fbpx

Myślę obrazami

25 września 2015
Comments off
1 783 Views

IMG_1101Z prof. Leszkiem Mądzikiem, twórcą Sceny Plastycznej KUL, o przemijaniu, spełnieniu się i potędze teatru w przeddzień jubileuszu 45-lecia pracy twórczej rozmawia Maciej Skarga. Foto Krzysztof Stanek

Co ci daje chwile wytchnienia w Twoim, jakże bogatym, artystycznym życiu?

‒ Jazda samochodem, słuchanie muzyki i przede wszystkim przebywanie w naturze.

To zrozumiałe, skoro począłeś się niejako na jej łonie.

‒ Nie przeczę. Moje przyjście na świat zaistniało bowiem w Górach Świętokrzyskich, a konkretnie pod klasztorem na Świętym Krzyżu w małej wiosce Bartoszowiny. I tam, a potem w Kielcach, spędziłem dzieciństwo oraz okres szkolny. Do dzisiaj z tamtych lat pozostał we mnie podziw dla piękna przyrody. A przykładem jej witalności i czegoś bardzo radosnego były strumienie wody. Wody, w której moczyły się konopie. To niezapomniany pejzaż.

Do którego najchętniej się wraca lub szuka mu podobnych.

‒ To prawda. I dlatego, gdy tylko przeniosłem się do Lublina, wynająłem domek na Poczekajce w letniej siedzibie u ogrodnika pana Adamczyka. Zamieszkałem w sadzie pośród drzew. W maju, kiedy kwitły jabłonie, do wnętrza wpadały śnieżne burze kwiatów i zapachów. A witalny pejzaż ogrodu pozwolił mi wyciszyć powoli rozdział kielecki.

Naznaczony piętnem tragedii.

‒ Mój ojciec był żołnierzem AK więzionym przez UB przy ulicy Zamkowej. Nie było go z nami w domu przez pięć lat. Pamiętam tylko jedno z widzeń, gdy przyprowadzono go biednego i skutego. Stał ze strażnikiem za podwójną kratą i mógł tylko słuchać tego, co mówiliśmy do niego. Ja i mama.

IMG_1055Czy w tamtych młodzieńczych latach myślałeś już o tym, że kiedyś pojawią się wraz z Tobą w teatrze?

‒ Na pewno nie. Bardziej przenikały do moich wierszy, które czasem popełniałem, i rodziły pomysły w plastyce, którą poznawałem w kieleckim liceum sztuk plastycznych. Przez pięć lat w tej szkole terminowałem przecież tkactwo. Czółenko, osnowa, wątek, naturalne barwniki i snute przez nas obrazy były fascynujące. Kiedy więc po maturze stałem się tkaczem, postanowiłem studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Niestety. Mimo trzykrotnego podejścia do egzaminów nie zostałem tam przyjęty.

Los bywa przewrotny ‒ teraz prowadzisz na ASP wykłady ze scenografii.

‒ Tak. I jest to trochę absurdalne, że na uczelni, która mnie nie przyjęła, obroniłem pracę doktorską i dzięki jej wnioskowi złożonemu w Belwederze nadano mi także tytuł profesora sztuk plastycznych.

A jak przyjął Cię Lublin?

‒ Przyznaję, że bardzo ciepło. I do dziś uważam mój przyjazd do tego miasta za dobry omen. Podjąłem naukę w Instytucie Historii Sztuki na KUL. W latach sześćdziesiątych minionego wieku studiowanie w nim było nobilitacją. Stanowiliśmy uczelnianą elitę o wysokim poziomie wiedzy. Zawdzięczaliśmy to naszym wykładowcom, że wymienię choćby profesorów: Antoniego Maślińskiego, Jacka Woźniakowskiego, Barbarę Filarską, uczennicę słynnego archeologa prof. Michałowskiego, czy Władysława Smolenia. KUL miał także, co dla mnie nie było bez znaczenia, pewien rodzaj wolności oraz swobody. Tutaj, mając dobry klimat i życzliwość profesorów: Ireny Sławińskiej, Stefana Sawickiego oraz rektora ojca Mieczysława Krąpca, mogłem naprawdę tworzyć to, co chciałem.

IMG_1020-2KUL przez całe lata PRL nie należał jednak do pupilków systemu.

‒ Niestety. Pamiętam podczas studiów w 1968 roku blokady, które wtedy nas, kulowców, otaczały. Na przykład, m.in. na Chatce Żaka, pojawił się napis: Studentom prywatnych uczelni wstęp wzbroniony. Wiadomo było, że chodziło o nas. Czuło się jakąś nieuzasadnioną złość, że KUL był wtedy azylem dla wielu ludzi z Polski, którzy nie mogli studiować gdzie indziej. I był przy tym uczelnią szanowaną na całym świecie.

Tam poczułeś siłę teatru?

‒ Można powiedzieć, że tak, i to nierozerwalnie. Chociaż zaczęło się od moich obrazów, które na korytarzu kulowskim pewnego razu zobaczyła Irena Byrska, ceniona polska aktorka i reżyserka. Akurat w Teatrze Akademickim KUL realizowała spektakl „Wanda” C. K. Norwida. Spodobał się jej klimat moich prac i powiedziała: znajdźcie mi tego człowieka. Znaleźli i w ten sposób zrobiłem scenografię do „Wandy” w reżyserii pani Ireny. W jej koncepcji inscenizacyjnej była to gra ikoną zatrzymaną w gestach. A mnie ikona fascynowała. Powstało więc niebywałe widowisko. I przyznam, że gdyby nie to zdarzenie, być może nigdy nie zrobiłbym tego, co do tej pory uczyniłem w sztuce… Był to teatr we mnie. Teatr, którego wcześniej nie dotykałem.

I postanowiłeś, że zawładnie Twoim życiem?

‒ Wiesz, może nie teatr, jaki znałem do tej pory. Tylko przyszła taka refleksja, że scenografia może być bardzo zauważalna w stosunku do reszty dzieła i wcale nie musi być tylko jego tłem. Równie dobrze sama może stanowić siłę przedstawienia. I stąd wziął się początek mojej Sceny Plastycznej KUL, a w niej moje pierwsze wystawienie w 1970 roku „Ecce Homo”.

Debiut niepozbawiony trudności i nawiązujący do Twojej biografii.

‒ W pewnym sensie tak. Bo na początku trudno mi było reżyserować obraz. Inny jest przecież wymiar myślenia w stosunku do obrazu, który jest namalowany, a inny w stosunku do obrazu, który jest ruchomy, cały czas musi się zmieniać i prowadzić do napięcia. To był jedyny spektakl, w którym tak dosłownie wziąłem na kanwę bliskie mi doświadczenia ze swoich dwudziestu pięciu lat. Były w nim sceny narodzenia, scena erogenna erotyczna, scena szukania absolutu, scena śmierci i scena autentycznej czystej miłości. To był spektakl, który wydobył wartość obrazu ruchomego w teatrze.

Cenzura przez cztery miesiące nie dopuściła go do grania.

‒ Zakwestionowali pierwszy tytuł „Życie ukrzyżowane”, ponieważ wtedy w Polsce nic nie mogło być ukrzyżowane. Uczepili się przerw między scenami, w których przy pełnym zaciemnieniu widowni słychać było falujący dźwięk. Stwierdzali, że na pewno są to ukryte słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Totalna paranoja. I jeszcze nie podobał się im jeden z witraży – embrion. Uważali, że to także jest nawiązanie do wypowiedzi Prymasa. Zmieniłem więc tytuł na „Ecce Homo”, przerwy nieco stonowaliśmy, a witraż odwróciłem do góry nogami i wreszcie puszczono spektakl z zastrzeżeniem, że musi być w programie wkładka z wyjaśnieniem, co znaczą poszczególne sceny. Żeby nie było dowolności interpretacji.

IMG_1011-2Tym spektaklem zrodził się rodzaj teatru, w którym ze Sceną Plastyczną KUL trwasz już czterdzieści pięć lat.

‒ Podparty tym, że o naszych pewnych stanach, przeżyciach, nastrojach i o tym, jacy jesteśmy, silniej powiesz obrazem niż słowem. To było moje wielkie przekonanie i do dziś się tego trzymam. Od tamtego momentu nieustannie czytam obraz malowany w czasie. Na oczach widza maluję żywe obrazy, które co chwila się zmieniają i prowadzą do konkretnego przekazu. Mam szansę przeniknięcia do człowieka. Na tyle silnie, żeby to wszystko, co jest znakiem naszej fascynacji i przeżyć, było jednak podparte niepokojem.

Niepokojem o co?

‒ O spełnienie. Uczestnicząc w spektaklu, czujesz pewne zagrożenie, że nic nie będzie trwało wiecznie. Albo że za każdym zdarzeniem coś stoi. Ten teatr, myślę, do dzisiaj nosi w sobie taki niepokój i tajemnicę, do czego zmierza. Można powiedzieć parę zdań na jakiś temat, który Cię dotyka. Ale pojawia się pytanie – jak mam to przeżyć? I tutaj właśnie potrzebny mi jest język mojego teatru.

Który jednak przełamałeś, wystawiając „Wilgoć”, bodaj najczęściej grane Twoje przedstawienie, na którym wychowało się już kilka pokoleń.

‒ To spektakl, który pierwszy dał mi zawierzenie, że w mroku mogę się czuć bezpiecznie w tym, co robię. Po „Ikarze” określił nowy rodzaj myślenia. Zrezygnowałem więc w nim z anegdoty i doszedłem do wniosku, że nie potrzebuję literackiego charakteru opowiadania. Wystarczy, że na słowo „wilgoć” wyobraźnia widza już idzie w różnych kierunkach. A zadziwienie, które go intryguje, jest ważnym stanem w odbiorze tego, czego doświadcza. Od tego momentu kolejne nasze nowe spektakle zanurzone są w ciemności, która nie pojawia się po to, żeby coś ukryć, lecz staje się zwykle bohaterem przedstawienia. Noc pozwala wybrzmieć cudownym intymnym wydarzeniom w życiu człowieka. I bardzo sobie cenię, że mogę być częścią tej niewiadomej.

IMG_1002-2Jakim więc jest Twój teatr?

‒ Po pierwsze ma charakter misteryjny i jest rodzajem transu duchowego. Przecież stale się obracamy w różnych sferach. W sacrum i profanum. Jednocześnie jest pewnym seansem i naszą wewnętrzną projekcją. Mówiąc inaczej, zawsze chcę się jak najgłębiej dostać do podświadomości widza. Taka forma teatru daje mi szansę, aby go wyzwolić. Szybko wytrącić go z codzienności, a wprowadzić w stan transu i w wędrówkę, które wiążą się z uruchomieniem jego podświadomości. Źródłem milczenia w moich przedstawieniach jest głębokie przeświadczenie, że istnieją dziedziny ludzkiej rzeczywistości, które nie poddają się słowu. I to jest istotą tego teatru.

Jednak Leszek Mądzik pojawia się także jako scenograf i reżyser spektakli w zupełnie innej konwencji.

‒ Dotykamy pewnie, poza moimi inscenizacjami na innych, tzw. pudełkowych scenach, dość wyjątkowego przedstawienia „Mananha Makbunhe” według „Makbeta” Williama Shakespeare’a wystawionego w Teatro Nacional D. Maria II, w Lizbonie. Zagrali w nim mieszkańcy Gwinei Bissau. Najpierw pracowaliśmy z nimi w Afryce, a potem w Lizbonie wprowadzaliśmy ich w problemy: lęku, zagrożenia, zdrady i potrzeby zwyciężenia za wszelką cenę kosztem czyjegoś życia. Każdy z nich odczytał Makbeta po swojemu. Mieli ze sobą instrumenty muzyczne i na tle ich dźwięków gestem oraz głosem wyrażali swoje przemyślenia na temat problemów, jakie im postawiliśmy. Eksperyment ten potwierdził, że emocje są silniejsze od gry intelektualnej.

Słyniesz z precyzji i planowanego działania. Opracowujesz szczegółowe scenariusze?

‒ Zdecydowanie nie. Od początku całość powstaje w mojej „głowie”. W mojej wyobraźni. Najpierw ten obraz przychodzi do mnie, inspiruje mnie ku czemuś, a potem staram się coś z niego zbudować. Lepię, zderzam faktury, ludzi, twarze, wszystko, co jest wokół. I chociaż długo je zbieram, nie zapisuję. Nie ma kartek papieru z żadnymi scenariuszami. Kiedyś tam były, ale tylko robione dla wspomnianej już cenzury, żeby uzyskać stempel. Nie buduję literacko moich autorskich spektakli. Odkryłem cudowność języka plastycznego i myślę obrazami. A między nimi w każdym z moich spektakli ujawnia się zasadniczy problem – czasu. Gdyby tak wziąć w garść to wszystko, co zdarzyło mi się zrobić na scenie teatralnej, to jest on głównym bohaterem i działa na nas na wszystkie sposoby. Wcina się w świadomość, w lęki, w oczekiwania i w planowania. Z dnia na dzień testuje nas, jak reagujemy wobec niego. Bywa, że coś daje, a bywa, że zabiera. Nas także. Nie upatruję w tym jednak zagrożenia czy też lęku, ale jakąś silną tajemnicę.

Do każdej kolejnej premiery w Scenie Plastycznej KUL przygotowuje się nowy studencki zespół. A co się dzieje z tymi, którzy opuścili już ten teatr i uczelnię?

‒ Pozostają w sferze sztuki. Dla przykładu: Karol Wójtowicz jest dyrektorem pałacu w Łańcucie, Andrzej Kowalski mieszkający w Portugalii jest reżyserem teatralnym i filmowym, a w Kielcach moja aktorka Agnieszka Orłowska prowadzi pierwsze w Polsce Muzeum Sztuki Sakralnej, które założyłem jakieś dziesięć lat temu.

Kilkakrotnie ze swoim teatrem wyszedłeś w przestrzeń publiczną. Byłeś widziany nawet na poczcie w Lublinie.

‒ Rzeczywiście. Najpierw opakowałem drzewa na Alejach Racławickich w wielkie pokrowce. Potem na jedną z lubelskich Wiosen Teatralnych wprowadziłem „martwe” autobusy. Stało ich dwadzieścia z manekinami postaci w środku. A później niemal dosłownie zapakowałem pocztę w paczkę. Mówiąc krótko, plastycznie zaatakowałem strukturę, do której do tej pory przyzwyczailiśmy się. Zdeformowałem ją i jednocześnie odbudowałem w zupełnie innym wymiarze.

Zajmujesz się również grafiką, plakatem i fotografiką.

‒ Jest to pewna forma mojego odreagowania przez innego rodzaju dyscypliny sztuki plastycznej. Teatr, który robię, jest monochromatyczny, a moja fotografia bardzo kolorowa. Fotografuję to, co jest dla mnie tajemnicze i intrygujące. Co wyzwala się poprzez naturalne światło, a nie sztuczne. Będąc na Białorusi, właśnie w tym duchu zrobiłem cykl fotografii w okolicach Mińska, gdzie urodził się i mieszkał przecież Ryszard Kapuściński.

Założyłeś także w Lublinie Galerię Sztuki Sceny Plastycznej KUL, która od trzydziestu lat prezentuje wybitne osobowości sztuki współczesnej, tym samym wychodząc znacznie poza środowisko lubelskie.

IMG_0827‒ Na początku swego istnienia mieściła się w niewielkim pomieszczeniu mojego teatru na KUL-u. Tam właśnie mieliśmy pierwszą wystawę z rysunkami Andrzeja Wajdy. I oczywiście kolejny epizod z cenzurą, która zakazała prezentacji części rysunków. Wybrnęliśmy z tego, umieszczając je w innym pokoiku i wpuszczaliśmy tam tylko zaufanych ludzi. Obecnie mamy przestronną siedzibę na Starym Mieście. Galeria powstała z dwóch powodów. Pierwszy, że zawsze chciałem się przyznać do tych ludzi, których szanowałem, mieli na mnie wpływ i z którymi się zgadzałem w wizji świata. Drugi, że postanowiłem poznać ich bliżej. Gościliśmy przecież takich artystów, jak na przykład: Magdalena Abakanowicz, Jerzy Nowosielski, Jerzy Bereś, Igor Mitora, Roman Cieślewicz, Zdzisław Beksiński i Alina Szapocznikow.

Powiedz mi, jak Ty odpoczywasz, żeby potem dać sobie radę z tyloma projektami?

‒ Wracam do natury, od której zaczęło się moje poznawanie świata. Mieszkam teraz niedaleko jeziora Rogóźno na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim. Dzięki temu mogę poddawać się jej nastrojom i zmianom o każdej porze roku. Natomiast mój dom, który tam stoi, jest ciepłym miejscem i w nim dzięki mojej żonie mam komfort wyciszenia się w pewnym momencie od tego, co robię w teatrze. I nie ma najmniejszej potrzeby, żeby był domem artystycznym z presją działania.

Rozmawiamy w przeddzień Twojego jubileuszu czterdziestu pięciu lat pracy twórczej, z okazji którego przygotowałeś spektakl z Anną Marią Jopek. Czym tym razem zostaniemy zaskoczeni?

‒ Przede wszystkim tym, że nie będzie to tylko piosenka. I nie jest to przewrotność, lecz ciekawość, jak wspaniała piosenkarka z jej wibrującym głosem znajdzie się w moim świecie. Chcę ją w niego wtopić, burząc podstawowe kanony. Oboje zadbaliśmy o to, żeby widz był zaskakiwany i co i raz budziło się w nim zdziwienie. Wszystko zaś wyjaśnia sam tytuł „Czas kobiety”. Kobieta jest bowiem dla mnie najlepszym testem na patynę. Widzimy, jak jej ciało zmienia się w różnych fazach jej życia. Ale ono jest jedno i trzeba go akceptować, dostrzegając jego wartość.

Co w teatrze jest jeszcze przed Tobą?

‒ Uważam, że nie do końca ujarzmiłem materię światła. Światło dla mnie, oczywiście, nie jakieś przypadkowe, ale wkomponowane w spektakl i przemyślane, ma taką siłę, jak np. u Caravaggia czy też Rembrandta. Popatrz, jak światło potrafi powiedzieć wiele prawdy. Nawet wtedy, gdy śladowo biegnie po gzymsie czegoś, czy też po rysach czyjejś twarzy. I w tym dramacie światła jest to dla mnie największe odkrycie. O tym zresztą pisałem pracę magisterską w Białymstoku na filii Akademii Teatralnej, gdzie skończyłem wydział reżyserki.

Ukończone siedemdziesiąt lat skłania do myślenia o przemijaniu…

IMG_0777‒ Z jednej strony nie omijam problemu odchodzenia, który pojawia się przecież niemal w każdym moim przedstawieniu. I tak jak kiedyś odczuwałem przed tym lęk, choć byłem młody, tak teraz mam świadomość, że ten czas niedługo jakby ponazywa pewne rzeczy i tej mojej przygody nie da się wiecznie ciągnąć. Z drugiej jednak uważam, że dotykamy stanu, w którym, jeśli się jeszcze jest, nie trzeba zastanawiać się, że się już coś pozamykało, ale poczuć, że trzeba go wypełnić. Oglądając moje spektakle, ktoś może pomyśleć, że Leszek Mądzik posypuje sobie głowę popiołem i patrzy w ziemię. A to nieprawda. Odkryłem cudowność języka plastycznego i mam w sobie duży optymizm.

A co według Ciebie nie przeminęło w wielowiekowej historii teatru i dalej pozostanie jego istotą?

‒ Na pewno przeżycie, uczucie i ciekawość.

Coś jeszcze?

‒ Zawsze mówiłem, że to, czego nie powiem, można zobaczyć w tym, co robię.

IMG_0803Leszek Mądzik – założyciel i dyrektor teatru Scena Plastyczna KUL. Twórca scenografii w teatrach Polski, Portugalii, Francji i Niemiec. Wykładowca w szkołach artystycznych, m.in. w: Helsinkach, Amsterdamie, San Francisco i w Poznaniu. Wielokrotnie nagradzany uczestnik kilkudziesięciu festiwali teatralnych na pięciu kontynentach. Fotografik i grafik. Nagrodzony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i Papieskim Krzyżem Zasługi „Pro Ecclesia et Pontifice”. Ambasador Województwa Lubelskiego.

Comments are closed.