie. Jednak większość osób nie wie, czego chce. Zazwyczaj odpowiadają „nie wiem, chciałbym i tak, i tak, obie możliwości mogę wybrać. Jak wybiorę jedną, to stracę drugą”. Wiem to po sobie, że czasem boję się podjąć jakąś decyzję, ale tak to jest, że trzeba się liczyć z konsekwencjami swoich wyborów.

Nie lubimy też, jak nam się coś zabiera lub jak się nas ogranicza. Nawet reklamy mówią „nie musisz się ograniczać” – czyli możesz wszystko, często nawet kosztem drugiego człowieka. Oczywiście trzeba kochać siebie, ale też trzeba być otwartym na innych. Czyli właśnie znów ta wielość możliwości, która często gubi nas, bo mając tyle do wyboru, w końcu nie wybieramy nic.

– Myślisz, że jesteśmy przytłoczeni tymi wszystkimi informacjami, jakie do nas trafiają m.in. z social mediów? 

– Zewsząd trafiają do nas jakieś impulsy. Kiedyś cały dzień spędzałam bez komórki, a teraz komórka jest zawsze przy mnie. Zawsze musi leżeć obok mnie. W ciągu piętnastu minut muszę spojrzeć co najmniej raz. Zobaczyć, co się dzieje, czy ktoś do mnie napisał, czy ktoś polajkował, skomentował. Odkładam. A potem znowu to samo. To powoduje duże poszatkowanie czasu. 

– Jak myślisz, czym to może być spowodowane? 

– Może to właśnie przez globalizację, internet i media społecznościowe. Wiemy, co się dzieje na całym świecie. Mamy kontakt z najdalszymi zakątkami świata. Gdy nasi rodzice byli w naszym wieku, to – pomijając, że był komunizm, który odcinał ich od świata – mniej wiedzieliśmy. A teraz niby wiemy więcej, ale to natłok fake newsów, informacji. Chcemy się dowiedzieć wszystkiego, ale czytamy tylko nagłówki i tak naprawdę nie wiemy nic.

– Nasi rodzice znają nazwy wszystkich stolic w Europie, a my?

– My nie musimy wiedzieć – przecież możemy wygooglować.

– Twierdzisz, że ludzie często nie wiedzą, co wybrać. Wybory zawsze są podejmowane w kontekście wartości. I tak jak mówiłaś wcześniej, wartości wielu twoich rówieśników różnią się od twoich. Czy to według ciebie wpływa na rzeczywistości młodych ludzi?

– Myślę, że teraz jest dużo mniej osób, które się opowiadają mocniej po jakiejś stronie – wolą być pomiędzy. Mówię nie tylko o wierze, ale też o takich wartościach, jak choćby solidarność. Nie wiemy, co wybrać, bo nie wiemy, jakimi wartościami się kierować.

– Wielu ludzi popada ze skrajności w skrajność. Więc takiemu młodemu człowiekowi musi być trudno się opowiedzieć po jakiejś konkretnej stronie?

– Jeśli pojawi się jakiś chwilowy autorytet, ktoś, kto nagle zasłynie, to wiele osób za nim podąża na ślepo. Potem ten autorytet może upaść, popełniając błąd. Człowiek jest tylko człowiekiem i zawsze popełnia błędy. Ktoś, kto nie ma wyrobionego własnego zdania i własnego sposobu myślenia, pójdzie za kolejnym nowym, chwilowym autorytetem. I myślę, że to też jest zgubne. 

– Myślisz, że są jakieś autorytety? Czy ludzie mają faktycznie jakieś osoby, za którymi podążają? Czy jest to tylko owczy pęd? 

– Kiedyś… kiedyś, kiedyś, kiedyś. Zauważyliście, że prawie każdą wypowiedź zaczynam od „kiedyś”? Ja bardzo lubię wspominać. Kiedyś np. nauczyciel czy wykładowca byli autorytetami. Teraz dla młodych ludzi takimi osobami są postaci znane z telewizji albo z internetu. Teraz liczy się to, ilu ktoś ma followersów na facebooku albo instagramie – wtedy „warto go słuchać”. Ale czy warto naprawdę? Często rodzice są pierwszymi autorytetami, ale gdy dorastamy, przestajemy się z nimi zgadzać. Myślę, że to dobrze, że w ten sposób się usamodzielniamy, dzięki czemu stajemy się niezależni. Ale jeśli relacje w rodzinie są zdrowe, to rodzice nadal są ważni. Moja mama ma silną osobowość i jest bardzo ważna w moim życiu. Wspiera mnie również w kwestii muzyki. Zawsze „pchała” mnie, kiedy ja w siebie wątpiłam. Jestem za to wdzięczna. Ale też w wielu kwestiach mam swoje zdanie i nie zawsze się ze sobą zgadzamy. 

Uważam, że trzeba słuchać osób, które mówią mądre rzeczy. Od każdego można „coś” wziąć. Ale nie stawiać tylko na jedną osobę. I nie wierzyć tylko w to, co ta osoba mówi. Człowiek jest tylko człowiekiem. Tylko robot nie popełnia błędów – ale robot nie jest istotą żywą, więc nie może być autorytetem. 

– Gdzie widzisz się w przyszłości?

– To marzenie każdego muzyka – coraz więcej grać i zdobywać coraz szerszą rzeszę słuchaczy.

– A scena, o której marzysz? 

– Na pewno festiwale, takie jak Open’er w Gdyni czy Off Festival w Katowicach, choć na ten drugi moja muzyka jest zbyt mało offowa. Różne są opinie o tych imprezach. Jedni mówią, że tam nie ma już muzyki – jest tylko event. To po części prawda, ale z drugiej strony jest to jednak wyznacznik tego, co ludzie słuchają, i samo pojawienie się tam jest dużym osiągnięciem. Generalnie jest teraz kryzys tego rodzaju wydarzeń. Nagrody też już nie znaczą tyle, co kiedyś, np. złota płyta. To się zmieniło, bo coraz mniej osób kupuje krążki. Ale takie nagrody jak Fryderyki – wiadomo, to nagroda, o której każdy muzyk w naszym kraju marzy. No i oczywiście duet z artystami, których cenię. 

– Kto znalazłby się na liście?

– Krzysztof Zalewski, którego podziwiam. Duży wpływ na mnie miała też Mela Koteluk. Ważni są dla mnie Grzegorz Turnau i Marek Grechuta. Sting – to moje marzenie, jestem jego absolutną fanką.

– A w życiu? Czego się trzymać?

– Nie poddawać się, nie stracić motywacji. Bo czasem jest różnie, ale to chyba tak jak u każdego – są wzloty i upadki. 

Monika Kowalczyk, kompozytorka, wokalistka i autorka tekstów. Skończyła polonistykę na KUL, pochodzi z osławionego przez lublinian Świdnika, z czego sama się śmieje, ale i dumnie podkreśla. Laureatka ogólnopolskich i międzynarodowych festiwali muzycznych. Uczestniczka programu dla młodych muzyków i menedżerów „Tak Brzmi Miasto: Inkubator 2019”. Od 2015 roku komponuje i koncertuje w całej Polsce, m.in. na Slot Art Festival w Lubiążu, kilkakrotnie w Muzycznym Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej w Warszawie, w Łodzi, Krakowie, Gdyni, na Festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym czy na TEDxLublin. W 2017 roku wydała własnym sumptem swoją pierwszą płytę „Piosenki”. 

Zostaw komentarz