fbpx

Królowa Krystyna

13 kwietnia 2017
Komentarze wyłączone
1 787 Wyświetleń

DPotrafi być jej wszędzie pełno. Zajmuje dużo przestrzeni, ekspresyjnie gestykulując, mówiąc za głośno i równie głośno się śmiejąc. Szybko chodzi, lubi kapelusze i kobiece sukienki. Ma niebywały temperament sceniczny i towarzyski. I duże, wyraziste oczy, którymi potrafi czarować bez końca. Krystyna Szydłowska, bodaj najbardziej rozpoznawalna artystka lubelskiego Teatru Muzycznego, ma już za sobą 40 lat pracy twórczej.

W życiu nie wszystko jest proste, natychmiastowe i kończące się happy endem. Ale Krystyna Szydłowska stara się od zawsze tak swoim życiem kierować, aby mieć z niego jak najwięcej radości. Ktoś, kto nie zna jej blisko, może pomyśleć, że w tej dojrzałej osobie jest sporo egzaltacji. Ale kiedy pozna ją bliżej, uzna to pierwsze wrażenie za mylne. Kilka lat temu w lipcu, nad ranem, siedząc w jednym z ogródków na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie, zaśpiewała lirycznym sopranem fragment arii Królowej Bony z opery „Zygmunt August” Tadeusza Joteyki. Słowa uniosły się ponad szczytami kamienic, wprawiając zgromadzone tu towarzystwo w zdumienie. Otulona w lniany szal, kończąc, zawiesiła głos, odczekała chwilę i opuszczając głowę, zakryła rzęsami swoje wielkie zielone oczy. Cała ona.

Jestem z Łodzi

GTo była kamienica, i w dodatku w Łodzi, ale za to należąca przed wojną do właściciela fabryki, więc elegancka, z drewnianą werandą, otoczona ogrodem i z fontanną na dziedzińcu o kształcie przypominającym kielich kwiatu, przy której wszyscy mieszkańcy robili sobie zdjęcia. Lata 50. w mieście z secesyjnymi dekoracjami, tętniącą dziesiątkami sklepów ulicą Piotrkowską i sławą włókienniczego centrum Polski dla małej dziewczynki były oazą sielankowego dzieciństwa, które z upływem lat wspomina się z coraz większym sentymentem. No i wielopokoleniowa rodzina z babcią i dziadkiem, i z mamą, która zajmowała się domem. Wprawdzie mieszkanie składało się tylko z dwóch pokoi, za to w jednym z nich stał ogromny okrągły stół, który gromadził i cementował całą rodzinę.

Tata Antoni był prezesem Związku Hodowców Kanarków i ZBOWiD w Łodzi, na co dzień pracował w fabryce zegarów. Był zawodowym kierowcą, woził wycieczki zakładowe. – Często zabierał mnie ze sobą,, zwłaszcza kiedy jechał nad morze. Oprócz wygodnego ubrania i butów, ja, mała dziewczynka, miałam też ze sobą elegancką sukienkę na wyjścia do muzeum i teatru – wspomina. Zapamiętała ojca jako osobę niezwykle wymagającą, chwalącą ją tylko przy obcych. Po ukończeniu szkoły podstawowej złożyła papiery do technikum włókienniczego. Znalazła się w klasie o profilu: chemiczna obróbka włókna. Do dziś szczegółowo pamięta zajęcia z chemii organicznej, technologii tkanin i kolorystyki. Przypomina sobie za każdym razem, kiedy czuje w palcach splot swetra czy fakturę materiału sukienki, którą właśnie na siebie wkłada. Ale na tym jej pasja w dziedzinie włókiennictwa się skończyła. Krystyna Szydłowska wprawdzie była dobrą uczennicą, ale to co pragnęła najbardziej robić, to móc śpiewać.

Anioł, Kopernik i Otello

CMama Zofia przez 40 lat śpiewała w chórze przykościelnym. Młodsza siostra Jola wraz z zespołem Primo Voto zdobyła jedną z głównych nagród na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Średnia siostra Ela miała i ma zespół, z którym uświetnia różne rodzinne spotkania. Z kolei bez Krystyny nie mogła odbyć się żadna szkolna akademia. Swoją karierę rozpoczęła od śpiewania w chórze, ale szybko została szkolną solistką. Szło jej znakomicie, nauczyciele chętnie zwalniali ją z lekcji. Kiedy klasa nie chciała pisać klasówki, Krystyna wchodziła na stół w laboratorium chemicznym i śpiewała do wyczerpania repertuaru. W końcu Krystyna Szydłowska zaistniała na scenie auli w łódzkim technikum włókienniczym trudnym utworem „Słowik” Aleksandra Alabiewa oraz arią Adeli z „Zemsty nietoperza”. W szkole średniej, zarówno ze względu na blond włosy, jak i głos, nie mówiono o niej inaczej niż „anioł”, co było zdecydowanie lepsze od „Kopernika”, którym ją przezywano w szkole podstawowej, kiedy na krótko ścięła włosy.

Dalszy kierunek edukacji mógł być tylko jeden. Złożyła dokumenty na Wydział Wokalno-Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, zdała na piątkę z plusem. Po trzech semestrach nie zaliczyła jednego przedmiotu i oblała egzamin komisyjny. Nie rozczulając się nad sobą, wzięła urlop dziekański i zaangażowała się w Teatrze Wielkim w Łodzi. – Już wtedy wiedziałam, że żadna edukacja szkolna nie daje tyle, co jeden rok na profesjonalnej scenie w teatrze. Mój pierwszy występ był w „Baronie cygańskim”, później w „Otello”. Opowiadając o tym, Krystyna Szydłowska nie może oczywiście pominąć faktu, że w „Otellu” jej szykowna suknia była uszyta z ciężkiego granatowego aksamitu, który był pomalowany w kwiaty przypominające koronki.

W 1975 roku artystka chciała wrócić na uczelnię, ale okazało się, że na roku, na którym powinna była studiować, nie było wolnego miejsca. – Ojciec był załamany, ale mama jak zwykle opanowana i pomysłowa. Włączyła telewizor, a tam akurat był występ Wandy Polańskiej, gwiazdy Operetki Warszawskiej. No i było już wiadomo, co trzeba robić dalej – wspomina, śmiejąc się. Żeby dostać wówczas etat, trzeba było mieć stały pobyt. Znalazła więc mieszkanie z meldunkiem 44 km od Warszawy. No i została zatrudniona w Operetce Warszawskiej w charakterze artystki chóru, codziennie dojeżdżając do teatru. Pamięta, że ze szczęścia nie chodziła, tylko fruwała i nie miało znaczenia, że z powodu niskiej gaży nie stać jej było na jedzenie. Dla niej to był raj na ziemi – wielka scena, znakomici artyści i jej sopran chórzystki w „Zemście nietoperza”. Zawsze była gotowa do wyjścia na scenę, brała wszystkie zastępstwa. Kiedy nie śpiewała, nie siedziała w garderobie czy w bufecie, tylko za kulisami podpatrywała, jak śpiewają inni. W końcu dostała swoją pierwszą rolę. Została wróżką w bajce „O skrzypcowej duszy”, ale czuła, że jest już gotowa na dużo więcej.

Dziewanna z Lublina

APadło na Lublin. Dyrektorem Teatru Muzycznego był wówczas Andrzej Chmielarczyk, który z dniem 1 września 1980 roku zaproponował jej etat solistki śpiewaczki z gażą 4 tysięcy złotych i służbowym pokojem przy ulicy Ogrodowej. Po raz pierwszy lubelska publiczność zobaczyła Krystynę Szydłowską w „Księżniczce Czardasza”, jednak za swój prawdziwy debiut artystka uważa rolę Dziewanny w „Dzwonach z Corneville”. W Lublinie zamierzała zostać dwa lata, po których planowała starać się o etat solistki w Warszawie. Ale nowe miejsce i okoliczności całkowicie nią zawładnęły. Osiadła tu na stałe, choć scena w teatrze gabarytowo było mniejsza o trzy czwarte od sceny w Warszawie, a siedziba teatru mieściła się w Domu Żołnierza. – Jednak była tu niepowtarzalna atmosfera, miałam poczucie wspólnoty i robienia rzeczy wielkich. Choć nie było łatwo. Z jednej strony duże wymagania reżysera Ryszarda Zarewicza, z drugiej zaś strony – niewielkie pieniądze na życie. Uwielbiałam chodzić Alejami Racławickimi, ulica Lipową, napawać się pięknem Lublina. Autobusy zawsze długo stały na przystanku, pasażerowie długo wchodzili do środka, przechodnie nie spieszyli się, ludzie życzliwie ze sobą rozmawiali. Dużo grałam, czułam się tu potrzebna. Zakochałam się w tym mieście – wspomina swoje lubelskie początki śpiewaczka. Wkrótce założyła rodzinę, a jej córka Krystyna poszła w jej ślady. Od trzeciego roku życia za kulisami podpatrywała, co dzieje się na scenie. Obecnie jest w zespole chóralnym lubelskiego Teatru Muzycznego, ale też już dostaje role. Matka Krystyna grała główną rolę kobiecą w „Balu w Savoyu” w 1989 roku, dziś tę samą rolę Daisy gra jej córka.

Łatwiej byłoby powiedzieć, czego Krystyna Szydłowska nie zagrała, niż zagrała w lubelskim teatrze. Na liście je ról znajdują się m.in. Arsena w „Baronie cygańskim”, Bella Giretti w „Paganinim”, Ella w „Dziewczęciu z Holandii”, Diabeł w „Szopce polskiej”, Maria Antonowna w musicalu „Rewizor jedzie”, Kamilla w „Żołnierzu królowej Madagaskaru”, Aniela w „Damach i huzarach”, Celia Peachum w „Operze za trzy grosze”, Marica w „Hrabinie Maricy”, Dolly w „Hello, Dolly”, Cajtel i Gouda w „Skrzypku na dachu”, Stara Niewiasta w operze „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki oraz Praskowia w „Wesołej Wdówce” F. Lehara. W 2007 roku za całokształt dokonań została uhonorowana medalem Gloria Artis, przyznanym przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Nie toleruję ogonów

FMówi o sobie, że należy do osób, które nie wiedzą, co to są kłopoty. Uważa, że z każdej sytuacji jest wyjście, które w dodatku może dać dużo życiowej radości. – Wstaję rano, idę do łazienki, patrzę w lustro i zaczynam rozmowę z mądrym człowiekiem, mówię swojemu odbiciu – kocham cię – śmieje się. Jest ponętną, temperamentną blondynką, trudno nie zapytać, jakie miejsce w jej życiu zajmują mężczyźni. Publicznie przyznała się do romansu z młodszym od siebie Marcinem Różyckim, nieżyjącym już lubelskim bardem. Ona miała 28 lat, on 18. Śpiewaczka uznała spędzony z nim czas za najpiękniejszy okres w swoim życiu. – Byłam fanką jego talentu. Chodziłam na jego koncerty. Byliśmy ze sobą prawie dwa lata. Rzucił mnie, jak obrósł w piórka – wspomina, ciągle się śmiejąc. Dziś z pierwiastkiem męskim w swoim życiu jest trochę na bakier. Wprawdzie jest otwarta na relacje damsko-męskie, ale nie toleruje w związkach ogonów – cokolwiek miałoby to znaczyć. „Płocha młodzież trafiała mi się tylko, nikt w wieku rozsądnym” przytacza wypowiedź Anieli z komedii Aleksandra Fredry „Damy i huzary”. Tak więc nie trafiła jeszcze na swoją drugą połowę. Może to wina relacji z ojcem, w konsekwencji czego od zawsze szuka w mężczyznach przede wszystkim bezwarunkowej akceptacji.

EMa 64 lata i jest w coraz lepszej formie fizycznej. Jakiś czas temu postanowiła oczyścić organizm i oparła swoje żywienie tylko na sokach, owocach i warzywach. Szczupła, zeszczuplała jeszcze bardziej. Dziś jest weganką i twierdzi, że nigdy nie miała tyle energii co teraz. Trzy lata temu została finalistką ogólnopolskiego konkursu „Miss po 50-tce”. Kobiecość i urok osobisty nieustannie są jej znakiem rozpoznawczym. Ona sama z sympatią wspomina ponad stuletnią aktorkę Danutę Szaflarską i jej pozytywne nastawienie do życia. Prosta rachuba – jej zostało jeszcze prawie 40 lat, więc ciągle ma dużo czasu do zagospodarowania. Ten rok już należy do wyjątkowych, zaczął się dedykowaną jej galą jubileuszową w Teatrze Muzycznym w Lublinie, a wszystko inne jeszcze przed nią. Kończąc spotkanie, proszę, aby spuentowała naszą rozmowę. – Napisz, że jestem szczęśliwym człowiekiem.

Tekst Grażyna Stankiewicz

Foto Natalia Wierzbicka

Komenatrze zostały zablokowane