Trzy gminy w powiecie lubartowskim: Lubartów, Niemce, Kamionka. A w nich wioski: Brzeziny, Pryszczowa Góra i Dąbrówka. W każdej niewiele domów, a życie rodzimych mieszkańców toczy się wedle porządku ustalanego głodem zwierząt, plonem pól i weselnymi poprawinami. Kiedy się do nich wjeżdża u progu zimy, mija się łąki z polami uśpione przymrozkiem, oszronione przydrożne laski i domy z gęstym dymem nad dachami. W jednych za oknami ciemno, bo rodzimi wyjechali i zamieszkali w mieście, a w drugich jasno, bo oprócz tych, którzy pozostali – osiedlili się tu na stałe miastowi. Wydaje się jednak, że poza rolnictwem i dorabianiem sobie w miejskich firmach niewiele tu się dzieje. A już o prowadzeniu nawet drobnego czy też średniego innego interesu nikt by nawet nie pomyślał. A jednak.
Treser
Mirosław Guz swoje dzieciństwo przeżył na wsi u dziadków. Po latach zamieszkał w bloku w Lubartowie i pracował w prywatnej firmie. Pewnego dnia kupił dobermana i wtedy jego życie diametralnie się zmieniło. Jeździł z psem do Lublina, gdzie jego nauczycielem był Andrzej Dunikowski, ceniony treser ze związku kynologicznego. Wreszcie stwierdził, że w bloku psu i jego rodzinie zrobiło się zbyt ciasno i przeniósł się na stałe do Brzezin. Ze względów zdrowotnych przerwał też poprzednią pracę. Zaczął prowadzić w plenerze zajęcia z tresury psów swoich znajomych. Wkrótce zajął się tym zawodowo. Dziś zajęcia regularnie odbywają się w Brzezinach, a na szkolenia przyjeżdżają psiarze nawet z Lublina. Lekcje są do siebie podobne, a podejście indywidualne. W szerokiej przecince leśnej, kilkaset metrów od wioskowych domostw, psy w siadzie i właściciele ustawieni w rządek. Słuchają planu zajęć. Na początek nauka umiejętności współżycia psów z obcymi i zmniejszenie ich agresji. A potem podstawowe zadania: równaj noga, stój, siad, waruj, zostań. I zawsze po dobrze wykonanej komendzie nagrody dla zwierzaków: pogłaskanie albo podanie jakiegoś smakołyku. – Widać duży postęp z moim pieskiem. Jest potulny, bardzo ładnie chodzi i wykonuje komendy – mówi Grzegorz, który także wraz z małżonką przeniósł się z Lublina. -Przyjeżdżamy tu ponad trzydzieści kilometrów z odległej Pryszczowej Góry. Ale się opłaca, bo Mirek dobrze to robi. Mirosław Guz poza szkoleniem często też doradza ludziom w wyborze psa do domu. Poza tym wraz z córką Adrianą prowadzi w Brzezinach pensjonat dla psów, których właściciele chcą sobie wyjechać na urlop. A pani Adriana zajmuje się jeszcze hodowlą rodowodowych labradorów. – Obcowanie z psami i ich tresura to moje hobby – powiada pan Mirosław. – Jest to pasja, która w rezultacie przerodziła się w niewielki biznes, ale zawsze. Trenuję psy już dwadzieścia pięć lat, a zawodowo dziesięć. Im dłużej to robię, tym częściej przekonuję się, że lepiej pracuje się ze zwierzętami niż z ludźmi. A wieś czy miasto? Jak się coś robi dobrze, to nieważne. Wystarczy tylko chcieć.
Natalia
W Pryszczowej Górze jest niewiele siedlisk. Trochę lasów i starych chałup. Gdzieniegdzie widać nowe domy postawione przez przyjezdnych. Cisza, spokój i natura. Jest też stuletnia chata, która stoi na lewym brzegu wioski w otoczeniu równie starych jabłoni. W głównym pomieszczeniu ogromne bębny basowe i kilka steelpanów skonstruowanych w 1945 r. w Trynidadzie i Tobago na Karaibach. Są to głębokie wiszące misy wyklepane kilkukilowym młotkiem z dwustulitrowych beczek po oleju i nastrojone na różne dźwięki. Można na nich zagrać właściwie wszystko. Obok, w niewielkiej kuchni, przy rozpalonym wiejskim piecu, na niewysokim metalowym bębenku siedzi kobieta. Ma na czarny fartuch i w blaszanym baniaku trzymanym na kolanach mozolnie wycina kształty przypominające stroiki harmonijki lub akordeonu. Tyle tylko, że o wiele większe. Co jakiś czas przerywa cięcie, szlifuje stroik, uderza w niego dłonią lub odpowiednią pałeczką i na specjalnym aparacie sprawdza dźwięk. Każdy na innej, odpowiedniej wysokości musi być czysty. Tak Natalia Sowka wyrabia tank drumy, czyli bębenki metalowe z grupy idiofonów. Na każdym z nich jest od sześciu do ośmiu dźwięków. Grając jednocześnie na dwóch, trzech bębenkach, uzyskuje się bardzo skomplikowane melodie. Muzykują na nich amatorzy. Używają ich także profesjonalni muzycy: w teatrze, w trakcie koncertów i do nagrań. Wykorzystywane podczas terapii zajęciowych rozwijają koncentrację, słuch i poczucie rytmu. Można na nich grać rękoma lub pałeczkami. Teraz, kiedy wiadomo, że bębenki Natalii Sowki zawędrowały do Malezji, Norwegii, Danii, Niemiec, Irlandii, Anglii, Holandii, Włoszech, Kanady, Izraela, Słowacji i Węgier i jest to stabilny biznes, wydaje się, że droga do tego sukcesu była prosta. Nic jednak bardziej mylnego. Natalia urodziła się w Czerepowcu na północy Rosji, ale wychowała się na kosmodromie Bajkonur w Kazachstanie. Stamtąd w 1992 roku, w wieku 27 lat, przyjechała do Polski. W Warszawie pracowała na czarno przy sprzątaniu i zmywaniu naczyń. Miał być traf w złotą żyłę, ale nie był. – Stwierdziłam, że jeśli jednak dalej chcę być w Polsce, to muszę poznawać Polaków i ich kulturę – wspomina Natalia. – Czytałam książki po polsku i oglądałam polską telewizję. W wolnych chwilach chodziłam na tańce, bo bardzo lubię tańczyć. Pewnego dnia do knajpy, w której pracowałam, przyszli artyści i zmieniali jej wystrój. Wtedy poznałam swego małżonka Wojciecha Sówkę. Kiedy dowiedziałam się, że jest muzykiem i konstruktorem unikatowych instrumentów perkusyjnych, to wiedziałam że „Pan Los” pokazał mi moją drogę. Chciałam poznać na swój poziom takiego swojego Salvadora Dali. I poznałam. Wojtek Sówka znał Pryszczową Górę już wcześniej i zabrał tam Natalię. Dookoła niewielu ludzi. Pola i piasek. A przy domu ogród. Można iść sobie wiejską drogą i tańczyć. Poczuła się wspaniale. Nauczyła się bębniarstwa i pomagała mężowi. Po jego śmierci przejęła wspólne instrumentarium i kontynuuje tę pracę. Współpracuje z wieloletnim przyjacielem Wojtka – Markiem Mołodeckim, który w pobliskiej Dąbrówce prowadzi pracownię „Wszystko Gra”, wykonującą różne bębny, np. szamańskie, basowe, rycerskie czy też futbolowe. – Jak człowiek robi coś swoimi rękami, to docenia, co osiągnął – mówi Natalia. – Robię więc prawie codziennie te bębny, muzykuję, prowadzę z tutejszymi dziećmi zajęcia z umuzykalnienia, a w wolnych chwilach uczę się malowania ceramiki. Lubię wyzwania, które udaje mi się pokonać. Ten mój biznes jest jednocześnie skromnym sposobem na życie. A że jestem teraz sama? Inteligentna kobieta nigdy się nie nudzi. Ot co.
Pan Pieczarka
W Dąbrówce obok wieloletnich gospodarskich budynków co i raz wyrastają nowe domy stawiane przez osiedlających się tu na stałe mieszkańców miast. Nie znaczy to jednak, że wioska, która oddycha życiodajnym powiewem Kozłowieckich Lasów, zatraciła swój spokój i klimat. Wręcz odwrotnie. Została nawet uznana przez niektórych za pierwszą w Polsce osadę ekologiczną. Duża zasługa w tym Nicole Grospierre-Słomińskiej i jej męża Jerzego Słomińskiego „Słomy”. Osiedlili się tu w stanie wojennym. Nicole propaguje ekologiczny styl życia i stosowanie do uprawy roli mikroorganizmów, zastępujących używanie środków chemicznych. „Słoma” zaś, architekt, prekursor w Polsce gry na bębnach, śpiewający i grający m.in. na gitarze i mandolinie, zachęca do ekologicznych sposobów budowania domów i ogrzewania pomieszczeń. Wprowadził też tutaj doroczny festiwal Światowe Dni Pokoju pod hasłem „Dąbrówka Europejską Prowincją Kultury Jest”. W Dąbrówce mieszka wraz z rodziną także Tomasz Grela. Pierwszy i jak na razie jedyny w Polsce producent ekologicznych pieczarek, które rosną na podłożu z naturalnego końskiego obornika mieszanego ze słomą i odpowiednio sfermentowanego. Plony nie są tak wysokie jak konwencjonalne, ale nie ma w nich chemii. Pieczarki po ułożeniu podłoża w hali i przykryciu ich ziemią pojawiają się po około dwudziestu dniach. Owocują trzy dni, po czym są wycinane. Kilka dni później pojawia się ich drugi rzut. A po kolejnych trzeci. I wtedy podłoże się wyrzuca. Nowe zaś w przypadku produkcji ekologicznej trzeba własnoręcznie przygotować. – Uprawiam pieczarki brunatne. Są smaczniejsze, lepiej się przechowują są aromatyczne i mają zapach leśnych grzybów – podkreśla pan Tomasz. – Nie chorują i nie trzeba do nich stosować środków chemicznych. Mamy na nie certyfikat wystawiony przez Eko-Gwarancję w Dąbrowicach pod Lublinem i sprzedajemy na rynku w Warszawie. Lublin jakoś na razie nie jest zainteresowany pieczarką ekologiczną. A w stolicy mam swoich klientów, którzy nazywają mnie Pan Pieczarka i specjalnie do mnie przyjeżdżają po świeże grzybki. Tomasz Grela urodził się w Lublinie. Zanim jednak stał się producentem pieczarek, zaczynał od pracy w lubelskiej hurtowni papierniczej. Później przez trzynaście lat pracował w sortowni jabłek i gruszek, awansował na szefa produkcji, a potem na kontrolera owoców twardych. Nauczył się języka. W końcu stwierdził, że pieniądze to nie wszystko i wrócił do Polski. Kupił działkę w Dąbrówce i posadził na niej prawie dziewięćset świerków srebrzystych. Jednocześnie dzięki znajomości języka holenderskiego dostał pracę w holenderskiej firmie, która w Polsce produkowała podłoże do produkcji pieczarek. Przez dwa lata był technologiem i poznał zasady wytwarzania podłoża oraz produkcji grzybów. Po kilku latach odszedł z firmy i założył swoją własną pieczarkarnię. – Kupiłem drugą działkę w Dąbrówce – opowiada. – Postawiłem dom i od ośmiu lat mieszkam w nim z żoną oraz dwoma synami. Zbudowałem także hale dla pieczarek. I nie było w tym przypadku, ponieważ już o wiele wcześniej postanowiłem, że będziemy się utrzymywać z życia na wsi, a nie jeździć za pracą. Różne życiorysy i różne biznesy. I pomysł na życie. I „opłotki”, które wcale nie muszą znaczyć to, co znaczą w sensie dosłownym.
Tekst Maciej Skarga Foto Krzysztof Stanek