Scenarzysta, reżyser, producent filmowy i telewizyjny. Dramaturg. Twórca „Seksmisji” – bodaj najczęściej pokazywanej polskiej komedii z kultowymi dialogami głównych bohaterów. Wielokrotnie nagradzany ulubieniec widowni filmowej i teatralnej. Od trzydziestu sześciu lat, jak sam powiada, robi to, co najbardziej lubi.
Z Juliuszem Machulskim o jego związku z Lublinem, o jego drodze artystycznej i dokonaniach oraz o spektaklu „Machia” jego autorstwa i w jego reżyserii wystawianym w lubelskim Teatrze Starym rozmawia Maciej Skarga.
Foto Robert Pranagal
– Pańscy rodzice Halina i Jan Machulscy, podejmując w 1957 roku pracę w Teatrze im. J. Osterwy, przyjechali do Lublina z dwuletnim synem Juliuszem. Dzięki temu, aż do przeniesienia się do Warszawy w 1963 roku, spędził Pan w naszym mieście sześć swoich najmłodszych lat. Jak je Pan wspomina?
– Mieszkałem na peryferiach Lublina. Na końcu Alei Racławickich. I pamiętam dzikość tych terenów, które były miejscem naszych ówczesnych dziecięcych zabaw. Chodziliśmy, zwłaszcza w okresie wiosenno-letnim, na poligon wojskowy górek czechowskich i tam piekliśmy ziemniaki. A kiedy z kotłowni nieopodal naszego domu wysypywano hałdy koksu, myśmy się nim nawzajem obrzucali, walcząc z chłopakami z innych bloków mieszkalnych.
– Zapewne pamięta Pan także dawną Bystrzycę, chociaż płynęła dość daleko od waszego osiedla. Była przecież w tamtych latach szeroką i czystą rzeką. Na jej brzegach w letnie dni opalali się ludzie, wielu się kąpało, a niektórzy pływali po niej kajakami.
– Oczywiście, że pamiętam, zwłaszcza że i mnie zdarzyło się przeżyć taki kajakowy krótki rejs z nurtem tej rzeki. Oczywiście pod opieką mamy.
– Większość czasu spędzał Pan jednak za kulisami i na widowni lubelskiego teatru, aby być blisko rodziców.
– Nie dość, że chciałem tam z nimi być, to jeszcze zobaczyłem, że jest to zupełnie fajne miejsce.
– Ale niejedyne. Wiadomo przecież, że już wtedy lubił Pan w kinie oglądać westerny.
– To rozbudziło we mnie fascynację kinem na zawsze.
– Czy zatem można powiedzieć, że owa pierwsza styczność z teatrem i filmem zadecydowała o Pana zainteresowaniach w dorosłym życiu?
– O, nie. Wtedy byłem za mały, żeby mieć tego typu przemyślenia. To była tylko moja codzienność i właściwie rzeczywistość.
– Ale coś tam niewątpliwie w Panu zostało i czasem się przypomina, gdy podejmuje Pan obecne realizacje w tych dwóch dziedzinach sztuki.
– No jasne. To jest moje dzieciństwo i tego się nie zapomina.
– Co zatem stało się tym przełomowym momentem, w którym postanowił Pan poświęcić się zwłaszcza twórczości filmowej?
– To nie był jeden moment. Był to wynik nasączania się tym światem, który jest nierealny, a który np. dla moich rodziców był realny. Oczywiście nie powiedziałem sobie naraz, że chciałbym robić filmy, ale dość wcześnie zdałem sobie sprawę, że film jest czymś, co mnie najbardziej w życiu pociąga. Nawet już szkole podstawowej, chodząc często do kina, zacząłem zwracać uwagę na to, co oglądam, i moje wypady do kina były planowane. A później, już w liceum w Warszawie, powolutku przygotowywałem się do egzaminu wstępnego na Wydział Reżyserii Szkoły Filmowej w Łodzi. Zakładałem, że może się uda.
– Ale po maturze zaczął Pan studia na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
– Tylko dlatego, że nie dostałem się na wydział operatorski. Poszedłem więc na coś, na co najłatwiej było się dostać.
– W następnym roku egzamin wstępny do łódzkiej „filmówki” się powiódł i podjął Pan studia filmowe. Tuż po rozpoczęciu nauki zagrał Pan, jako aktor, rolę Romka Januchty, głównego bohatera w filmie Krzysztofa Kieślowskiego pt. „Personel”. Jednocześnie była okazja poznać pracę na planie filmowym.
– Nie, nie można powiedzieć, że byłem aktorem, zwłaszcza że w tym filmie brali udział tzw. naturszczycy, czyli aktorzy niezawodowi. Natomiast dla studenta pierwszego roku możliwość obserwowania tego, co się dzieje na planie filmowym, była nieoceniona. Krzysztof Kieślowski debiutował tym filmem w fabule i tak się złożyło, że niektóre rzeczy także dla niego były nowe. Dzielił się więc z nami nie tylko swoją wiedzą, ale i niepewnością. I to doświadczenie rzeczywiście pozostało ze mną przez dalsze lata.
– W trakcie tych studiów tworzy się etiudy filmowe. Jestem ciekaw Pańskiego przeżycia, gdy realizował Pan pierwszą, dokumentalną, pt. „Paralaksa”, wyróżnioną, podobnie jak dwa następne krótkie filmy: „Wolna sobota” i „Gorączka mleka”, Nagrodą Krytyki i Jury na Festiwalu Etiud Filmowych w Warszawie w 1978 roku.
– Zawsze wtedy jest adrenalina większa niż za którymś tam kolejnym razem. Wszystko staje się nie tylko ciekawe, ale wręcz niezwykłe. Poza tym przebrnięcie przez kłopoty dość prozaiczne, jak np. brak funduszy na takie realizacje, także się później przydaje. Udało mi się je zrealizować dzięki pomocy koleżeńskiej. Koledzy z operatorskiego wydziału robili zdjęcia, a z aktorskiego grali.
– Szkoła Filmowa jest dopiero wstępem i po jej ukończeniu nie jest zbyt łatwo o debiut zawodowy oraz na jednoczesne nabranie doświadczenia. Który z polskich reżyserów miał wpływ zarówno na Pański debiut, jak też i na późniejsze dokonania filmowe?
– Na samą moją twórczość może nie, ale na moją późniejszą drogę filmowo-życiową niewątpliwie duży wpływ miał Jerzy Kawalerowicz, który był moim szefem i producentem w zespole Kadr. Dzięki niemu zrobiłem oba „Vabanki“, „Seksmisję“ i „Kingsajz“. Jednocześnie spotkałem innych reżyserów filmowych, a wśród nich Janusza Majewskiego, który był przyjacielem moich rodziców. Asystowałem mu w trakcie realizacji filmów i nawet w jednym z nich zagrałem niewielką rólkę. Był moim nieformalnym mentorem. Jak miałem jakieś problemy filmowe, to udzielał mi istotnych rad.
– Czy w trakcie tych spotkań ze znanymi i uznanymi reżyserami coś Pana zaskoczyło, a jednocześnie stawało się interesującą podpowiedzią dotyczącą realizacji filmowych?
– Jerzy Kawalerowicz niewątpliwie zaskoczył mnie głęboką znajomością kina jako medium. A przy tym nie szczędził podpowiedzi. Tworzył filmy poważne i głęboko artystyczne. Ja zaś robiłem komedie. A mimo to, oglądając moje materiały, udzielał mi często wielu cennych porad. W trakcie naszych spotkań wystarczyły czasem jego dwa, trzy słowa, abym zrozumiał, że, np. jeśli ma być wiadomym konkretne miejsce dziania się historii opowiadanej na ekranie, to musi pojawić się jego charakterystyczny element, który widz zapamięta. To nie może być jakaś brama. To musi być brama z jakimś charakterystycznym elementem. Powiedzmy, że z czerwonymi drzwiami. Bo często na filmach, zwłaszcza z okresu Peerelu, mówię tu o filmach tzw. moralnego niepokoju, było tak, że mieszkania głównych bohaterów były takie same i powodowało to zawirowania percepcji widza. Dzięki tym podpowiedziom mała blaszka w „Vabanku“, służąca Duńczykowi do zablokowania systemu alarmowego, pokazywana wiele razy była nie tylko ważna, ale stała się jednym z bohaterów filmu.
– Kolejne doświadczenie przyniósł zapewne rok studiów w CalArts w Kalifornii, gdzie przebywał Pan jako stypendysta Fundacji Fulbrighta.
– Jadąc tam, byłem w sumie dobrze przygotowany i wiedziałem, jak wygląda film amerykański. Nie byłem więc zaskoczony. Jedno jest pewne. Mają na pewno więcej środków finansowych, a co za tym idzie, np. więcej kamer na planie. A sam mechanizm działania ekip w momencie produkcji filmu funkcjonuje szalenie precyzyjnie. Każdy na planie filmowym jest podpięty pod słuchawki z mikrofonem, co ułatwia wzajemną komunikację. Nie krzyczą do siebie i jest bardzo spokojnie. U nas, jak na razie, nie da się tego wprowadzić.
– Mieli ciekawiej i lepiej pisane scenariusze?
– Oni tak mają do dziś.
– Tworzą je zapewne wedle ścisłej zasady, że kiedy się pisze scenariusz filmowy, to już na początku pracy nad nim należy znać zakończenie.
– To jest najważniejszą scenopisarską regułą. Przecież gdy się wyrusza w podróż, to trzeba wiedzieć dokąd, bo inaczej się nie dojedzie. I tak jest ze scenariuszem. Można mieć fantastyczne otwarcie opowieści, ale jak się nie ma od razu pomysłu na zakończenie, to nic z tego nie będzie. Samo pisanie scenariusza jest ciągłym jego przepisywaniem i poprawianiem aż do ostatecznej wersji, którą dopiero jest wyjście filmu z montażowni.
– Może Pan powiedzieć, który z Pańskich filmów ceni Pan wyżej od pozostałych?
– Tak tego nie oceniam i muszę przyznać, że tak do końca nigdy nie jestem zadowolony z żadnego filmu. Wiem tylko, że najwięcej czasu spędziłem nad scenariuszem filmu „Vabank”. I dlatego może jest on taki precyzyjny. Natomiast na pograniczu traumatycznego przeżycia był „Szwadron”. Bardzo dużo włożyłem w niego energii, emocji, oczekiwań i nadziei. A przez różne fatalne okoliczności losu, choćby wypadek na planie, kiedy sprowadzona z Francji supernowoczesna kamera Panaflex marki Panavision spadła z ramienia kamerowego, powodując czterodniowy przestój w zdjęciach i problemy z zakończeniem produkcji, cała praca nad nim była bardzo stresująca. Miałem także nadzieję na poważne pochylenie się krytyki nad tym filmem, kiedy już pojawił się w kinach. Ale tego nie było, bo wszyscy ludzie w naszym kraju, a w tym i krytycy filmowi, zajęci byli cieszeniem się wolnością i konsumowaniem tego, co się wraz z nią pojawiło. Ale, paradoksalnie i często tak bywa, był to polski kandydat do Oscara.
– I tu pojawia się pytanie: czemu to Juliusz Machulski, tworząc kilka niewątpliwych hitów, nie był nominowany i nie został nagrodzony tą statuetką?
– Po pierwsze pewnie dlatego, że tam hity nie zawsze wygrywają. A po drugie, trzeba sobie jasno powiedzieć, że my wszyscy z Europy, czyli nie Anglosasi, możemy startować tylko w jednej kategorii: film obcojęzyczny. A jest to wąska kategoria z ponad setką konkurencyjnych filmów z całego świata. Chociaż i nam czasem się udaje, jak z nominowanym do Oscara filmem „W ciemności” Agnieszki Holland, którego miałem zaszczyt być jednym z producentów.
– Czym jest zatem dla Pana film?
– To mój zawód. A właściwie jeden z zawodów, który wykonuję i który uwielbiam. Jako widz z kolei mogę powiedzieć, że jest to dobra forma spędzenia czasu. Jedna z najlepszych. Oczywiście zaraz po przeczytaniu książki.
– A co można powiedzieć o Pana graniu w filmach? Ma Pan przecież za sobą dwanaście epizodów filmowych, a wśród nich scenę, gdzie pojawia się Pan na ekranie w jednej z ostatnich scen filmu „Kingsajz”?
– Że to rzeczywiście tylko drobne epizody. A w „Kingsajz” był to raczej żart. Wydawało mi się, że moje pojawienie się w pociągu w finale filmu wraz z całą ekipą będzie znaczyło, że jedziemy na jednym wózku historii, nie tylko tej, którą opowiedzieliśmy. I stąd tam moja obecność.
– Dwadzieścia siedem filmów, a wśród nich m.in: dwa „Vabanki”, „Seksmisja”, „Killer”, „Ile waży koń trojanski”, „Szwadron”, „Vinci” czy też ostatnia „AmbaSSada”. Pięć spektakli telewizyjnych. Kilka teatralnych. Praca producencka przy trzydziestu dwóch filmach, dzięki której mamy takie filmy, jak np. „Dzień Świra”, Dług”, „Psy”, „W ciemności” czy też „Mój Nikifor”. Od 1998 roku nieprzerwane prowadzenie Studia Filmowego „Zebra”. A teraz spotykamy się w przededniu premiery sztuki „Machia” pańskiego autorstwa, którą Pan reżyseruje w lubelskim Teatrze Starym. Jest to autorsko-reżyserski kolejny debiut. Tym razem teatralny.
– Rzeczywiście takim jest. Daje mi przy tym możliwość poszerzenia mego horyzontu i pola walki. Uważam, że dobre przedstawienie w teatrze niesie o wiele większe przeżycie niż po seansie filmowym. Film sprawia mi przyjemność, bo to jest mój zawód, ale teatr ma dla mnie zupełnie innego rodzaju wagę. Ma inną wartość. Trudniej jest robić teatr niż film.
– Ponieważ, jak niedawno Pan stwierdził: film to sprint, a teatr to maraton.
– No tak. Ujęcie filmowe zapisane jednego dnia już w gruncie rzeczy jest nie do poprawienia, a w teatrze zawsze coś można zmienić. Aktor ma pomysł, reżyser ma pomysł i można spektakl udoskonalać. Nawet po premierze.
– Niccolo Machiavelli i jego „Książę”. Czy to nie ryzykowne przedsięwzięcie? Makiawelizm nie zawsze się dobrze niektórym kojarzy.
– Pewnie dlatego, że albo nie przeczytali uważnie tego, co napisał, albo nie zrozumieli do końca. Jego „Książę”, którego czasem utożsamia się wyłącznie z przebiegłością i cynizmem, w rzeczywistości był uczciwym człowiekiem, który dbał o to, żeby Florencja, jego miasto, i Italia miały się dobrze. I w tym spektaklu chcę zerwać z dotychczasowymi stereotypami spojrzenia na tę postać. Machiavelli, czyli w skrócie Machia, jak na niego mówili przyjaciele, po raz pierwszy pewne rzeczy nazwał po imieniu i po raz pierwszy je spisał. To były dobre rady, jak zdobyć władzę i jak ją potem utrzymać. Książę musi być zdolny do dobrodziejstw i okrucieństw. Z tym że okrucieństwa trzeba wykonywać ryczałtem za jednym zamachem, a dobrodziejstwa trzeba cedzić pomału. Tym celem, które ma uświęcać środki, jest dobro państwa, co niestety w naszych czasach często jest sprzeniewierzane. Czasami dobrem jest dobro partykularne grupy osób, czy nawet jednej osoby.
– Czyli jest to rzecz także z przesłaniem dla naszych polityków.
– Chciałbym, aby politycy częściej chodzili do teatru, a nie do telewizji, i tam mówili o sobie. Wtedy zobaczyliby, jak ktoś mówi i co mówi o kimś innym. Może by się czegoś nauczyli z życia, a nie tylko mieli usta pełne frazesów na temat tego, jacy są fajni, skuteczni i piękni. Bo nie są.
– Czym dla Pana jest tak różnoraka, a zarazem szalenie intensywna działalność artystyczna?
– Niewątpliwie sposobem na życie. Muszę jednocześnie przyznać, że bez filmu nie byłbym tym, kim jestem.
– Można zatem powiedzieć, że trafił Pan w przysłowiową dziesiątkę, wybierając swoją drogę zawodową.
– Pewnie tak. Na ogół mam szczęście.
Maciej Skarga
Biogram:
Juliusz Machulski: urodzony w 1955 roku w Olsztynie syn aktorów: Haliny i Jana Machulskich. Reżyser, scenarzysta i producent filmowy, początkowo także aktor. W latach 1973–1974 studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1975–1978 studiował na Wydziale Reżyserii Filmowej w PWSFTviT im. Leona Schillera w Łodzi. W latach 1984–1985 studiował w CalArts w Kalifornii. Od 1988 założyciel i kierownik artystyczny studia filmowego „Zebra”. W 1993 roku wykładowca reżyserii filmowej w Hunter College w Nowym Jorku. W latach 1989–1991 członek Komitetu Kinematografii. Członek Zarządu Głównego Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Członek Polskiej Akademii Filmowej, w latach 2003–2008 prezydent Akademii. Członek Europejskiej Akademii Filmowej (EFA). W latach 2005–2008 oraz od roku 2011 członek Rady Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. 10 grudnia 1998 odsłonięto jego gwiazdę w Alei Gwiazd na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi.