– Męża nie ma w domu. Wyjechał na Roztocze zapylać storczyki – zdarzyło się powiedzieć do telefonu mojej żonie. Podglądanie storczyków to jedno, ale czynny udział w ich życiu seksualnym był dla mnie czymś nowym i bardziej fascynującym. Wziąłem na siebie ten „obowiązek” (za zgodą żony, oczywiście) w ramach programu ratowania kilku gatunków rodzimych tej ginącej, a niezwykłej grupy roślin. A sztuczne zapylanie stało się niezbędną praktyką przy rosnącej chemizacji rolnictwa i wymieraniu kolejnych gatunków naturalnych zapylaczy storczyków. Zanikanie naturalnych łąk, muraw kserotermicznych na rzecz jednogatunkowych upraw rolniczych bogatych w pyłek i nektar odwraca uwagę owadów – potencjalnych zapylaczy – od nielicznych storczyków. A poza tym, proces zapylania u storczyków odbywa się w specyficzny sposób. Jeśli jest się pszczołą, pszczelnikiem lub choćby zwykłą muchą, zapylanie kwiatów innych gatunków jest bardzo proste. Przysiąść, potrzepotać skrzydełkami, liznąć trochę nektaru, złapać pyłku na grzbiet i dalej w drogę. Ale inteligentne storczyki przez miliony lat ewolucji wytworzyły bardziej skomplikowany, wyrafinowany sposób zapewnienia sobie ciągłości gatunku. Zabieg przenoszenia materiału genetycznego przez owada odbywa się jego kosztem bez jakiejkolwiek nagrody w postaci nektaru, wymaga wiele wysiłku, a często kończy się dla niego źle. Kwiat o skomplikowanej budowie, bywa, że imitujący owada (osobnika żeńskiego) kształtem, a zdarza się, że także zapachem (dwulistniki), wabi samca, który staje się narzędziem w procesie reprodukcji storczyka. Zadziwiający proceder daje w efekcie niewiarygodnie duże ilości nasion, często przekraczające milion w jednej torebce nasiennej. Te już dalej będą roznoszone przez wiatr. Tak jest też z naszym najpiękniejszym i największym krajowym storczykiem – obuwikiem pospolitym. Pułapkowe kwiaty obuwika wabią swoim cytrynowo-waniliowym zapachem błonkówki z rodzaju Andrena. Owad, pośliznąwszy się na gładkim i zawiniętym do środka brzegu warżki, na której usiadł, zwabiony odurzającym zapachem, traci równowagę i wpada do wnętrza pułapki. Na dnie warżki znajdują się soczyste włoski, które owad zjada. Po nasyceniu się, aby wydostać się z pułapki, musi najpierw przecisnąć się pod kopytkowatym znamieniem słupka, ocierając się o jego chropowatą powierzchnię grzbietem i bokami. O ile więc owad posiada na sobie pyłek z innych kwiatów obuwika, to przylepi go teraz do znamienia, powodując krzyżowe zapłodnienie kwiatu. Następnie przeciska się między brzegiem warżki a ścianą prętosłupa, zbiera z pylników lepki (i smaczny) pyłek na bokach swego ciała, przenosząc go w dalszej kolejności na inne kwiaty. Sztuczne zapylanie obuwika oczywiście omija wpadanie w pułapkę i sprowadza się do prostego przeniesienia grudki pyłku przy pomocy np. wykałaczki na znamię. Ten prosty zabieg, poza działaniem na rzecz ochrony gatunkowej, ułatwia też hodowlę i krzyżowanie rośliny z pokrewnymi gatunkami obuwika w tworzeniu pięknych hybryd dla ogrodnictwa.
Nasz region został wyjątkowo hojnie obdarzony przez naturę w storczyki, zarówno leśne, jak i łąkowe. Odpowiada im wapienne podłoże, klimat, w którym nie brakuje ekstremalnych niskich i wysokich temperatur, niestraszne im susze i wiosenny nadmiar wody. Jedyne, co im NAPRAWDĘ szkodzi, to nieprzemyślana działalność człowieka, gatunku, który od niedawna towarzyszy im w ich trwającej miliony lat ewolucji. Trudno określić, co stanowi największe zagrożenie z naszej strony.
Łąkowe gatunki znikają razem z zanikającymi naturalnymi łąkami zastępowanymi koszonym, obficie nawożonym i obsiewanym obcymi gatunkami wysokowydajnym rezerwuarem paszy. W sąsiedztwie łąk powstały intensywnie uprawiane pola i sady, w których niezbędna jest ochrona przed chorobami i szkodnikami. Wszystko to oddziałuje zarówno na dziką florę, wodę, jak i świat owadów, bez których nie zostanie zachowana genetyczna ciągłość. Nadzieją jest ujęcie potrzeb dzikiej przyrody w planowaniu rolniczej produkcji, propagowanie upraw organicznych i tworzenie stref ochronnych.
Leśne gatunki storczyków wymierają z powodu nadmiernego zacienienia i zmian w glebie wskutek zbyt szybkiego wzrostu drzew, pod którymi przyszło im w ostatnim stuleciu żyć. Szkody wojenne i intensywna produkcja leśna całkowicie zmieniły skład gatunkowy lubelskich lasów. Większość gatunków storczyków była związana symbiotycznie z wolno rosnącymi gatunkami liściastymi: bukami, dębami, które dodatkowo wzbogacały ściółkę leśną we wspaniałą próchnicę. Drzewa i ściółka dawały schronienie setkom gatunków fauny i flory. Tworzyło to w efekcie niezwykle bogatą bioróżnorodną kompanię żyjącą w harmonii. Szczęśliwie ostatnie lata przynoszą wielkie zmiany w podejściu leśników do bioróżnorodności i ochrony gatunkowej. Lasy Państwowe chronią swoje przyrodnicze skarby poprzez ostoje, leśne rezerwaty i umiejętnie prowadzoną gospodarkę leśną. Gorzej, a nawet fatalnie, dzieje się w lasach prywatnych. Tu nie wystarczą regulacje prawne, potrzebne są zmiany w świadomości ekologicznej właścicieli lasów. Często projektowane rezerwaty storczykowe leżą na gruntach prywatnych i przekonanie gospodarzy do potrzeby ochrony trafia na duży opór. Być może rozwiązaniem byłby solidny argument finansowy w postaci wsparcia dla zachowania nieużytkowanych fragmentów lasu.
A teraz pora na bicie się w pierś. Ogrodnicy, botanicy amatorzy, działkowcy. Jesteśmy poważnym zagrożeniem dla dzikich orchidei. Nasza nieopanowana potrzeba przesadzenia storczyków do ogródka sprawia, że wyginęły ich tysiące w Tatrach, na Mazurach, wokół Krakowa, na Rozewiu. Lubelszczyzna też ma swój niechlubny wkład w ten proceder. W 1947 roku zaprojektowano dla obuwika 3-hektarowy rezerwat między Kazimierzem a Puławami. Niestety, w prasie opublikowano szczegóły planowanego miejsca. I niedoszły rezerwat stał się mekką żądnych wzbogacenia własnego ogrodu w niezwykły kwiat. I obuwik przepadł. Znalazłem jeden jedyny egzemplarz posadzony pod dużym świerkiem w gospodarstwie niespełna kilometr od niedoszłego rezerwatu. Właścicielka, starsza pani, przypomniała sobie, jak dawno temu wykopała w wąwozie sadzonkę i przesadziła koło domu. Niebagatelne odkrycie. Daje bowiem szanse – jeśli jest to egzemplarz miejscowy – na odtworzenie straconej populacji. Wymaga to jednak wieloletniej pracy zarówno laboratoryjnej, jak i w terenie. Wzorcem może być „Projekt Sainsbury” w Anglii, któremu kibicuję od początku; tam z jednego istniejącego egzemplarza obuwika odtworzono kilkutysięczną kolonię. I krążą już wokół niej naturalne i sztuczne zapylacze.
Czego Państwu i sobie życzę.
Tekst i foto Cezary Michalec