fbpx

Jedno wesele i dwa pogrzeby

29 maja 2021
683 Wyświetleń

Mówi się, że broń palna raz do roku sama potrafi wystrzelić. Podobno nawet wtedy, gdy nie jest nabita. To oczywiście bajka, broń sama nie strzela, strzelają ludzie. Tyle tylko, że niektórzy nigdy nie powinni mieć jej w ręku.

Potwierdza to tragedia, do której doszło w Lublinie w roku 1933. Pochłonęła dwa życia. Okrywa ją mgła tajemnicy, ponieważ nie wyjaśniono wszystkich przyczyn tego zdarzenia.

A kto nie wypije…

Państwo K. zajmowali mieszkanie na drugim piętrze domu przy ulicy Kościuszki 10. Mieli córkę Marię. 17 kwietnia 1933 r., w Poniedziałek Wielkanocny, dziewczyna wyszła za mąż za Zygmunta D.-W., profesora renomowanego męskiego gimnazjum im. Stefana Batorego. „Szkoła Lubelska” – bo tak je zwano – mieściła się przy zbiegu Spokojnej i Ewangelickiej w budynku obecnego Collegium Iuridicum (Wydziału Prawa KUL).

Po kościelnej ceremonii zaślubin państwo K. zorganizowali w domu uroczystość weselną. Dziś jest to rzadkość, wesela odbywają się w restauracjach bądź w wynajętych salach. W dwudziestoleciu międzywojennym imprezy weselne były mniej huczne niż obecnie, dlatego częściej urządzano je w mieszkaniach. Naturalnie musiały być one odpowiednio pojemne. Rodzice panny młodej dysponowali kilkoma obszernymi pokojami, więc nie było problemu z pomieszczeniem gości.

Bawiono się przy suto zastawionym stole w salonie. Oprócz krewnych i przyjaciół obojga świeżo upieczonych małżonków, wśród gości weselnych znajdował się szesnastoletni Henryk G., uczeń ósmej klasy „Szkoły Lubelskiej”. Został na tę uroczystość wydelegowany przez gimnazjum. Profesor W.-D. był jego nauczycielem.

Jak to bywa przy takich okazjach, raczono się alkoholem. I to raczej nie w symbolicznych ilościach. No bo jakże nie wypić za zdrowie i szczęście młodej pary, żeby doczekali się gromadki dzieci, a profesor awansował i dostał podwyżkę…

Z rewolwerem na wesele

Między kolejnymi toastami przy stole krzyżowały się rozmowy. Poruszano w nich zarówno tematy lokalne (m. in. mianowanie nowego starosty lubelskiego), jak też ogólnokrajowe i międzynarodowe.

Niewątpliwie sprawą, która budziła powszechne zainteresowanie i mnóstwo emocji, był toczący się w Sądzie Okręgowym w Krakowie powtórny proces Rity Gorgonowej, oskarżonej o zabójstwo Lusi Zarembianki. Zastanawiano się, czy pochodząca z Dalmacji guwernantka dziewczynki i kochanka jej ojca dopuściła się tej ohydnej zbrodni i czy krakowscy sędziowie okażą się dla niej bardziej łagodni niż Trybunał we Lwowie, który w pierwszym procesie skazał Gorgonową na karę śmierci.

Wprawdzie córka inżyniera Zaremby nie została zastrzelona, tylko zginęła na skutek uderzenia w głowę tępym narzędziem, ale kilku mężczyzn przy weselnym stole, na marginesie tego głośnego morderstwa, zaczęło dyskutować o broni palnej. W rozmowie uczestniczył Henryk G.

W pewnym momencie wyciągnął z kieszeni marynarki rewolwer i zaczął przy nim manipulować. Zrobił to, by zademonstrować rozmówcom jakiś szczegół budowy broni. Wywołał jednak ogólny popłoch. Kto na wesele przychodzi z rewolwerem?! A do tego chłopak wypił kilka kieliszków! Pierwszy zareagował profesor W.-D., który siedział najbliżej niego.

– Natychmiast to schowaj! – nakazał mu ostrym tonem. Jednak szesnastolatek nie usłuchał. Nauczyciel wziął go więc za rękę, zmusił, żeby wstał, a następnie udał się z nim do innego pomieszczenia. Wkrótce doszło do tragedii.

ul. Kościuszki, foto M. Gadomski

Nieszczęścia chodzą parami

Naraz w kuchni rozległ się wystrzał. Zaalarmowani hukiem uczestnicy wesela natychmiast pobiegli tam i zobaczyli pana młodego leżącego z raną w brzuchu w kałuży krwi na podłodze. Obok stał Henryk G., ściskając w ręce dymiący rewolwer.

Profesor rzęził z bólu. Próbowano udzielić mu pomocy, jednak ranny wciąż tracił bardzo dużo krwi. Wezwano pogotowie ratunkowe, które przetransportowało go do szpitala Szarytek na ulicy Staszica. Zygmunt W.-D. został poddany operacji, lekarze wyciągnęli mu kulę z brzucha, nadal jednak był nieprzytomny a jego stan określano jako ciężki, niemal beznadziejny.

Dopiero gdy karetka zabrała profesora do szpitala, uczestnicy wesela zainteresowali się sprawcą postrzelenia. Ktoś widział gimnazjalistę wybiegającego z mieszkania. Powiadomiona o tragedii policja zaczęła go szukać. Lokatorzy z parteru powiedzieli, że jakiś chłopak kręcił się niedawno po klatce schodowej.

– Miał niewyraźną minę, na pytanie kogo szuka, nie odpowiedział – zeznali. Potem usłyszeli strzał. Ale nie ten, który rozległ się w mieszkaniu rodziców panny młodej, lecz znacznie niżej niż na drugim piętrze. Nastąpił kilka minut po pierwszym.

Policja zaświeciła latarki i weszła do piwnicy. Natknęła się tam na zwłoki Henryka G. Miał w skroni dziurę po kuli. W pobliżu ciała leżał rewolwer. Lekarz sądowy stwierdził zgon szesnastolatka na skutek rany postrzałowej.

Z pierwszych ustaleń dochodzenia wynikało, że doszło do nieszczęśliwego wypadku i samobójstwa. Nauczyciel, widząc broń palną u Henryka G., wyprowadził go do kuchni, by mu ją odebrać. Zapewne uczeń nie chciał jej oddać dobrowolnie i doszło między nimi do szamotaniny, podczas której nabity rewolwer wypalił, raniąc Zygmunta W.-D. Następnie przerażony tym gimnazjalista wybiegł z mieszkania, udał się do piwnicy i tam wymierzył sobie sprawiedliwość strzałem w głowę.

Straszna tragedia w drugi dzień Wielkanocy, w trakcie uroczystości weselnej, głęboko wstrząsnęła mieszkańcami Lublina. Szczerze żałowano profesora W.-D., który cieszył się w mieście ogólnym szacunkiem, a przez uczniów „Szkoły Lubelskiej” był bardzo lubiany. Pocieszano jego młodą żonę, że będzie dobrze, małżonek wkrótce wyzdrowieje, aczkolwiek wieści napływające ze szpitala nie napawały optymizmem.

Ogólne poruszenie wywołała też samobójcza śmierć sprawcy postrzelenia profesora. Przecież to był jeszcze niedorosły chłopak, całe życie miał przed sobą…

Dziwne zachowanie ucznia

Chociaż wersja wypadku i samobójczej śmierci ucznia na skutek załamania popełnionym czynem brzmiała najbardziej prawdopodobnie, brano też po uwagę zaplanowane usiłowanie zabójstwa. Co ciekawe, o zbrodni z premedytacją przekonany był teść profesora W.-D. Powiedział o tym podczas przesłuchania na policji i w krótkiej rozmowie z dziennikarzem „Expressu Lubelskiego i Wołyńskiego”.

– Mam silne podstawy sądzić, że zostało to z góry zaplanowane. Nie mogę jednak zdradzić wszystkiego, co wiem, bo nie jestem do tego upoważniony – stwierdził lakonicznie.

Bynajmniej nie była to teoria całkowicie pozbawiona racjonalnych przesłanek. Goście weselni zwrócili uwagę na dziwne zachowanie Henryka G. Wesele to radosna uroczystość, jednak chłopak przyszedł smutny i przygaszony siedział przy stole. Domyślano się przyczyny – niedawno, zaledwie przed sześcioma tygodniami, zmarła jego matka.

W miarę wychylanych kieliszków zachowanie Henryka G. zaczęło się zmieniać. Nie żeby poweselał, natomiast widać po nim było wzrastający niepokój, jakieś wielkie podekscytowanie i napięcie nerwowe. Niektórzy świadkowie twierdzili, że to właśnie on sprowokował dyskusję o broni.

Zastanawiający był też fakt, że po oddaniu strzału odebrał sobie życie. A przecież nawet nie wiedział, jak poważne rany odniósł nauczyciel. Ponadto, jeśli broń wypaliła przez przypadek, nie musiałby obawiać się surowych konsekwencji. Strach przed karą raczej nie był powodem jego samobójstwa.

W mrokach zagadki

Ponieważ wypowiedź pana K. brzmiała zagadkowo, zaczęto snuć różne domysły odnośnie tła tragedii. Pojawił się wątek miłosny. Henryk G. miał szesnaście lat. W tym wieku mógł się zakochać w młodej, ładnej żonie profesora, a nie mogąc mieć jej dla siebie, strzelił do rywala i popełnił samobójstwo.

Maria W.-D. stanowczo zaprzeczała tym pogłoskom. Ponoć w ogóle nie znała nieszczęsnego gimnazjalisty. Pierwszy raz zobaczyła go na weselu. Nie wykluczało to miłosnego motywu. Nie musiała go znać, wystarczy, że on znał ją. Mógł się w niej kochać skrycie.

Była też mowa o szkolnym konflikcie ucznia z nauczycielem. Profesor miał źle oceniać Henryka, a ten postanowił załatwić z nim porachunki za pomocą rewolweru. Jednak w szkole nikt nie potwierdził, że mieli nieporozumienia.

Spodziewano się, że Zygmunt W.-D. po odzyskaniu sił złoży oświadczenie, które być może rzuci więcej światła na przyczyny tej strasznej tragedii. Niestety, po krótkotrwałej poprawie stan nauczyciela uległ znaczącemu pogorszeniu. Mężczyzna zmarł na skutek odniesionych obrażeń w tydzień po postrzale. Został pochowany na cmentarzu przy ulicy Lipowej.

Warto jeszcze wspomnieć, że niedługo później zakończył się drugi proces Rity Gorgonowej. Krakowski sąd nie uniewinnił oskarżonej od zarzutu zabójstwa, natomiast złagodził jej karę do ośmiu lat pozbawienia wolności. Wyrok skazujący zapadł 29 kwietnia 1933 r. Gorgonowa trafiła do więzienia w bydgoskim Fordonie, gdzie pracowała w tkalni dywanów. Na wolność wyszła 2 września 1939 r. Wiadomo, że w czasie wojny szukała zaginionych córek. Ojcem jednej z nich był inżynier Zaremba.

Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że w 1943 r. Rita Gorgonowa mieszkała w Turobinie pod Krasnymstawem, a w 1945 r. w Lublinie, w kamienicy przy ulicy Kołłątaja.

tekst Mariusz Gadomski

foto wstępne: WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie

Zostaw komentarz