To będzie traktat o samych umarlakach. Kiedy niedawno obudziłem się z koszmarnego snu, w którym byłem już tam, za tęczą, zastała mnie fatalna wiadomość, przeczytana z paska TVN24 – Waldemar Świerzy nie żyje, jeden z moich mistrzów plakatu, od którego mógłby się nawet wiele nauczyć sam Andy Warhol. O Nim zresztą pomyślałem, o Nim i o Lou Reedzie. Właśnie mijałem ich we śnie, mijając wrota piekieł. Mnie tam „niestety” nie zakwalifikowano, ale dostrzegłem z przerażeniem kilku znajomych, przede wszystkim Hendrixa, również Morrisona. Ona też tam była, stała między nimi – i On, niedoszły gość Lublina. Odwołana w ostatniej chwili wizyta Reeda u nas (to był maj 2010 – niezapomniane „KODY”), niemal do omdlenia doprowadziła Renatę Kołaczek z Ośrodka Inicjatyw Twórczych „ROZDROŻE”. Niedawno w rozmowie pocieszałem ową damę informacją, że też w ostatniej chwili jego występ w jednym z klubów Brooklynu odwołano. A potem już nie było okazji, choć kilka razy miałem to szczęście mijać się z Nim na zacnej fortepianowej ulicy Queensu (Astoria) – Steinway Street, gdzie pracowałem u pewnego Czecha (!). Albo miał tam tajemną chatę, albo przyjaciół Greków, wielu ich tam pomieszkiwało, albo chadzał do pobliskiej Wytwórni Filmowej, bo fortepianów zapewne nie stroił.
Wracając do Czecha, ani mój pracodawca (uciekinier), ani ja, ani tym bardziej błąkający się w okolicy muzykant nie mieliśmy pojęcia, że tam za oceanem, za berlińskim murem, wali się „kraina szczęśliwości”, a my tu bezwiednie ocieramy się o tę historię. Dodam jeszcze, że był to czas debaty Wałęsa – Miodowicz. Mówię któregoś dnia do Karela, że w okolicach pobliskiego kina widziałem znowu Lou Reeda, który wymachiwał rękami i przeklinał okrutnie. „Wiem, wiem, ciągle wszczyna jakieś awantury i obraża ludzi, jak mojego przyjaciela…”, dodając po chwili – „pieprzony pedał”. Nic to, że próbowałem go przekonać do kogoś mi bliskiego, zwłaszcza w tym moim świecie rock’n’rollowca, buntownika z lat 60. Jeszcze wtedy nie miałem pojęcia, jak wielki wpływ Lou miał na przyszłego prezydenta Czech i na środowisko czeskich grajków, zwłaszcza z grupy Milana Hlavsy – The Plastic People of the Universe, zaufanych przyjaciół Vaclava Havla i pośrednio uczestników tego całego zamieszania z Kartą 77.
I tu musimy cofnąć się o 20 lat. Havel w tym czasie otarł się o Stany, skąd przemycił dwie płyty grupy The Velvet Underground: debiutancką z Nico i „White Light, White Heat”, które niesamowicie zaznaczyły się w historii naszych sąsiadów. Nawet czasami myślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa interesował się za młodu rock and rollem, mielibyśmy w Belwederze, jak na Hradczanach, i Rolling Stonesów, i Franka Zappę, i wreszcie Lou Reeda, który po latach dowiedział się, iż kierował w pewnym sensie losami dramaturga. On był w Stanach, ja jako młody student w Wielkiej Brytanii – i to w czasie hippisowskiej „rewolty”. Tę rewoltę „zakłóciły” wówczas dwa wydarzenia: pojawienie się wspomnianych The Velvet Underground, Nico, Andy’ego Warhola i LOU REEDA. Strzeliłem wtedy okropną gafę (z biedy raczej, Ojczyzna pozwalała na zakup i wywóz jedynych 10 dolarów), że nie kupiłem sobie pierwszego wydania płyty z BANANEM, jak ten pod moją brodą na zdjęciu. Sprzedawana była z autentycznym owocem i okrutnie narozrabiała, zwłaszcza w temacie „Heroina”. Doszło do tego, że wycofano ją ze sprzedaży, nie mówiąc już o absolutnym zakazie grania jej w radiu. Przepadła! Kto sobie kupił ją wtedy i ma, ma bardzo cenne wydawnictwo z zaschłym bananem. W pewnym sensie podobne kłopoty mieli Beatlesi po premierze „Sierżanta”. Dużo się pisało o dwóch utworach (zakazanych) – „Lucy in the Sky with Diamonds”, kojarzonego z LSD, i o finałowym „A Day in The Life”, przy którym (bywało) popalałem trawkę, raczej smakowałem, jak premier Tusk. Co się potem wydarzyło, ogólnie wiemy – Lou Reed dotarł do mnie, jak do całego świata, w pięć lat później, „TRANSFORMEREM”. To przede wszystkim wynik współpracy z innym szalonym. Warhola zastąpił nowy pokręcony znajomek z Londynu – DAVID BOWIE. No i popełnili przy okazji dwa niesamowicie ważne utwory, największy hit Reeda „WALK ON THE WILD SIDE” i „PERFECT DAY”. Kiedy po latach znalazłem się w Nowym Jorku, zdarzało się minąć na nowojorskiej ulicy „symbole” tej mieściny, szczególnie dwóch, Woody’ego Allena i naszego bohatera. A w uszach pobrzmiewał „Spacer…”, nie daj Boże po ulicach alfabetu, przyległych do wybrzeży Manhattanu. LOU REED – nie zapomnę, ile telefonów odebrałem, osłabiając nieco sensację – Eeee… co tam Reed, Laurie Anderson ze skrzypkami przyjeżdża nad Bystrzycę, Bill Laswell z basówką (postać w świecie muzycznych szaleństw nieporównywalna), no i na dokładkę sam JOHN ZORN z saksofonem. Niestety, Reed nie dojechał, wcześniej przeszczepiono mu wątrobę. Wtedy zażartował sobie znajomek – „pewnie nażarł się muchomorów”. Trochę zabolało, że dotarł później do Australii. gdzie wystąpił obok małżonki, wspomnianej Laurie. Jeszcze bardziej zabolało niedawno, 27 października… dołączył do Nico i Andy’ego.
Foto Agata Matys