Wstaje skoro świt. Nawet nie patrzy przez okno na pogodę. Jaka by nie była i tak zawsze o wpół do ósmej pojawia się na poczcie w Motyczu. Wchodzi do pomieszczenia z workami pełnymi przesyłek. Wraz z innymi wysypuje je na specjalne stoły i sortuje. Wtedy zazwyczaj pojawia się niemal chóralny okrzyk:– O jejku, jak tego dużo. Czy zdążymy, czy zdążymy? Na dalsze wątpliwości nie ma jednak czasu i znając na pamięć swój rejon, wybiera zaadresowane tam przesyłki. Układa wedle trasy, jaką niezmiennie od lat się porusza. Chowa je w tzw. okładkę. Pozostałe pocztowe przesyłki pakuje w sporą torbę i przed jedenastą wyrusza w teren.
– Torba zawsze musi być – podkreśla. – Po tym nas poznają. A poza tym w dalszym ciągu, zwłaszcza w terenie, ma ona znaczenie „wychowawcze”. Często rodzice straszą dzieci, że jeśli będą niegrzeczne,to listonosz je w torbie zabierze. Na pewno mało pedagogiczne, ale ponoć skuteczne.
Przez pierwsze lata swej pracy, którą zaczynał jako osiemnastolatek, sześćdziesiąt kilometrów trasy dojazdu do adresatów w trzech wioskach pokonywał rowerem. Teraz dojeżdża samochodem. Co jednak nie zmienia faktu, że do niektórych z pięciuset gospodarstw dojść musi pieszo. Zawsze ktoś przecież czeka na wiadomość. Bywa więc, że często idzie do nich po błotnistych lub zaśnieżonych dróżkach. Niektórzy mieszkają tak daleko na obrzeżu wioski, że zajmuje mu to ponad dwadzieścia minut. Kiedy wchodzi do ich domów, zapraszają go na herbatę i opowiadają o tym, co się tu u nich ostatnio wydarzyło. Samotni dziękują także za przyniesienie drobnych zakupów, które dla nich wcześniej robi.
– Listonosz to trochę taki psycholog – powiada. – Czasem trzeba człowieka wysłuchać, a bywa, że i pomóc. Nikt go za bardzo nie odwiedza, rodzina często zapomina, a listonosza widzi jednak co jakiś czas. Kiedyś listonosz był jak ten z piosenek. Można powiedzieć, że powołanie. Dzisiaj chyba tylko w terenie tak jest. Chociaż w starszych dzielnicach miast pewnie jeszcze coś z tego zostało.
Można powiedzieć, że niezły z niego psycholog nie tylko w stosunku do ludzi. Do zwierząt także. Kiedy więc podchodzi do gospodarskich obejść, od razu otwiera w nich furtki, nie czekając na gospodarzy. Psów się nie boi. Po prostu je przekupił.
– Idąc pierwszy raz, brałem ze sobą odpowiednią ilość karmy i podsypywałem im, zanim wszedłem – mówi z uśmiechem. – Teraz cieszą się, gdy czują, że idę. I mam święty spokój. Jest oczywiście kilka, które bez przerwy warczą, ale ich boją się nawet ich właściciele.
Pracę kończy o szesnastej, a w domu jest godzinę później. Zanim zaśnie po tak intensywnym dniu, rozmyśla, gdzie by tu znowu powędrować. Wędrówka jest bowiem pasją jego życia i bez niej, co stanowczo podkreśla, byłoby nieciekawe.
Nie trzeba tak wiele
Konrad Borzdyński ma 38 lat i urodził się w Lublinie. Całe życie jednak był związany z Motyczem w gminie Konopnica. Nigdy nie myślał, że będzie listonoszem. Najbardziej chciał być aktorem. Odwiedził nawet Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Do egzaminów, co prawda, nie przystąpił, ale do dziś potrafi zagrać różne role i bawi tym towarzystwo. Dzięki temu zapewne zaliczył występ w reklamie TVP w Lublinie. Aktorstwo w duszy mu ciągle gra, ale, poza pracą, postawił jednak na swoją wielką pasję – podróże i poznawanie świata.
Wędrował już od małego. Będąc kilkunastolatkiem, jeździł po bliskich okolicach swego domu motorowerem, rowerem albo szedł pieszo. Kiedy przychodziła zima, przypinał narty paskami do butów i brnął w śniegu do jakiejś górki oddalonej czasem od jego domu o cztery kilometry. Zjeżdżał z niej kilka razy i wracał. Dzięki temu nauczył się jazdy na nartach i teraz cieszy się możliwością zjazdu nawet z dość wysokich gór.
Kiedy już wydoroślał, zaczęły się coraz częstsze kilkudniowe wypady po Polsce. Rowerem, pociągiem albo stopem. Wyprawy po terenie Lubelszczyzny, zwłaszcza po lubelskim Roztoczu, które bardzo lubi, szlakami w Tatrach, Bieszczadach i Karkonoszach stały się niemal codziennością i do dziś pozostały z nim na stałe. Podobnie jak sobotnio-niedzielne wyjazdy rowerem. Jedzie sobie w jakimś kierunku, np. w Lasy Janowskie. Przejeżdża sto kilometrów, rozbija namiot i nocuje w lesie. Następnego dnia kąpiel w jakimś strumieniu i powrót do domu. Czuje się wtedy zupełnie odświeżony.
– Powód takich wyjazdów jest prosty – stwierdza. – Najczęściej trafiam na miejsca, w których jeszcze nie byłem. Raz się jedzie do Paryża, a drugi raz na nasze połoniny bieszczadzkie. Człowiekowi nie trzeba aż tak wiele. Wystarczy, że od tego miejsca, gdzie mieszka, odjedzie nawet parę kilometrów i rozbije namiot nad naszą Bystrzycą i już wróci do domu o wiele zdrowszy.
Brak nudy
Podróże coraz bardziej go wciągały. Zanim jednak ruszył poza Polskę, odbył tę jedyną i jakże wyjątkową. Do swojej dziewczyny. Odległość była niewielka. Raptem czterdzieści dwa kilometry od domu. Ale jak na pasjonata podróży przystało, nie dojechał do niej ani też nie doszedł. Tym razem doleciał. Od urodzenia mieszkał przy lotnisku w Radawcu. Często na nim bywał. Kilka razy udało mu się nawet przelecieć wysłużonym dwupłatowym Antonowem. Wymyślił więc sobie, że do kochanej kobiety najszybciej i na skróty będzie dotrzeć z powietrza. Najlepiej paralotnią. Dzięki pomocy lubelskich paralotniarzy nauczył się latać w okolicach Frampola. Potem przyszły samodzielne loty ze Skrzycznego ‒ najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego. Do dzisiaj wspomina ten pierwszy raz, gdy złapał komin powietrzny. Pociągnęło do góry jak dobra winda. Turbulencje trzęsły. Instruktor pokrzykiwał przez radio: –Trzymaj się Kondziu, trzymaj. Dzięki temu wytrzymał, po kilkunastu sekundach strach przeszedł, a on dostrzegł, że lot nad ziemią jest niepowtarzalną przygodą. Był zatem na tyle przygotowany, że swobodnie wystartował z okolicznych lubelskich górek i wylądował u swojej Agaty. Był to niezwykle udany start, bowiem dalej już szybują jako małżonkowie.
– Zaakceptowaliśmy siebie takimi, jakimi jesteśmy, i po prostu jest nam z tym dobrze –mówi Agata. – Konrad jest wyjątkowym człowiekiem i ciekawym świata. Nigdy się z nim nie nudzę.
W kwietniu wybrali się motocyklem w podróż poślubną. Miało być w kierunku Włoch, a potem skręt do Chorwacji. Niestety nie dojechali. Po drodze usłyszeli z radia, że we Włoszech potwornie leje i zatrzymali się w okolicach Jeleniej Góry. Pierwszy nocleg w lesie. Namiot w miejscu, gdzie jeszcze leżał śnieg, a nad nimi wichura łamiąca drzewa. Był strach. Ale mieli też szczęście i nic na nich nie spadło. Potem jednak nocowali już w pensjonacie na zaproszenie przypadkowo spotkanych jego właścicieli. Z kolei pewnego lata płynęli kajakiem po Wieprzu w okolicach Łęcznej. Miało być kilka pięknych dni. Było jednak o wiele krócej. Nagle bowiem kajak uderzył w jakiś podwodny konar i się wywrócił. Cały sprzęt poszedł na dno, a oni po niemałym wysiłku i nieźle przemoknięci wydostali się na brzeg. W Grecji wspólnie odwiedzali miejsca kultury antycznej, a szanowny małżonek oczywiście nie wytrzymał i wdrapał się na Olimp. A w Turcji byli w Istambule, Kapadocji i Pamukkale. Poza oglądaniem zabytkowych budowli nie mogli odmówić sobie wędrówki po bazarach. Kosztowali tutejsze potrawy, zwłaszcza oryginalne kebaby, i zapraszani przez tutejszych mieszkańców na herbatę poznawali ich obyczaje. Sam Konrad miał także w polskich Tatrach w okolicach Łysej Polany dość bliskie spotkanie z niedźwiedziem. Ten jednak na szczęście nie był nim zainteresowany i wolał wyjadanie resztek prowiantu. Natomiast na południu Włoch nad Morzem Tyrreńskim karmił dziki, które nauczyły się jeść dosłownie z ręki. Tam także w nocy do jego namiotu znalazł drogę skorpion. Na szczęście z gatunku o słabszym jadzie
– Jak już gdzieś wyjeżdżam, to nie po to, żeby leżeć – podkreśla. – Raczej powiem tak, szwendać się, najczęściej bez wyraźnego zaplanowanego zwiedzania. Wtedy widzi się, że życie płynie tam całkiem inaczej niż sobie wyobrażamy. Co nie znaczy gorzej. Bardzo często jest odwrotnie.
Pełen luz
Jest wiosna. Bassano del Grappa w Włoszech, siedemdziesiąt kilometrów od Wenecji. Konrad wchodzi na wysokość pięciuset metrów na zbocze Cima Grappa. Przypina paralotnię do pleców i startuje. Gdy jest już na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów, spostrzega, że pod nim, blisko szczytu, jest niewielka zielona polana. Nie namyślając się długo, ląduje na niej. Odpina sprzęt i kładzie się na plecach. Otacza go zapach traw i ziół. Wdycha rześki powiew wiatru. Odpoczywa. Po godzinie ponowny start. Kiedy już ląduje u podnóża góry, wie, że przekroczył pewną granicę nieosiągalną wcześniej na ziemi. I to było wspaniałe.
Południe Włoch. Miejscowość Norma z budynkami postawionymi wysoko na zboczu góry. Kiedy latał na wysokości kilkuset metrów, niemal zaglądał w okna domów. Przed sobą widział pozdrawiających go ludzi, a pod sobą niemałą przepaść. Tej chwili nigdy nie zapomni.
– Paralotnia jest czymś niezwykłym – zaznacza. – Lecąc wysoko nad ziemią, czasem odetchniesz głęboko, a czasem zaklniesz. W sumie jednak czujesz niesamowity spokój. Masz wiedzę i umiejętności, ale stale masz wrażenie, że jesteś w rękach Boga. A gdy tam w górze niemal w oczy zaglądają ci wznoszące się z tobą bociany, znajdujesz się w jedynym wyjątkowym świecie, którego na ziemi nie jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Nie zapomni zapewne także innego doświadczenia. Pewnego razu nie leciał, lecz wspinał się stromym zboczem w Alpach. Mógł to zrobić po treningach na ściankach i skałkach w Polsce. W pewnym momencie powiedział do kolegi, który go asekurował liną, że już nie da rady. Wtedy usłyszał: ‒ Nie ściskaj tak tej liny. Więcej luzu. Wyluzował i doszedł do końca. Odetchnął i pomyślał, że podobnie jest w życiu. Kiedy człowiek w czymś chce się
utrzymać za wszelką cenę, to naraz brakuje mu sił. Dlatego czasem warto nieco odpuścić.
Powroty
Przewędrował także: Słowację, Ukrainę, Chorwację, Czechy, Rumunię, Bułgarię, Belgię, Francję i Hiszpanię. Wraz z grupą kolegów paralotniarzy zaliczył też niemało indywidualnych wyjazdów w góry. Przede wszystkim w Tatry i Alpy. Ze względu na duże odległości i potrzebę zabrania turystycznego sprzętu, paralotni, a bywa, że i rowerów – na miejsce zawsze dojeżdżają samochodem. Nocują w namiotach. Rozbijają je w znacznej odległości od znanych kurortów. Wyżywienie przygotowują sobie sami. Mają jednak zwyczaj przynajmniej raz skosztować regionalnej kuchni. Dzięki temu, jak podkreśla, koszta takich eskapad nie są aż tak wysokie, jak by się mogło wydawać. Na przykład wyjazd w lipcu ubiegłego roku do Chorwacji busem w siedem osób wyniósł kilkaset złotych na osobę na dziesięć dni.
Na pytanie dlaczego akurat podróże, skoro jako listonosz ma już wystarczająco dużo kilometrów w nogach, Konrad Borzdyński odpowiada: – Pracując, na pewno zrobiłem więcej kilometrów niż w trakcie moich podróży. Człowiek jednak nie może być całkowicie pochłonięty pracą. A tak naprawdę, to ja jestem zmęczony np. w niedzielę, kiedy nic się nie dzieje. Wtedy jedynym lekarstwem jest właśnie pójście na spacer, do znajomych lub wyjazd rowerem.
Ma przy tym, jak wszyscy, swoje ukryte marzenie. Udać się w jakimś kierunku bez żadnego konkretnego planu i ram czasowych. Wyjechać i nie wiedzieć, kiedy się wróci. Zawsze mu bowiem żal rozstawać się z poznanymi ludźmi. A co najbardziej ceni? Powroty, zwłaszcza te, gdy pojawia się w domu po kolejnym indywidualnym wyjeździe.
– Wtedy wiem, do kogo wracam – mówi z uśmiechem. – I czasem warto wyjechać dla samego powitania, jakie czeka mnie w domu. Zawsze powtarzam sobie, że z partnerstwem dwojga bliskich sobie osób jest tak, jak z suchym piaskiem. Kiedy im mocniej się go ściśnie w dłoni, aby go zatrzymać przy sobie, tym szybciej i więcej wyleci nam go przez palce. I w takich relacjach warto czasem dać sobie nieco luzu. Oboje to rozumiemy.
Listonosz-podróżnik twierdzi, że jeszcze nie jest to nawet jedna pięćdziesiąta tego, co chciałby zrobić. Nigdy też nie przywozi z wyjazdów żadnych pamiątek. Powód jest jeden. Woli żyć myślą, że jeszcze w te miejsca wróci. W jego nieustannym wędrowaniu jest to dla niego oczywiste.
Tekst Maciej Skarga
Foto Krzysztof Stanek