fbpx

„Karate to nie siłownia”

6 sierpnia 2013
Komentarze wyłączone
1 390 Wyświetleń

Z Justyną Marciniak – świetną tancerką i kobietą szczęśliwą, ale przede wszystkim mistrzynią świata w fuku-go, wicemistrzynią świata w kumite, zwyciężczynią w plebiscycie na najlepszego i najpopularniejszego sportowca Lubelszczyzny w 2012 roku, wyróżnioną i nagrodzoną za najwyższe wyniki sportowe przez Prezydenta Lublina Krzysztofa Żuka – rozmawia Maciej Skarga. Foto Artur voshack Woszak

 Justyna Marciniak_ net

– Jak się w Pani przypadku rozpoczęła przygoda z karate tradycyjnym?

– W mojej rodzinie sport był zawsze na pierwszym miejscu. Tata grał w piłkę nożną w „Lubliniance”, a ja wspólnie z moimi siostrami: Barbarą i Magdą trenowałam pływanie w ośrodku MOSiR-u. W pewnym momencie Basia  zobaczyła film o karate, a potem przyjrzała się karatekom ćwiczącym na sali. Tak jej się to spodobało, że pierwsza z nas wstąpiła do Lubelskiego Klubu Karate Tradycyjnego. Poznawała tajniki tej sztuki walki pod okiem sensei (mistrza) Andrzeja Maciejewskiego, posiadającego czwarty dan. Jednocześnie w domu uczyła mnie podstaw karate. Wtedy stwierdziłam, że przy moim niespożytym temperamencie jest to coś dla mnie i po krótkim czasie również zapisałam się do LKKT. Po kilku latach dołączyła do nas Magda.

– I stałyście się, jak z dumą podkreśla sensei Maciejewski, wyjątkową i jedyną w Polsce, Europie oraz w świecie trójką sióstr wojowniczek, trenujących karate tradycyjne.

– Nie sposób zaprzeczyć. Przecież Barbara ma wiele indywidualnych tytułów mistrzowskich Polski, Europy i świata. W trójkę zdobyłyśmy w 2007 roku w kata (synchronicznie) Mistrzostwo Polski. Wspólnie z Basią trzy lata później w Brazylii stałyśmy się wicemistrzyniami świata w kata drużynowym. Ja zaś, poza tytułami mistrzowskimi w Polsce i Europie, w październiku ubiegłego roku na XVI Łódzkich Mistrzostwach Świata w Karate wywalczyłam tytuł, o którym każdy marzy – mistrza świata.

– Dzięki uporowi i wielogodzinnym treningom, jak sądzę. Chociaż zapewne nie było to łatwe, zwłaszcza w okresie szkolnym. Jest to, zwyczajowo, przecież czas imprezowania i niemyślenia o poważnych sprawach…

– Rzeczywiście nie było to takie proste. Wychowałam się na Starym Mieście w Lublinie i już w gimnazjum dość wyraźnie odczuwałam nacisk rówieśników, którzy nie akceptowali, że miałam swoje życie, nie chodziłam na jakieś imprezy na murku, nie paliłam z nimi papierosów i nie spoufalałam się z nimi. W liceum niewiele się zmieniło. Byłam jednak uparta. Poza karate nie widziałam świata. Dzięki zezwoleniu trenera, będąc jeszcze juniorką, trenowałam już po trzy godziny dziennie i to nauczyło mnie dyscypliny oraz wielkiej odpowiedzialności za to, co robię. Z powodzeniem więc godziłam treningi, naukę, spędzanie czasu z przyjaciółmi i bywało ‒ także czasem wspólne zabawy.

– I nigdy nie było chwil zwątpienia, czy to jest dobry wybór?

– Były. Jasne, że były. Mogłam przecież poświęcić się plastyce, gdyż mam w tym kierunku zdolności, wybrać taniec, który bardzo lubię, albo przygotowywać się do pracy modelki. Na szczęście nigdy w takich chwilach nie byłam sama. Z jednej strony kształtował mój charakter sensei Maciejewski, wskazując, jak pokonywać własne słabości. Z drugiej zaś Barbara, stojąca nade mną, a czasem i grożąca ręką. Jestem im za to bardzo wdzięczna, bo inaczej być może nie wywalczyłabym teraz tytułu mistrzowskiego.

– Czy tylko?

– Ależ nie. Dzięki nim, a także i samemu karate stałam się na tyle silna, że od momentu zdania matury jestem samodzielna, sama się utrzymuję i mimo treningów, trwających obecnie nawet po siedem godzin dziennie, jednocześnie z powodzeniem ukończyłam studia na Wydziale Administracji Publicznej. Właśnie niedawno, 27 czerwca br., odebrałam dyplom magistra. Jestem z tego dumna. A sukcesy sportowe są tylko miarą mojej ciężkiej pracy.

– Co jest doceniane i nie pozostaje bez echa.

– Nie ukrywam, że to jest szalenie miłe, iż zarówno przez kibiców sportowych, jak też i nasze władze. I nie chodzi tylko o mnie, ale w ogóle o lubelskie karate  tradycyjne. W 51. plebiscycie „Kuriera Lubelskiego” na najlepszego i najpopularniejszego sportowca Lubelszczyzny w 2012 roku zajęłam pierwsze miejsce, drugie zajął mój kolega Daniel Iwanek – także mistrz świata w karate, a trenerem roku został nasz sensei Andrzej Maciejewski. Cała nasza trójka została również nagrodzona przez Prezydenta Miasta Krzysztofa Żuka za najwyższe wyniki sportowe. Nagrodę, medal i list gratulacyjny odebrałam akurat w dniu otrzymania dyplomu ukończenia uczelni.

– I pomyśleć, że to pasmo sukcesów jest dziełem pięknej kobiety nie „napakowanej mięśniami”, jak to się ostatnio określa, i o której, na pierwszy rzut oka, nikt nie powie: oto mistrzyni świata w karate.

– Super. Jestem przecież, przede wszystkim, normalną kobietą, która lubi się modnie ubrać, ładnie uczesać, mieć odpowiedni makijaż, zakochać się, pójść na zabawę  z przyjaciółmi i wrażliwie odbierać świat. Oczywiście dbam o odpowiednią sylwetkę, ale robię to wyłącznie dla siebie. Żeby samej czuć się dobrze. Kiedy wychodzę odbierać nagrody, to wszyscy myślą, że na salę wejdzie wielka dziewczyna, która się buja z nogi na nogę. Zdarza się nawet, że i w czasie zawodów spotykam zdziwienie, że trenując karate, silny męski sport, jednocześnie można po zdjęciu kimona być piękną, delikatną kobietą, która zakłada buty na obcasie…

– …Żeby – przypomnijmy – wejść choćby na lubelski parkiet i wraz z partnerem Pawłem Żytko wygrać tegoroczny lubelski Taniec z VIP-ami.

– O właśnie. I w ten sposób potwierdzić, że karate to nie siłownia i sport często ociężałych „mięśniaków”.

– A czym jest?

– Przede wszystkim wielką filozofią życia i stylem bycia, który przenosi się z maty na naszą codzienność, rozwijając nam charakter do takiego poziomu, że zwycięstwo nad przeciwnikiem jest osiągane bez użycia przemocy. Pomaga w nabraniu własnego przekonania – kim tak naprawdę jesteśmy i jaka jest nasza wartość. Jedną zaś z jego podstaw jest zbudowanie broni ze swego ciała i nabywania pewności siebie. I nie siła jest tu najważniejsza. Ani waga. W tym sporcie potrzebne są przede wszystkim: inteligencja, wytrwałość, konsekwencja i pracowitość. U nas nie ma podziału na kategorie wagowe. Są tylko wiekowe i to do momentu wkroczenia w wiek seniora. Ważne są zatem umiejętności. Mając 18 lat, wielokrotnie walczyłam z utytułowanymi zawodnikami i o kilkanaście lat ode mnie starszymi, ale dzięki swojej silnej psychice, determinacji oraz woli walki wygrywałam z nimi.

– Czyli wygrana w walce, podkreślmy – sportowej, jest tu podstawą?

– Otóż nie, chociaż ma znaczenie, choćby dlatego, że stanowi sprawdzian umiejętności i zachęca do zwiększonego treningu. Sukcesem w karate nie są jednak wyniki sportowe same w sobie. Ta sztuka walki jest, przede wszystkim, nauką życia. Uczy zdawać sobie sprawę z tego, jacy jesteśmy, co możemy i czego nie potrafimy. Daje poznać wiele istotnych własnych wartości. Karate tradycyjne (najstarsze) pochodzi z Okinawy. Pełna nazwa brzmi: „karate do” Słowo „karate” oznacza „puste ręce” (walka bez użycia broni), a słowo „do” drogę, którą podążamy całe życie. Dla nas jest to droga do doskonałości, która tak naprawdę nigdy nie może być osiągnięta, bo zawsze ktoś inny może być od nas lepszy.

 – Uczy zatem pokory, dając jednak przy tym poczucie pewności siebie?

– Zgadza się. Zawsze doceniam przeciwnika, ale jednocześnie znam swoje możliwości, dzięki czemu  jestem na pewno pewniejsza, nie tylko na macie, ale i w wielu sytuacjach życiowych. Idąc np. po ulicy, nie kulę się, chodzę wyprostowana i pewna siebie. Jestem uspokojona i w razie niebezpieczeństwa wiem, jak się zachować.

– A gdyby jednak komuś wpadło do głowy Panią zaatakować?

– W takich sytuacjach w stronę napastnika kieruję wzrok. W ten sposób daję wyraźny sygnał, że tylko mnie dotknij, to wtedy się policzymy. Że nie warto zaczynać. I w tym momencie taka walka bez walki kończy się wygraną. W karate trzeba umieć powstrzymywać swoje emocje i być mądrzejszym od napastnika.

– W karate na pewno, ale w życiu rożnie bywa. Zapewne mężczyźni, którzy starali się o Pani względy, wyraźnie jednak dawali poznać po sobie, że wolą być spokojni.

– Zdarzało się. Jak w życiu. Ale jeżeli ktoś miał taki problem, to znaczyło, że nie może ze mną być. Potrafię iść na kompromisy i nie jest mi obce łagodne rozwiązywanie problemów, ale jednocześnie mam silny charakter i potrzebuję obok siebie kogoś równie silnego.

 – Słowem karate tradycyjne opanowało Panią bez reszty.

– Nie da się ukryć. Jego filozofia na pewno ukształtowała mój charakter.  

– Z czego płynie prosty wniosek, że na treningi karate warto posyłać już dzieci?

– I to nie tylko w wieku szkolnym, ale i przedszkolaków, z którymi wraz z moimi kolegami, już jako trenerka, rozpocznę treningi w naszym programie „Mały Karateka”. Dzieciaki w karate znakomicie się rozwijają. Czasem na początku nie potrafią wykonać żadnego ćwiczenia gimnastycznego, a po kilku miesiącach stają się sprawne, zwinne, szybkie i w dodatku uśmiechnięte. Zyskują dużą pewność siebie i potrafią się obronić. Uczymy je nie tylko przewrotów, ale i życia. Stają się bardziej obowiązkowe. Treningi karate w dużym stopniu korygują także wady postawy, a nawet pomagają w niwelowaniu skutków skolioz. U mojej siostry Magdy, która miała skoliozę, ta po kilku latach treningu się cofnęła. Trudniej o lepszy argument.

– A dzieci z ADHD? Przecież są w opinii innych szalenie niesforne.

– Rzeczywiście są i mieliśmy oraz mamy takie w naszych dziecięcych grupach. Doświadczenie w tym względzie ma nasz sensei Andrzej Maciejewski. I muszę powiedzieć, że jeśli rodzice wytrwali, byli cierpliwi i zaufali mu, to po kilku latach treningów te dzieciaki stawały się zrównoważone i opanowane.

– I mogły spełniać swoje marzenia, bowiem każdy z nas je ma. A Pani…?

‒ …Ja już swoje spełniłam – jestem mistrzynią świata. Mam drugi dan i

niebawem, myślę, że z pozytywnym skutkiem, przystąpię do egzaminu na trzeci. I jeśli o czymkolwiek mogę dalej marzyć, to na pewno o jednym – być szczęśliwą.

Komenatrze zostały zablokowane