fbpx

Bohaterstwo na emeryturze, czyli świdnickie spacery 40 lat później

10 marca 2022
1 019 Wyświetleń

O wolności, pamięci zbiorowej i erozji władzy z Janem Kondrakiem rozmawia Grzegorz Zawistowski.

Z daleka od doraźnej polityki, bez etykietowania, bez zbędnych ocen chciałbym z Tobą porozmawiać o pewnym fenomenie społecznym – o świdnickich spacerach. Pretekstem jest przypadająca w dniach 5-14 lutego czterdziesta rocznica tych wydarzeń. Przyznajmy jednak uczciwie, że obaj nie potrzebujemy do tej rozmowy ani żadnego pretekstu, ani żadnej zachęty. Łączy nas bowiem pogląd, że spacery w równym stopniu były zjawiskiem wyjątkowym, co z jakichś powodów niedocenianym i zapomnianym. W najlepszym zaś razie ich obecność w przestrzeni publicznej przejawia się w formie pewnego oficjalnego rytuału. Rytuału ograniczonego wyłącznie do rocznicowych przemówień, akademii i koncertów.

Dokładnie tak. Zaś w mojej opinii, co do skali, był to największy happening ówczesnej Europy. Dziesięciodniowy polityczny happening, zorganizowany w skrajnie niesprzyjającym czasie i okolicznościach.

Zgadzam się. Ale zacznijmy od pytań, które muszą paść już na wstępie. Dlaczego właśnie Świdnik? Skąd w mieszkańcach tego młodego miasta, zbudowanego od podstaw na zapleczu dużej fabryki, wzięły się takie pokłady dumy, odwagi, solidarności? Skąd się wziął pomysł ostentacyjnego odrzucenia nachalnej propagandy władz stanu wojennego? Skąd wzięła się w nich wiara we własną moc sprawczą? Skąd się w nich wziął eksplodujący na początku dekady lat osiemdziesiątych „gen wolności”?

Jak mówi Ryszard Kapuściński w Cesarzu: rewolucje robią nie ci, którzy nic nie mają, tylko ci, którzy mają trochę i chcą więcej. Ponadto sytuacje rewolucyjne zawsze ułatwia gęste otoczenie, mówiąc językiem wojskowym. To jest przebywanie dużej ilości ludzi na małym terenie. Wygenerowanie 3 tys. manifestantów na głównej ulicy staje się wtedy kwestią trzech minut. Dzisiejsze flash moby to jednak coś dużo mniej niż tamta sytuacja. Powtórzę, co do skali, to był największy happening ówczesnej Europy. Wrocławska Pomarańczowa Alternatywa była bardziej „jajcarska”, ale mniej liczna na ogół. Choć widzę tu podobieństwo i pokrewieństwo nawet.

Więc, według Ciebie, Świdnik był właśnie takim zwartym skupiskiem ludzi, którzy już coś posiadali?

Tak. Już coś posiadali, a chcieli mieć nieco więcej. Już mieli, ponieważ przemysł lotniczy kilkadziesiąt lat temu jednoznacznie kojarzono z najnowocześniejszą technologią. Był on postrzegany w podobny sposób, jak dziś patrzymy na znane marki z branży IT – jako technologiczna awangarda. Przekładało się to bez wątpienia na tożsamość, poczucie dumy, wyższe poczucie wartości, ale i wyższe zarobki osób zatrudnionych w WSK Świdnik. Dodatkowo, dekada lat siedemdziesiątych i początek osiemdziesiątych to czas, gdy wielu z pracowników wyjechało na zagraniczne kontrakty, głównie do Libii. Kontakt ze światem zza żelaznej kurtyny, oprócz wyższych zarobków, zawsze rozbudzał w ludziach marzenia i wyższe aspiracje. Oczywiście, władza próbowała w jakiś sposób te wyższe aspiracje skanalizować. Zbudowano w Świdniku największy po prawej stronie Wisły Pewex. Ta swoista namiastka konsumenckiego raju w dłuższej perspektywie okazała się jednak niewystarczająca. Choć bowiem zaspokoiła liczne ludzkie potrzeby, to w jeszcze większym stopniu rozbudzała kolejne. Na koniec wreszcie – PRL zbudowany był na niewypowiadanej głośno zasadzie, którą narzucono społeczeństwu bez pytania o zgodę. Zasada ta głosiła: dajemy ci bezpieczeństwo socjalne w zamian za rezygnację z części wolności politycznych i obywatelskich. Inaczej mówiąc, obywatel dostawał namiastkę państwa opiekuńczego w zamian za lojalność wobec władzy i panującego porządku społecznego. Ten narzucony „konsensus”, z kilkoma krótkimi społecznymi zrywami, trwał 35 lat. Pierwszą społecznością, która u progu nowej dekady ponownie poddała go redefinicji byli mieszkańcy Świdnika, ściślej – pracownicy WSK. Był lipiec 1980 roku. W zakładzie wybucha strajk. Strajk otwierający wielką rewolucję Solidarności.

Jan Kaźmierczak – pomysłodawca i inicjator
świdnickich spacerów
foto Świdnik na kartach historii

Wielką, a zarazem pokojową. Tę cechę postrzegam jako najważniejszy rys tamtych protestów. No właśnie. Mam wrażenie, że swoją łagodną formą świdnickie spacery wyszczerbiły nieco spiżowy wzorzec polskiego bohaterstwa. Podważyły bowiem jego kanoniczną zasadę, że prawdziwy bohater to martwy bohater. W konsekwencji były dość rzadkim w naszej historii przykładem „aksamitnej rewolucji”. Czy podzielasz taką ocenę, czy widzisz to inaczej?

Niechęć mieszkańców Świdnika do nadmiernego ryzyka objawiała się już wcześniej, kilka tygodni przed wieczornymi spacerami w porze Dziennika Telewizyjnego. Choćby podczas grudniowego strajku w WSK, który wybuchł tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Andrzej Sokołowski wraz z innymi przywódcami strajku podjął wówczas decyzję o zakończeniu protestu, w momencie gdy wojsko ostrzegawczo użyło ostrej amunicji. Ostrzelano jedną z fabrycznych hal. „Blizna” pozostawiona na murze musiała wpłynąć na wyobraźnię protestujących. Podobnie postąpiono w czasie lutowych spacerów. Żeby było jasne – już samo wychodzenie na ulicę wiązało się z olbrzymim ryzykiem dla „spacerowiczów”. Im bardziej zaś marsze stawały się masowe, tym większa była irytacja władz i determinacja milicji oraz ZOMO, aby je siłą zdusić. Z dnia na dzień nasilały się różne formy zastraszania i represji wobec manifestujących. Najbardziej spektakularne były chyba łapanki. Niczym się nie różniły od tych niemieckich, z czasów okupacji. Na skutek jednej z takich lubelskich łapanek ja sam wylądowałem w areszcie na ulicy Północnej.

Pamiętam. Zdarzenie to znalazło przecież odbicie w Twojej twórczości. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do represji wobec „spacerowiczów”. Gama działań zastraszających była tutaj chyba dużo szersza?

Oczywiście. Aby zniechęcić ludzi do wychodzenia, wyłączano również oświetlenie ulic, przyspieszono godzinę milicyjną, sięgano po różne formy demonstracji siły. Władzom nie udało się jednak ani zastraszyć, ani złamać determinacji protestujących. Nie udało się także sprowokować wydarzeń siłowych prowadzących wprost do rozlewu krwi. A wszystko dlatego, że po stronie protestujących nie łamano prawa. Nie blokowano pasa ruchu. Nie blokowano przejazdu na przejściach. Chodzono tylko po chodnikach. To też prawzór dla Pomarańczowej Alternatywy. Nie atakowano milicjantów. Ostatecznie to strona społeczna podjęła decyzję o zakończeniu protestu. Decyzja została przekazana ludziom między innymi przez lokalne struktury Solidarności oraz miejscowego proboszcza, ks. Hryniewicza. Dzięki temu represje nie przekroczyły pewnego krytycznego pułapu. Najważniejsze, że nikt z manifestantów nie zginął. O tym, że było to wówczas realne, świadczą choćby nieco wcześniejsze wydarzenia w śląskiej kopalni „Wujek”. Tam niestety wziął górę scenariusz „węgierski” – czołgi, ostra amunicja, ofiary śmiertelne.

Czy w Twoim odczuciu coś jeszcze zostało z impulsu społecznego, który zrodził świdnickie spacery? Czy w dzisiejszej przestrzeni społecznej dostrzegasz jakieś pozytywne piętno tamtych dni?

Praktyka pokazała nam, że wynikło z tych spacerów niewiele. Dziś w Świdniku zainstalowana jest władza, którą ustanowili moi koledzy. Jest to władza, która z otwartością systemu, który wtedy postulowaliśmy, maszerując dzielnie, ma wspólnego niewiele. To jest taki sposób sprawowania władzy, który zamyka furtki opozycyjnym głosom. To można robić dyskretnie i tu tak to się robi. Wystarczy obsadzić „swoimi” stanowiska w instytucjach zależnych (szkoły, przedszkola), a nawet takich jak koła wędkarskie czy filatelistyczne. Można też krótko trzymać NGO-sy na pasku dotacji lub ich braku. Zabezpiecza się w ten sposób dyskretnie przed oddaniem władzy. Dla mnie jest to nieeleganckie i z ducha zamordystyczne. Czyli w sferze mentalnej taka „mała Turcja”.

A przesłaniem tamtych dni była wolność…

Tak, spacery to było wielkie przesłanie wolności. Tymczasem dzisiejsza pragmatyka zdecydowała, że odtworzono w znacznym stopniu dawny system PRL. Twór, który tak naprawdę był państwem socjalistyczno-narodowym. Komunista Gomułka był także narodowcem i antysemitą, a Jaruzelski w tym aspekcie był jego duchowym spadkobiercą. W sensie ideowym, w tym właśnie kształcie, pasował wtedy wielu ludziom. Dziś także wielu osobom pasuje. Świdnik jest taką gminą, gdzie „socjal” jest mocno rozbudowany i gdzie kwestie narodowe są wysoko podniesione. Gdzie władza jest skupiona wokół pewnych wartości, a Kościół cieszy się dużym autorytetem. Mamy więc tutaj silne nawiązanie do epoki minionej. I większości mieszkańców miasta to się po prostu podoba.

To, co mówisz, pozwala mi lepiej zrozumieć społeczny kontekst dwóch ważnych świdnickich wydarzeń. Pierwsze, to rozwiązanie, by nie powiedzieć rozpędzenie, Festiwalu Kultury Indyjskiej w 1998 roku. To właśnie wtedy, po kilkunastu latach przerwy, Świdnik wrócił na pierwsze strony gazet. Niestety, tym razem już nie jako dumne miasto wolnych ludzi, a jako przykład ignorancji i obciachu. Drugie wydarzenie to wprowadzenie w mieście tzw. strefy wolnej od ideologii LGBT. Świdnik był jednym z samorządów, które rozpoczęły w Polsce ten trend. Oba wydarzenia, w moim odczuciu, kłócą się z otwartością i wolnością świdnickich spacerów.

Wielokulturowość, która zbudowała Stany Zjednoczone i I Rzeczpospolitą, jest trudna do zrozumienia i akceptowania. Jak się okazało. Wspomniany festiwal miał finansowanie ze źródeł zewnętrznych i to przywódcom naszego miasta wydało się podejrzane. Więc to, co dla dyrektora MOK było atrakcją (brak wydatków), było podejrzeniem ze strony władz o atak hybrydowy obcych mocarstw na PL. W tle mieliśmy jeszcze szukanie pretekstu do pozbycia się ówczesnego dyrektora MOK, gdyż miał bałagan w papierach fiskalnych. Wracając do głównego wątku: – Mówi się, że prawdę o żołnierzu mówi to, co on trzyma w pochwie. Wtedy pierwszy raz moi koledzy będący u władzy obnażyli miecze. Powiedzieli przez to „tacy jesteśmy i co nam zrobicie”? Generalnie – zadowolonych było więcej niż niezadowolonych. Więc, generalnie, tacy jesteśmy – jako lokalna społeczność, jako społeczeństwo i jako naród.

Co sądzisz o sposobie, w jaki upamiętnione zostały świdnickie spacery? Czy dotychczasowe działania w tym zakresie gwarantują należne im miejsce w pamięci społecznej?

Tutaj dotykamy symboliki, a ona, gdy chcemy jej słuchać, mówi nam o wszystkim. W moim odczuciu pomnik takiego wydarzenia, jak świdnickie spacery, powinien wyglądać inaczej. Dobrze, że mamy kamień rzucony w trawę, ale to jest tylko kamień rzucony w trawę. Tymczasem filmy dokumentalne, które opowiadają o tamtych czasach, wprost mówią: – Stąd ruszyła lawina! A skoro stąd ruszyła lawina, to upamiętnienie tego zdarzenia powinno mieć postać dużo mocniejszą, bardziej dynamiczną. Na przykład formę pomnika, który się przemieszcza, wyraża zmianę, wyraża transformację. Dąży do czegoś. Są sposoby, by poprzez „wizualną metaforę” zobrazować taką dynamikę. Przykładem są choćby prace Władysława Hasiora. Ale skoro chciano upamiętnić te wydarzenia, ale nie do końca, to znaczy, że przesłanie świdnickich spacerów również nie jest dla wszystkich oczywiste i nie wszystkim wydaje się potrzebne. A zatem ten skromny kamień rzucony w trawę jest może nieco cierpkim, lecz zarazem bardzo prawdziwym odwzorowaniem czegoś, co moglibyśmy nazwać społecznym stosunkiem do powiewu wolności sprzed czterdziestu lat.

Zgadzam się z Tobą. Ale nie możemy tylko narzekać. Nie bądźmy lożą szyderców. Jedną z najgłośniejszych wypowiedzi Jacka Kuronia było słynne: „zamiast palić komitety zakładajcie własne”. Słowa te padły jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku, w czasach gdy powstawał współtworzony przez niego Komitet Obrony Robotników. To inspirujące. Nie sądzisz? Mam przewrotny pomysł. Może jest to nawet prowokacja intelektualna. Chodzi o to, żebyśmy my, tak – Ty, Janku, i ja, założyli komitet. Jaki? Komitet kolejnych rocznicowych obchodów świdnickich spacerów. Ale zupełnie inny od dotychczasowych. Nie kombatancki, nie martyrologiczny, nie polityczny, a karnawałowy, uliczny. Takimi przecież były w swej istocie świdnickie spacery – prawdziwe święto wolności i braterstwa! W tym roku już nie zdążymy. Ale może za rok? Co Ty na to? Myślisz, że to oderwana od społecznych realiów utopia?

Ja się od roboty nigdy nie migałem. Pytanie tylko, kto nas tam z tym pomysłem potrzebuje i kto tam nas wpuści? Niedawno władza zamówiła sobie nową wersję piosenki o świdnickich spacerach. U „słusznego” artysty, Bartasa Szymoniaka. Tak nawiasem mówiąc. Wysłuchanie tej propozycji mówi nam wiele o oczekiwaniach względem tej historii. Jak najbardziej martyrologiczne one są.

Przypomnijmy zatem tym, którzy wiedzą, lub poinformujmy tych, którzy o tym nie słyszeli, że jesteś autorem nieformalnego hymnu świdnickich spacerów. Chodzi o utwór Pożegnanie z Marią. Napisałeś go wkrótce po aresztowaniu. Jego tytułem świadomie nawiązałeś do jednego z wojennych opowiadań Tadeusza Borowskiego. Tekst piosenki stanowi rodzaj powstałego na gorąco, kronikarskiego zapisu wydarzeń. Moim zdaniem w tym tkwi jego porażająca moc. Doceniając ten jego rys, chylił przed Tobą czoło słynny reportażysta tego czasu, Marek Nowakowski. Co ważne, w czasie stanu wojennego Pożegnanie z Marią było emitowane przez Radio Wolna Europa. Między innymi z powodu tego utworu odbieram Ciebie jako barda tamtych dni. Barda rewolucji Solidarności. A jak doskonale wiesz, prędzej czy później bard zostaje sam…

Z tą samotnością bardów rewolucji jest chyba coś na rzeczy. Ale wracając do form upamiętnienia. Gdyby poważnie myślano o szansie, jaką stwarzają świdnickie spacery dla budowania tożsamości miasta i kraju, to czczenie tego wydarzenia byłoby rodzajem karnawałowego święta. Święta na miarę czasów względnego pokoju i dobrobytu. Ja mam następującą wizję takich obchodów: a) międzynarodowy turniej tańca ulicznego – breakdance, street dance i wszelkiego rodzaju tańce uliczne; b) w każdej bramie przy ulicy Niepodległości stoisko biorące udział w turnieju nalewek oraz w turnieju mięsiwa z „koksownika”, czyli z rusztu – z powszechną degustacją, acz odpłatną; c) wielotysięczny polonez po obu stronach ulicy Niepodległości; d) ekskluzywny koncert w kinie Lot. Może jazzowy, gdyż styl ten najlepiej chyba wyraża wolność. Przy odpowiednim poziomie organizacji i marketingu mielibyśmy newsy we wszystkich telewizjach świata!

Nie wiem jak inni, ale ja czuję się taką wizją uwiedziony. Potraktujmy ją jak ziarno rzucone w świeżą skibę. Pielęgnujmy je i spokojnie czekajmy na plon!

foto wstępne Jan Kondrak, autorka: Oksana Tsymbaliuk

Zostaw komentarz