fbpx

Cwalinowie

24 maja 2019
3 724 Views

tekst Grażyna Stankiewicz, foto Marcin Pietrusza

 

Barwna historia ludzi, którzy odmienili kulturalny pejzaż miasta. Stanęli w kontrze do trudnych czasów końca PRL, integrując inteligencję i pokazując, że moda na kulturę zawsze jest obowiązkowa. Po trzydziestu latach działalności są jak znak towarowy najwyższej jakości. Elżbieta i Lech Cwalinowie.

                    

Głośno o Hadesie było już od lat 90. Podziemia dzisiejszego Centrum Kultury w Lublinie, pięć tysięcy wydanych kart członkowskich, koncerty jazzowe, wernisaże. Intensywnie. Dużo nietuzinkowych postaci. Rozmowy do rana i często improwizowane występy. A nade wszystko znakomita kuchnia. Wówczas – najlepsza w Lublinie. Kawiarnia Artystyczna Hades szybko stała się najważniejszą kulturalną instytucją po tej stronie Wisły. Obowiązkowym punktem na mapie miasta. I żywą legendą.

 

Historia rodzinna

 

Elżbieta niedawno wróciła do fotografowania. Wprawdzie aparatem telefonicznym, ale dla kogoś, kto miał w rodzinie fotografa i operatora filmowego w jednym, wyczucie kompozycji nie może sprawiać większej trudności. – Ogromny wpływ na moje postrzeganie życia miał mój ojciec – pracownik banku, który do jesieni 1939 r. mieszkał we Lwowie ze swoją pierwszą żoną. Do chwili, kiedy sowieci dali im godzinę na wzięcie najpotrzebniejszych rzeczy i opuszczenie mieszkania, w którym była najbliższa rodzina i przez przypadek ciotka z dzieckiem, która przyjechała do Lwowa w odwiedziny. Wszystkich ich wywieźli do Kazachstanu. Kobiety wyszły z domu w tym, co miały na sobie, i z torebkami. Babcia wzięła jeszcze kołdrę obszytą adamaszkiem. I całe szczęście, bo ten adamaszek później przydał się w handlu wymiennym z Kazachami – opowiada. Z rodziną ojca została zatrzymana znajoma pielęgniarka. Miała ze sobą tylko kuferek z biżuterią. To była ich polisa na życie. Po trzech tygodniach podróży w bydlęcych wagonach sowieci wysadzili ich w stepie i kazali wykopać sobie ziemianki. W takich warunkach spędzili prawie siedem lat. Ojciec Elżbiety nie dostał się do armii Andersa, trafił za to do armii Berlinga, zdobywał Berlin. Kobiety zostały same, przeniesiono je do Semipałatyńska. Dzieci poszły do szkoły, a one zarabiały, robiąc na drutach. Jadły owies, grzały krowim łajnem, wszyscy cierpieli na szkorbut. Najgorsze były burze piaskowe i śnieżne i 50-stopniowy mróz. Ojciec Elżbiety przeżył wojnę, osiadł w Jeleniej Górze, usiłował ściągnąć rodzinę. Udało się w 1946. Potem był nakaz pracy i przeniesienie do Lublina. W 1952 zmarła jego żona, idąc na bal karnawałowy, w miejscu, w którym dziś wznosi się CSK. Niedługo potem Zbigniew ożenił się z mamą Elżbiety – Wandą. Ślub u oo. kapucynów, mieszkanie przy Biernackiego, 17-letni syn z pierwszego małżeństwa i przyjście na świat Elżbiety. – Ojciec miał niebywale interesujące życie. Przeżył rewolucję październikową, I i II wojnę światową. Jego babcie chodziły w gorsetach i kapeluszach z piórami. Pracował do 85. roku życia. W jego sercu zawsze był ważny Lwów Semper Fidelis. Po wojnie pojechał tam tylko raz. Odżyły wspomnienia po jego ojcu, a moim dziadku, który był lwowskim aptekarzem w stopniu pułkownika. Zginął w Starobielsku.

 

Z Lublina od zawsze

 

Dlaczego zwróciła na niego uwagę? – Chodził ubrany w różowe spodnie, które sam sobie uszył, nosił żółte skarpetki i okulary lenonki. Miał długie włosy, był wysoki, szczupły, inteligentny i miał poczucie humoru – wspomina swoje zakochanie się w Leszku Elżbieta. Był 1973 r. Na zachodzie ukazał się album „The Dark Side of the Moon” brytyjskiej grupy Pink Floyd, w Sydney odbył się pierwszy koncert australijskiego zespołu AC/DC, polscy piłkarze zremisowali z Anglią na Wembley, w Nowej Hucie odsłonięto pomnik Włodzimierza Lenina, a ich uczucie narodziło się podczas prywatki sylwestrowej. Jak się zostaje parą na ponad 40 lat? Lubili to samo. Byli otwarci na innych, tworzyli wokół siebie środowisko. Jeździli na koncerty jazzowe, wagarowali w mieszkaniu Janka Bryłowskiego, gdzie czytali na głos poezję Maldensztama i innych dysydentów. Potem doszły wyjazdy latem na Mazury i oglądane wspólnie zachody słońca. Ona zakochana też w tym, co francuskie, słuchała Brela, Brassensa, Adamo, Piaf. Poznała nawet Juliette Gréco. Z drugiej strony ważna była dla niej twórczość Okudżawy, Wysockiego, Kleyffa, lubiła Ellę Fitzgerald. Francuskiego uczyła się od podstawówki. Jeden z jej przodków, Józef Łazowski, był w armii Napoleona, a jego nazwisko jest wyryte na Łuku Tryumfalnym. Jego brat Franciszek został zamordowany przez rojalistów i też jest pochowany w Paryżu.

Nic więc dziwnego, że Elżbieta zaczęła studia na romanistyce na KUL. – To było wyjątkowe miejsce, wyjątkowi ludzie, było nas na roku dziesięć osób. Wśród wykładowców byli sami światli ludzie, większość przyjeżdżała do nas z Krakowa i Warszawy. Np. historię literatury wykładała Ewa Bieńkowska, a wśród prowadzących zajęcia był późniejszy minister Krzysztof Kozłowski. Lektoraty mieliśmy z rodowitymi Belgami i Francuzami – wspomina. Obroniła się z Sartre’a. Po dyplomie był kłopot z otrzymaniem i paszportu, i pracy. Imała się różnych zajęć – uczyła francuskiego w liceum plastycznym, prowadziła lektorat na KUL, robiła tłumaczenia i pisała dla „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku. Pracowała w EMPIK-u przy ul. Grażyny i w szkole podstawowej. – Kiedyś dostałam polecenie zorganizowania akademii z okazji święta Służby Bezpieczeństwa. Uratował mnie jeden z ojców, który był milicjantem. Przywiózł znaki drogowe do szkoły i zrobiliśmy dzieciom pogadankę ze znajomości znaków – śmieje się.

Elżbieta i Leszek pierwszy raz pojechali do Paryża w 1979 r. Oprócz całego bagażu smaków i kultury z Francji przywieźli też pasję do windsurfingu.

 

Leszek

 

Dlaczego on ją wypatrzył w tłumie innych dziewczyn na korytarzu w lubelskim liceum Staszica? – Była bardzo ładna, ubierała się w mini, miała fenomenalnie zgrabne nogi, piękne długie włosy i śmiejące się oczy. Rocznik 1952, urodził się w Łomży podczas letnich wakacji. – Tata Antoni był po wrocławskim AWF, trenował ręcznych piłkarzy i pracował w technikum łączności. Z mamą Aldoną poznali się w 1948 r., niedługo później wzięli ślub. Potem tata dostał nakaz pracy i rodzice przeprowadzili się do Lublina. Dzieciństwo spędziłem w mieszkaniu służbowym przy ul. Spokojnej, a potem, w 1955, zamieszkaliśmy przy ul. Legionowej. To były osiedla ZOR-owskie. Więc były dwie bandy dzieciaków – dolne ZOR-y i górne ZOR-y. Jedni byli Krzyżakami, drudzy Polakami. Mieliśmy tarcze z tektury i miecze z gałęzi bzu. Ja oczywiście zawsze byłem Polakiem – śmieje się. Kiedy Leszek Cwalina walczył w bitwie pod Grunwaldem, dzielnica od strony jego domu kończyła się na Struzikowej Górze (tam, gdzie dziś są sklepy i bloki), z której zjeżdżali na nartach (lub na tym, co przypominało narty) i na sankach. Jeszcze dalej były stawy, które zamarzały zimą. Ten lód kroili, układali w piramidy, przesypywali trocinami i zawozili do magazynów, które pełniły funkcje chłodni. Z dolnych ZOR-ów Leszek wszędzie miał blisko – do szkoły podstawowej nr 21 – 70 kroków, ale do Staszica już 5 minut. Był pierwszym rocznikiem reformy koedukacyjnej, w przeciwieństwie np. do Romualda Lipki z Budki Suflera, który kończył jeszcze szkołę 11-klasową. Niektóre przyjaźnie ze szkoły przetrwały do dziś, jak ta z poetą Janem Bryłowskim. – Prawie wszyscy dostaliśmy się na studia, ja na chemię na UMCS, potem przeniosłem się na wychowanie techniczne, ale i tak capnęli mnie do wojska do Rzeszowa na prawie dwa lata. W wojsku byłem pisarzem – opowiada. Na studiach Lech Cwalina działał w klubach studenckich Arcus i Szprycha, w 1973 r. miał przyjemność poznać kabaret Salon Niezależnych z Jackiem Kleyffem, Januszem Weissem i Michałem Tarkowskim. Zresztą Jacek Kleyff przyjeżdżał później do Lublina jeszcze kilka razy. Po powrocie na uczelnię Leszek spotkał Jana Orzechowskiego, który właśnie wrócił z Niemiec, a z którym chodził do równoległej klasy w Staszicu, absolwenta łódzkiej filmówki i wydziału prawa UMCS. I to spotkanie zmieniło życie Elżbiety i Lecha na ponad 30 lat.

 

Bar kategorii III

 

Zaproponował nam rozkręcenie wspólnego interesu. Pomyśleliśmy, czemu nie. I tak w 1984 r. założyliśmy w piwnicy Lubelskiego Domu Kultury przy ul. Peowiaków (wtedy Pstrowskiego) bar kategorii III. Wcześniej była tu miodosytnia, potem ktoś robił lody, u nas były zwyczajowo kawa i herbata, i fasolka po bretońsku – opowiada Leszek. Po jakimś czasie w menu znalazł się bigos, barszcz czerwony i flaki, na które roczny przydział wynosił wówczas 100 kg. Długo nie mogli dostać pozwolenia na sprzedaż alkoholu, bo po sąsiedzku działało ognisko baletowe. W tym czasie otworzyli też salon gier zręcznościowych. Jako pierwsi w Lublinie mieli flippery, które Leszek przywiózł z Francji. W końcu otrzymali pozwolenie w 1989 r. Zdecydowanie alkohol przyciągnął konsumentów, tak jak stół bilardowy, kupiony w 1990 r. z ogłoszenia, od komendy policji, na którym potrafiło grać zaledwie kilka osób. Od początku było artystycznie, a pierwszą cykliczną imprezą były fiesty. Przestrzeń baru powiększyła się, kiedy wynajęli wszystkie piwnice. W podziemiach działały Disco Bar Hades, potem Restauracja – Klub Towarzyski Hades i w końcu Kawiarnia Artystyczna. W 1986 dołączył do nich nowy współwłaściciel, Włodek Orzechowski, brat Jana. Mogli rozwinąć skrzydła. Był rok 1992. Oficjalne otwarcie Kawiarni Artystycznej uświetnił koncert Ewy Bem.

 

Artyści Hadesu

W tym czasie powstał w Lublinie ośrodek Alliance Française, z którym współpracują do dziś, a w Hadesie oprócz fiest zaczęły odbywać się koncerty muzyki francuskiej. Podziemia dawały duże możliwości. Długie korytarze służyły plastykom – w sumie odbyło się około 150 wernisaży, jednym z pierwszych z nich był autorstwa Leszka Mądzika. Gospodarze zainwestowali w profesjonalną scenę i fortepian YAMAHA (po wizycie Adama Makowicza, który nie chciał grać na rozstrojonym pianinie). Przez 17 lat odbywał się tu Hades Jazz Festiwal, z takimi gwiazdami jak Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Jarek Śmietana i wielu innych znanych jazzmanów. Hadesowi swoją pierwszą płytę zadedykowała Lubelska Federacja Bardów w 1999 r., która miała tu swoją estradową przystań. Zadomowił się też w Hadesie Borys Somerschaf – wykonawca rosyjskich romansów. W międzyczasie Hades stał się impresariatem. Razem z Krzysztofem Bielewiczem zorganizowali wiele prestiżowych koncertów. W Lublinie parokrotnie gościł światowej sławy akordeonista Richard Galliano, znakomici muzycy flamenco z Hiszpanii, wirtuoz skrzypiec Nigel Kennedy czy bosonoga contessa Cesaria Evora, na której występ w Hali Globus zjechali się wielbiciele z całej Polski.

Pudła ze wspomnieniami

W wolnym czasie, którego nie ma wcale, Elżbieta przegląda pudła z pamiątkami po rodzicach. Tata Zbigniew zawsze chciał zostać dyrygentem. Pomimo że jego kariera potoczyła się inaczej, zostało mu zamiłowanie do sztuki. Do opery, operetki, fotografii i filmu. Zainwestował w dobry sprzęt. – Tata pracował po godzinach, ale w wolnym czasie ciągle fotografował. W mieszkaniu przy ul. Biernackiego, a później przy ul. Szarych Szeregów nie było czym oddychać, bo wszędzie były rozwieszone sznurki, na których suszyły się klisze i zdjęcia. Ciągle była zajęta łazienka i stoły. Tata założył też jednoosobową wytwórnię filmową „Filip” od imienia szczeniaka – bokserowilka, jakiego dostałam od Leszka. Kręcił na super ósemce. Fotografie i filmy były o tematyce okolicznościowej, służbowej i rodzinnej. Z kolei Mama lubiła muzykę. Rytuałem były regularne próby w lubelskim chórze Echo dwa razy w tygodniu, a potem występy. Śpiewały razem z siostrą. Dom był zawsze otwarty dla przyjaciół i pełen muzyki. Mama w czasie wojny była harcerką, działała w konspiracji. Następnie, gdy powstało Stowarzyszenie Szarych Szeregów, udzielała się do ostatnich chwil życia. Mądra, skromna, twarda, z poczuciem humoru, kochała młodzież racjonalnym spojrzeniem na rzeczywistość, nie poddawała się i była wielką podporą dla Elżbiety.

Ojciec Elżbiety zmarł w 1997 r., mama dwa lata temu. Obydwoje dożyli pięknego wieku. W mieszkaniu Cwalinów z widokiem na rozłożyste kasztany, modrzewie i katalpy zostały niezliczone pudła ze wspomnieniami. Elżbieta powoli oswaja się z ich zawartością – fotografiami, filmami, pamiątkami ze wspólnych podróży i dzieciństwa. Dokumentuje, co znalazła, i opowiada znajomym wirtualnie i w rzeczywistym świecie. Elżbieta i Leszek nieustannie chwalą się córką Marysią, która odziedziczyła po rodzicach niezależność, otwarcie na świat i wierność w przyjaźniach.

 

Kuchnia pachnąca Prowansją

 

Francję Elżbieta ma we krwi. W końcu rodowód (Elżbieta Łazowska herbu Krzywda) i napoleońscy przodkowie zobowiązują. Kiedy inni słuchali Beatlesów, ją ciągnęło do Francji.

Lektorzy, którzy prowadzili zajęcia na romanistyce, nauczyli ją piec tarty. – Mieliśmy też dostęp do fachowej literatury i magazynów ściąganych z zagranicy, ale Polacy i tak woleli pizzę – podkreśla Elżbieta, której tarty obecnie podbijają najbardziej wybredne gusta kulinarne. Za to znakomicie od początku w klimaty Hadesu wpisała się golonka à la Grześkowiak, wernisażowe słone ciasteczka i Festiwal Śledzia. Prawdziwym rarytasem są różne warianty tatara. Dziś kuchnia przy Grodzkiej oferuje smaki typowo polskie, klasycznie lubelskie i wybrane międzynarodowe. Przepisów szukają w starych książkach kucharskich. Z efektami smakowych poszukiwań dzielą się podczas konkursów na Europejskim Festiwalu Smaków w Lublinie. W kuchni Elżbieta i Leszek idą ramię w ramię – to on opracował recepturę na zielone pomidory w zalewie korzennej, wędzony biały ser i pigwówkę. Specjalnością Szerokiej są też kolacje tematyczne. Tak więc Europa, a nawet cały świat goszczą tu na talerzu. Jednak zapytana o ulubioną kuchnię Elżbieta zawsze odpowiada tak samo – Prowansja – pachnąca ziołami, morzem, słońcem i winem.

Przy Grodzkiej

 

To ich adres od dziesięciu lat. Restauracja na piętrach, z malowniczymi drewnianymi drzwiami i tarasem z widokiem na Błonia, ulicę Podwale i bazylikę Dominikanów. Z przedwojennymi kredensami i stołami, grafikami Andrzeja Kota na ścianach i zawsze świeżymi bukietami na parapetach. Bukiety, które Elżbieta układa ze wszystkiego zielonego, z czego można je ułożyć – gałązek, kopru, nawet rabarbaru. Ze stałymi gośćmi, którzy wpadają na poranną kawę z gazetą w chwilę po otwarciu i którym nie przeszkadza rwetes porządków z początku dnia. Z Tomaszem Pietrasiewiczem, który kieruje znajdującym się po sąsiedzku Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN”, a który spotyka się tu z częścią swoich gości. Z niespodziewanymi muzycznymi posiadówkami w ciągu dnia, jak ostatnio, kiedy do Szerokiej zajrzała część ekipy Bardów z dawno tu niewidzianym gitarzystą i aranżerem Vidasem Svagzdysem. Cukry i ciasto, cukry i ciasto – powtarzały się w refrenie piosenki. Vidas wyjechał do USA w 2002 r., spotkanie po latach było wzruszające.

Ze względu na przestrzeń działalność Hades-Szeroka nieco się różni od tego, co działo się przed laty w pierwszej siedzibie. Nie ma spektakularnych koncertów, ale są projekty muzyczno-literacko-artystyczne realizowane we współpracy z red. Grzegorzem Józefczukiem i zapraszanymi przez niego gośćmi z Ukrainy, Białorusi i Litwy, jak np. „Salon ludzi ciekawych”. Co roku obchodzone są urodziny literackiego bohatera Jaszy Mazura, w którego alter ego wciela się Witek Dąbrowski, popularyzator prozy Singera. Ale przecież to również tu, w Szerokiej, znajduje się słynny „korzeń miasta”, magiczne połączenie różnych światów – axis mundi – świat na pograniczu dwóch przedwojennych części miasta, pełen symboliki, dobrych ludzi i energii.

 

 

Leave A Comment