fbpx

Ile sukienek można by za to kupić!

20 sierpnia 2013
Comments off
1 173 Views

O tym, co w życiu ważne i ważniejsze, z Waldemarem Słowikiem, właścicielem Fermy Drobiu „Słowik” w Poniatowej, rozmawiała Agnieszka Stefanek.

Foto Paulina Gębura Daniewska i i Marek Podsiadło

słowik

– Lubi pan jajka?

– Lubię. Dzisiaj zjadłem cztery.

– Jakie są najlepsze?                                                                                                                         – Najlepsze są gotowane, takie na półtwardo, choć ostatnio bardzo smakują mi smażone, jako omlety.                                                                                                                      – Ma Pan swój ulubiony przepis na świąteczne jajka?

–  Jajko w pasztecie. Bardzo ładnie to wygląda, gdy się kroi, chociaż teraz to zanika, wchodzą nowe przepisy.

– Pana jajka posiadają certyfikat.

– Tak, mamy certyfikat na jajo vita. Kury żywione są specjalną paszą, w której skład wchodzą tylko same naturalne składniki. Takie jajka zawierają przynajmniej jedną trzecią mniej cholesterolu niż pozostałe i są dużo zdrowsze. Pasza dodatkowo wzbogacona jest o witaminę E.

–  Hoduje Pan inny drób?

– Nie. Nie wolno, musi być izolacja od innego drobiu. Jak wszędzie, jak jest się specjalistą w jednej dziedzinie, to dąży się do tego, żeby wykazać się w tej dziedzinie jak najlepiej. Mamy tylko jaja konsumpcyjne.

-Planuje Pan rozbudowywać swoje obiekty dalej?

– Chciałem dostawić jeszcze jeden obiekt, bo w  tej chwili mam trzy kurniki i jedną odchowalnię, ale sanepid poinformował mnie, że w Opolu Lubelskim, koło liceum, jest siedlisko nietoperzy. To jest jakieś osiem kilometrów od nas i z tego powodu nie wolno mi wybudować kolejnego obiektu.

– Kury i nietoperze?

– Cały problem jest w amoniaku. Kurze odchody wydzielają amoniak, który w połączeniu z deszczem tworzy kwaśny deszcz, a ten z kolei szkodzi nietoperzom. Do tego dochodzi jeszcze obszar Natura 2000, z którą jestem na samym cypelku granicznym. Sąsiad z drugiej strony drogi może postawić, a ja już nie mogę, bo Natura 2000 i nietoperze.

-Przepisy utrudniają życie?

– Utrudniają, ale podobno kury dogadują się z jakimiś grupami społecznymi, że mają mieć wyższą klatkę o 7,5 centymetra.

– A dlaczego akurat tyle?

– No, tego właśnie nie wiem, dlaczego akurat tyle. Na jednym obiekcie musiałem kupić nowe klatki, które kosztują ponad milion złotych. Na dwóch pozostałych przerobiłem.                                                                                                              – Polak potrafi.

– Gdy weszły te przepisy, wielu z nas miało jeszcze niespłacone kredyty z wcześniejszych klatek, a tu się okazuje, że musimy je wyrzucić. Uważaliśmy, że w tej sytuacji za stare klatki powinni nam poumarzać kredyty, ale pomimo tego kredyt musiałem spłacić.

– Nie dali ulgi?                                                                                                                                                                                   – Nie dali. Inne kraje Unii Europejskiej dostały ulgi na zakup nowych klatek w różnych procentach, tylko my nic.

– Skąd pomysł na fermę?

– W 1970 roku kupiliśmy od Skarbu Państwa ziemię, trzynaście i pół hektara. Tu był straszny ugór, stawały tutaj tabory cygańskie. Potem, w 1978, udałem się do Gminy Opole Lubelskie, do wydziału rolnictwa, i zgłosiłem, że chcę otworzyć fermę.

– I tak się zaczęła przygoda z kurami, która ze zmiennym szczęściem trwa już czterdzieści lat.

– Różnie bywało. Najgorszy był dla nas rok 1980. Wtedy postawiliśmy pierwszy kurnik, ten, który pełni obecnie funkcję odchowalni, bo do tej pory trzymaliśmy w garażu. Był problem, kiedy prąd wyłączyli, a była jesień albo zima, a tu kurnik trzeba ogrzać i światło musi być, żeby się kury niosły.

– Nie było łatwo.                                                                                                                                 – To był zły czas na rozkręcanie interesu. Kto miał kury, to mu paszę dali, ale jak ja zgłosiłem się, to nie dali. A kredyt trzeba było spłacać. Wtedy mocno się zadłużyłem. A przydział na kury i paszę dostałem dopiero za rok, w 1981. Z ceną też było różnie, była ona regulowana przez zakłady drobiarskie, ile chcieli, taką cenę dali. Raz była bardzo słaba cena na jajka, to wzięliśmy brojlera, ale wiadomo, brak praktyki, wyszedł on nam na zero. Więcej brojlerów nie braliśmy.

– Pozostał Pan przy kurach.

– Tak, ja się w tym specjalizuję, w kurach nioskach i jajku konsumpcyjnym. W 1973 po pracy pomagałem przy kurach i douczałem siebie i moich rodziców. Czytałem książki. Mama krzyczała na mnie, jak jej mówiłem, że trzeba świecić żarówki do dziewiątej, dziesiątej wieczorem, ile to prądu. Zimą to ja specjalnie wstawałem i chodziłem o dwudziestej drugiej gasić światło, bo przecież na wsiach o tej porze to już się spało.

– Wszystko zapoczątkowali rodzice.

– Mama powiedziała, że jeśli będę pomagał przy kurach, a w tym czasie pracowałem jeszcze w drukarni na ulicy Unickiej oraz w byłym Zakładzie EDA w Poniatowej, to ona też będzie dalej pracować przy kurach. Przymierzaliśmy się jeszcze do owiec, mamy trzy i pół hektara łąki. Ale to były podmokłe tereny, więc zaniechaliśmy owiec i zdecydowaliśmy się na kury, i tak zostały.                       – Jest pan z wykształcenia poligrafem?

– Tak. Drukowałem „Sztandar Ludu” i „Kurier”.

– Ulotki Pan sobie też robił?                                                                                                         – Oj, różne (śmiech). Raz zrobiłem nekrolog dla kolegi z liceum, na jego prośbę, bo nie chciał w tamtym czasie z dziewczyną chodzić. No i zrobiłem, na pierwszej stronie „Sztandar Ludu”, a na drugiej nekrolog. Potem kolegom wysłałem, żeby rozprowadzili, ale był lament na wsi, że Antek nie żyje, no różne siupy były (śmiech).

– Od drukarza do przedsiębiorcy.                                                                                               – Pracowałem w Lublinie w drukarni, a zaocznie jeździłem do Warszawy na studia na kierunku poligrafia. Miałem nawet pewną propozycję, bo miałem jechać do Anglii na praktykę na dwa lata. Byłem wtedy jeszcze kawalerem, angielski znałem dobrze, ale podjąłem decyzję. Wszyscy dyrektorzy do mnie mówili: co ty robisz, Waldek, ze wsi wyszedłeś i znowu na wieś wracasz. Tu masz takie perspektywy, na dwa lata do Anglii, będziesz kimś.

– Za to teraz jest Pan sam sobie szefem.

-No nie do końca, bo w 2007 roku założyliśmy spółkę, córka będzie moim następcą. Chociaż córek mam cztery. Pierwsza córka, druga córka, liczyliśmy, że trzecie dziecko to będzie już syn, a tu urodziły się bliźniaczki

– Praca to praca.                                                                                                                                 – Różnie bywało. Za Balcerowicza spłacałem kredyt. Wziąłem milion, to dwa i pół miliona spłaciłem procentów i jeszcze cały kapitał był do spłaty. Pisaliśmy podania, no ale potraktowano rolników wtedy bardzo źle. W ministerstwie rolnictwa w ogóle nie zwracali uwagi na te podania. Wiele osób wtedy się załamało, ja osobiście jeździłem z dziesięć razy do Warszawy, żeby protestować, żeby mój wniosek podpisali. No i w końcu podpisali umorzenie. Idę do dyrektora banku, a on, że nie przyjmuje takiego czegoś.

– Nie poprzestał Pan, firma dalej się rozwija.

–  Już po tym oddłużeniu cena jaja poszła w górę i rynek lubelski troszeczkę opanowaliśmy. Ludzie zaczęli kupować nasze jajka. Żeby współpracować ze sklepami, musieliśmy mieć cały rok jajko, a my nie mieliśmy przez pół roku towaru, bo trzeba było odchować nowe kury. I wtedy postanowiliśmy postawić dwa obiekty, a z tego budynku pierwszego zrobić odchowalnie. Co trzy – cztery miesiące mam nowe kury i praktycznie cały rok mamy przekrój wszystkich wielkości jajek. Mamy towar w pełni, więc mamy też i klientów, bo i sklepy, piekarnie, bo dysponujemy wszystkimi rodzajami jajek.

– Ale nie tylko kurniki i kury. Dziesięć lat temu wybudował Pan w Poniatowej hotel.

– Była taka propaganda, żeby rolnicy nie trzymali się tylko ziemi, ale podejmowali także inną działalność, pozarolniczą. W 2000 roku Holender, który był właścicielem działki, na której stał WOSiR, sprzedawał go, i ja to kupiłem. Budynek był w strasznym stanie. Spotykały się tam tylko lumpy, Cyganie tam pomieszkiwali. No i z tym hotelem jest tak jak z kurnikami, jak wziąłem pięćset sztuk, to musiałem coś zrobić, żeby było dobrze, i tu to samo. Wyburzyłem wszystko od początku, postawiłem nowy obiekt.

– I tak powstał hotel Słowik. Hotel cieszy się zainteresowaniem?                                  – Obłożenie nie jest za duże, ale jest ze trzydzieści parę procent w ciągu całego roku. Nie jest źle, spodziewałem się gorszej sytuacji, ale w zeszłym roku było za dobrze Słowikowi i powstały dwa nowe hotele.         

                                                                                                                                                                                                            – Hotel był trafioną inwestycją?

– Tak, bo jeśli latem jest słaba cena na jajka, a tu w hotelu jest dobry obrót, to hotel pomaga kurnikom, a zimą jest odwrotnie, kurniki pomagają hotelowi. Dobrze ktoś pomyślał, żeby rolnik nie trzymał się jedynie pola, ale żeby brał się też za pozarolniczą działalność, bo wtedy ma pewność przeżycia.

– Ale kulturalnie też się Pan udziela.                                                                                                                                                                                                                                                           – Zorganizowałem plener malarski. Pomagam sporo przy Dniach Poniatowej. W maju przez dwa dni są Zawody Konne Regionu Wschodniego i Południowego, przy nich też pomagam. Z innymi sponsorowaliśmy klub Poniatowa Stal. Często dawaliśmy pieniądze, czasami ukradkiem przed kobietami. Ukradkiem, żeby panie nie wiedziały, ile dajemy, boby się denerwowały, ile to sukienek można by było kupić za te pieniądze. Uważam, że społeczność, oprócz tego, że żyje, pracuje, je na przykład chleb i jajka, potrzebuje też wyjść do kina czy popatrzeć na mecz.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          

– Może pan o sobie powiedzieć, że jest Pan już spełnionym człowiekiem?

– Nie, jeszcze nie, jeszcze chcę pracować, co prawda mam już trochę lat, ale…

– Jeszcze jakieś plany?

– Jeszcze inwestycje. Po Holendrze kupiłem działkę. Mam plany, mapy, wszystko wyrysowane, mam zamiar budować obiekt do hotelu, ale jak powstały te dwa hotele, to mi się wszystko pokrzyżowało. Chciałem zrobić plac dla wycieczek, żeby był tam grill, plac zabaw dla dzieci, kręgielnia. Starałem się o pieniądze na te obiekty z unijnych funduszy, nie dostałem, ale jeszcze nie złożyłem broni, wiosną będę ponownie składał dokumenty.                                                                                                                                                                                                           – I ciągle nie jest łatwo ?                                                                                                                 – Najgorzej jest z tymi, którzy boją się coś zacząć, ale jeżeli nie mają odwagi czegoś zacząć, to przynajmniej niech nie przeszkadzają. Każdy, założywszy własny biznes, nie chce stać w miejscu, tylko go rozwijać, a ja muszę się rozwijać, bo jak tego nie będę robił, to będę się cofał, bo inni powiększają swoje biznesy i po prostu mnie wchłoną. Czasami mam tak, że jak za długo siedzę, to sobie pochodzę.

– Jest Pan bardzo energicznym człowiekiem.

– Staram się i chciałbym, żeby to ktoś po mnie potem przejął, i chcą przejąć, czy córki, czy zięciowie, tylko jeszcze muszą się trochę poduczyć. Jak się zarządza interesem, czasami jest tak, że w ciągu pięciu minut trzeba zmienić trzy decyzje. Teraz są takie czasy, że nie można nic ustawić i niczego nie można być pewnym.

– A kiedy Pan patrzy za siebie?

-Trudności były duże, nawet myśleliśmy z żoną czasem, przed podatkiem Balcerowicza, żeby się rozwieść, żeby zostało to wszystko dla dzieci i żony. Takie głupoty przychodziły nam do głowy. Takie były czasy, było bardzo trudno. Dużo pomógł mi Niemiec, od którego kupuję wszystkie maszyny. Przez pierwsze dwa lata, jak zacząłem już prowadzić fermę, pracowałem jako kierownik, pracownik, kierowca, zbieracz jajek i wyrzucacz obornika, sprzedawca jaj. Wszystkie fachy wykonywałem sam, ale całej tej naszej pracy było mało na spłatę rat, to żona poszła pracować do sklepu, żeby było więcej pieniędzy. Dobrze, że babcia była, już nie żyje, świętej pamięci, to nam przy dzieciach pomagała. Koledzy z Lublina jak przyjeżdżali, to ich wołałem i jajka pomagali zbierać. Przy zbieraniu jaj płakali z nadmiaru amoniaku w kurniku. Siupy były.

słowik[1]

Comments are closed.