fbpx

Kocia kołyska. Wspólnota sweterka i torebki

18 maja 2017
644 Views

Tekst Grażyna Stankiewicz

 

Pewna sytuacja obyczajowa, jaką zaobserwowałam na starym mieście w Lublinie i która mnie zaintrygowała podczas mojego pierwszego tu niedzielnego spaceru, to mężczyzna z damską torebką w ręku i sweterkiem żony przewieszonym przez ramię. Pomyślałam, że widocznie tak tu na Wschodzie jest, że kobiety wyznaczają swoim mężczyznom role, które a priori wskazują na to, kto komu przynależy i w jakim stopniu. Minęły lata, a wraz z nimi ewoluowała wspólnota sweterka i torebki. Zamiast chodzenia po ulicach, trzymając się za ręce, odbywa się rytuał wspólnych zakupów. Podczas kiedy one w nieskończoność przymierzają kolejne sztuki ubrań, oni znudzeni opierają się o wieszaki lub podpierają ściany w korytarzach przymierzalni, zajmując niepotrzebnie miejsce i zabierając powietrze. Kiedy one nie patrzą, oni robią miny, podnoszą brwi, ciężko wzdychają i się niecierpliwią. Kiedy one wychylają się z przymierzalni z grymasem na twarzy i wyznaniami typu „och, jaka jestem gruba, brzydka i nic mi nie pasuje”, robiąc z ust wymowne kaczuszki, oni natychmiast uaktywniają się, przekładając torebkę z ręki do ręki i przekonująco zaprzeczając. Oni mają od kilkunastu lat w górę, są ich całe rzesze w centrach handlowych i niezależnie od wieku za każdym razem sytuacja wygląda podobnie. One puszą się w n-tych ubraniach, oni udają, że są tym zainteresowani. Po co więc tu tkwią godzinami między wieszakami a przymierzalnią? Pewnie dla zasady „tak ma być i już”.

No, chyba, żeby potrzymać torebkę i sweterek.

 

Żona pewnego przedsiębiorcy przez całe lata nie zrobiła kursu prawa jazdy, ponieważ w myśl jej koncepcji mąż powinien w każdej chwili dnia być do jej dyspozycji po to, aby przyjechać po nią i zawieźć ją na zakupy. Na pytanie, dlaczego się nie usamodzielni – będzie szybciej, bezkonfliktowo i z dużo większym efektem, odpowiedziała, że taki jest jego obowiązek i koniec. Rozmowa miała miejsce podczas firmowego wyjazdu dla pracowników z rodzinami. Gdy mężowie uczestniczyli w konferencji, my siedziałyśmy w osiem w piaskownicy, pilnując dzieci. Sześć pozostałych żon milcząco przytaknęło ze zrozumieniem. Okazało się, że żadna z nich nie miała prawa jazdy, choć każdą stać było na dodatkowy samochód, gosposię i masażystę przyjeżdżającego do domu. Ale i tak każda z nich czekała po kilka godzin, co rusz nerwowo spoglądając na telefon, z pytaniem w oczach: „Gdzie on się podziewa?”, aby doświadczyć wspólnych zakupów i rytuału bycia zawiezioną przez męża. I w taki oto sposób wyjazd na wspólne zakupy spożywczo-ubraniowe stał się w Polsce symbolem powinności małżeńskich.

 

Nie lubię zakupów w marketach, ale kiedy już tam jestem, to za każdym razem mam nadzieję, że nie będę miała styczności z uprawianiem rodzinnej turystyki sklepowej. Bo oto niemal jak w muzeum zaczyna się zwiedzanie, porównywanie i dyskutowanie. Ona bierze słoik do ręki i przywołuje męża tajemniczym tonem. On odchodzi od wózka, który tarasuje przejście. Konfidencjonalnie przytakuje lub odrzuca ofertę swojej połowicy. Nagle do tej dwójki podchodzą jej dzieci i jego teściowie. I tak kroczy powoli rodzina szerokim szpalerem, zajmując całą aleję pomiędzy półkami. Nijak jej nie można przyspieszyć, nijak ominąć. Uprawianie slalomu a to w prawo, a to w lewo i czekanie w pozycji do ataku na moment, kiedy zrobi się wolna przestrzeń między kolejnymi członkami familii, nie przynosi skutku.

 

Panowie, uciekać najdalej jak można od zakupowego terroru. Drogie panie – nie ma nic przyjemniejszego niż zakupy w pojedynkę. I tu przypominają się mi słowa mojej mądrej Mamy, która zawsze mi powtarzała: „Pamiętaj, że kupują te, które nie są w centrum uwagi, a sprzątają te, które są nieszczęśliwe”.

Leave A Comment