fbpx

Kto nie ryzykuje…

19 grudnia 2021
1 093 Wyświetleń

Słyszałam to wiele razy, jeszcze więcej razy wypowiadałam. Jestem typem podjudzacza, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Sama wielokrotnie ryzykowałam w różnych sprawach życiowych, często też namawiałam innych do podjęcia ryzyka, wiedząc, że to ryzyko się opłaci i w konsekwencji wszyscy będziemy pić szampana. Pewnie zastanawiacie się, co ma to wspólnego z wnętrzami, no bo w końcu moje felietony o wnętrzach opowiadają. Otóż ma, i to dużo, bardzo dużo, a na pewno miało przy moim ostatnim projekcie. Niby nic, mała zmiana, a jednak sprawiła, że opuściłam swoją wnętrzarską strefę komfortu.

Moja miłość do czerni nie podlega żadnym dyskusjom. Nigdy się tej miłości nie wyrzeknę, nie wyzbędę, zawsze będzie w moim sercu i mojej głowie. Jednakże nie od dziś wiadomo, że kotka można zagłaskać na śmierć. By uniknąć tak radykalnych rozwiązań, postanowiłam zawiesić romantyczną relację z czernią. Nie było łatwo, bo jak się kilka lat żyje w otoczeniu, które daje ci spokój, ukojenie, relaksuje swoim widokiem i sprawia, że chętnie wracasz do domu, to jak tak z dnia na dzień z tego zrezygnować. Wydawało mi się to niemożliwe, ale w środku czułam, że to jest ten czas, ten moment, ta odpowiednia chwila. Maluję! Ale na jaki kolor? Po latach życia w czerni musiałam wybrać taki, który nie będzie czarnym, ale będzie dawał mi te wszystkie emocje, co ukochana czerń. Siedziałam, dumałam, rozmyślałam, planowałam i malowanie odłożyłam na później. To później przyszło dość szybko. Pewnego sobotniego wieczoru kilka minut po 20:00. Dres, kluczyki, jadę! Wpadłam do marketu chwilę przed zamknięciem. Stanęłam przed kolorową ścianą płaczu i… zapłakałam. Matulko, za dużo kolorów! „Szanowni państwo, zbliża się godzina zamknięcia sklepu…”. Cooooo????? Nie, nie, jeszcze chwilka. „Zapraszamy do kas”. Presja wywierana przez władczynię mikrofonu, myśl, że jutro niedziela niehandlowa oraz trudność w podjęciu decyzji sprawiły, że nagle w mojej głowie pojawił się kolor niebieski. Znienacka wyskoczył jak filip z konopi. Tak niemożliwa myśl, że aż granicząca z fikcją. Niebieski to kolor, który nie występuje w mojej palecie barw. Nie mam żadnego elementu garderoby w niebieskim kolorze i bardzo proszę nie wciągać mi dżinsu do dyskusji o kolorach, bo dżins to dżins. „Prosimy o kierowanie się do kas…”. Skierowałam się wprost do wyjścia z totalną pustką w dłoni i niebieskim bałaganem w głowie. Porażka, totalna porażka, żeby się na nic nie zdecydować tylko dlatego, że wpadł mi do głowy jakiś tam niebieski. No właśnie, jakiś tam, bo przecież niebieski niebieskiemu nierówny. Wróciłam grzecznie do domu i sprawę wyboru farby odłożyłam na kolejny raz. Na szczęście okazja nadarzyła się bardzo szybko i stałam przed kolorową ścianą płaczu z moją najlepszą przyjaciółką, Mamusią, która zawsze dzielnie znosi moje marudzenie, a co najważniejsze, sprawia, że marudzenie kończy się szybciej niż się zaczęło.

– Może ten?

– Za fioletowy.

– A ten?

– Za szary.

– A ten?

– Nie. To nie ma sensu, nie ma niebieskiego, który spełniałby moje oczekiwania, chodźmy.

Szłam alejką niczym Konik Garbusek i wpadłam na „ten” niebieski.

– Mamo, zobacz! Ten do mnie przemawia! Naprawdę do mnie mówi!

Zgodnie stwierdziłyśmy, że to najbardziej czysty niebieski, jaki może być, i 5 litrów niebiańskiego niebieskiego wracało ze mną do domu. Wszystkie myśli na „nie” zaraz zagłuszałam tymi na „tak”, że można przemalować, że niebieski to ładny kolor, że będzie pasował, że pięknie podkreśli drewno, że przecież kupiłam dwie niebieskie poszewki, które nie mogą się zmarnować, że… o matko, po co mi 5 litrów niebiańskiego niebieskiego??? Czarny jest OK!

Był. Samo malowanie poszło dość szybko, bo wystarczyły dwie warstwy, by zamalować mój ukochany czarny. Tylko dwie warstwy były potrzebne do tego, by zamknąć ten ciemny rozdział. I nastała jasność. Teraz niebieski jest OK. Kolor, który sprawił, że opuściłam swoją strefę komfortu i o dziwo, jest mi z tym dobrze. Jest świeżo, jasno, inaczej, przyjemnie. Nie ma może aż takich emocji, ale zdecydowanie potrzebowałam tej zmiany. Cieszę się, że zaryzykowałam. Wiem, możecie pomyśleć „no pewnie, wielkie szaleństwo!”, ale ja się bardzo zżyłam z czernią i naprawdę nie lubię malować ścian. Generalnie samo machanie wałkiem kocham, ale cała ta malarska otoczka doprowadza mnie do stanu, w którym niecenzuralne słowa spływają na moje usta z większą częstotliwością niż zazwyczaj, a przeklęta jednak trochę jestem. Gdyby mi się tak malowało, jak przeklina to, jak bogackiego, byłabym malarzem zawodowym. W konsekwencji moich malarskich poczynań mamy teraz niebieski salon, w którym o dziwo wszystkim dobrze się żyje, zdecydowanie ten kolor nam służy, zobaczymy, jak długo, bo właśnie sobie uświadomiłam, że mam w szafie przepiękny kaszmirowy niebieski sweter, którego nie noszę, bo właściwie to ja nie lubię niebieskiego.

tekst i foto Magdalena Krut

Zostaw komentarz