fbpx

Makabryczna zbrodnia na Psiej Górce

29 grudnia 2021
871 Wyświetleń

Zwłoki młodej kobiety leżały pośród ruin nieopodal wejścia do bramy kamienicy przy ulicy Rybnej w Lublinie. Były straszliwie zmasakrowane; twarz denatki przypominała krwawą miazgę, mózg wypłynął na zewnątrz. Po ciele chodził szczur.

Na makabryczne znalezisko natknęli się mieszkańcy domu wczesnym rankiem 20 marca 1949 r. Przybyli z komendy miejskiej na Staszica funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej ustalili, że kobieta zginęła od ciosów zadanych w głowę odłamkami gruzu. Została dosłownie ukamienowana.

Panienka lekkich obyczajów

Chociaż twarz dziewczyny była zniekształcona od licznych uderzeń, milicja rozpoznała ją jako 26-letnią Helenę Ł., zameldowaną w mieszkaniu przy ulicy Mariana Buczka (obecnie Zamojskiej) pod numerem 37. Kobieta zarabiała na życie jako prostytutka.

Jej stałym rewirem były Lubartowska do Kowalskiej, okolice Bramy Krakowskiej i uliczki Starego Miasta. W określonych kręgach znano bardzo dobrze tę „panienkę”. Jednak z nie najlepszej strony. Jej grzechem głównym była nadmierna słabość do alkoholu. Po pijanemu puszczały jej hamulce, wdawała się w awantury, które kończyły się na milicji. Kilka razy została pobita.

Teraz jednak nie był to incydent, po którym Helena Ł., zamaskowawszy pudrem sińce pod oczami, wychodziła na ulice i za pieniądze oferowała chętnym swoje wdzięki. Musiało chodzić o coś o wiele poważniejszego, skoro została pozbawiona życia i to w tak bestialski sposób. Nasuwało się przypuszczenie, że morderca pałał do dziewczyny gniewem lub nawet nienawiścią, niewykluczone, że kierował się zemstą za prawdziwą bądź wyimaginowaną krzywdę. Czy był to niezrównoważony psychicznie zwyrodnialec? Rozwścieczony „klient” prostytutki? A może „opiekun”, z którym nie podzieliła się zyskiem? Na to pytanie musiała odpowiedzieć Milicja Obywatelska.

Niebezpieczny powojenny Lublin

Zadanie wydawało się niełatwe. Można założyć, że w pierwszych latach po II wojnie światowej osiedliło się w Lublinie – na stałe bądź czasowo – około dziesięć tysięcy osób. Byli to zarówno repatrianci zza Buga, jak i przybysze z centralnej Polski.

Lublin uchodził wtedy za jedno z najbardziej przeludnionych miast w Polsce. W mieszkaniach przystosowanych dla kilkuosobowych rodzin gnieździło się po 15–20 osób przymusowo dokwaterowywanych przez władzę. W Lublinie działały ocalałe z wojny fabryki, więc dużo ludzi przyjeżdżało do pracy. Inni na studia – już w 1944 roku reaktywowano KUL, a niedługo później uruchomiony został UMCS. A jeszcze inni przybyli do Lublina, by szukać w nim sposobów na lekkie, choć niekoniecznie uczciwe życie.

Wzrost liczby ludności negatywnie wpływał na bezpieczeństwo miasta. Przestępczości sprzyjało typowe dla okresu powojennego rozprzężenie norm. W najlepsze kwitł szaber, znakomicie mieli się spekulanci, handlujący niedostępnymi na rynku artykułami. Nierzadko były to produkowane przez półlegalne fabryczki buble, nienadające się do użytku czy wręcz szkodliwe, jak np. farba do drewna, która stała się źródłem śmiertelnych zatruć. Odnotowywano też dużą liczbę kradzieży, napadów rabunkowych i morderstw.

Sporym problemem dla władzy robotniczo-chłopskiej była prostytucja, mimo zapewnień, że w socjalistycznym społeczeństwie jest to marginalne zjawisko, które wraz ze wzrostem poziomu edukacji zostanie całkowicie zlikwidowane. Takie deklaracje można było oczywiście włożyć między bajki.

Warto dodać, że międzywojenne prostytutki w większych miastach musiały okresowo poddawać się badaniom lekarskim, które stwierdzały (bądź nie), że dana panienka jest „czysta” i może bezpiecznie uprawiać ten „zawód”. W razie kontroli policji okazywały tak zwaną czarną książeczkę, która była dla nich czymś w rodzaju… legitymacji służbowej. Po wojnie zarzucono ten wymóg.

Na ówczesnej kryminalnej mapie Lublina Stare Miasto niewątpliwie znajdowało się w „czerwonej”, najbardziej niebezpiecznej strefie. Aż trudno uwierzyć, że urokliwe zakątki, tak chętnie dziś odwiedzane przez turystów, budziły grozę, po zmroku lepiej było się nie zapuszczać w te miejsca.

W zrujnowanych nalotami bombowymi domach w dawnej dzielnicy żydowskiej jeszcze kilka lat po zakończeniu wojny znajdowano rozkładające się zwłoki ludzkie. Po melinach i działających w zaułkach obskurnych knajpach rezydowali bandyci. Opijali udaną „robotę”, dzielili łupy i rozstrzygali spory przy użyciu noża lub pistoletu.

Błyskawiczne śledztwo milicji

Zbrodnia na „Psiej Górce”, jak jeszcze i współcześnie niektórzy nazywają okolice placu Rybnego, wywołała na Starym Mieście duże poruszenie. Chociaż ofiara swoim trybem życia prowokowała los, to jednak nie zasłużyła na śmierć, zwłaszcza tak makabryczną.

W tej sprawie nie było, jak się na początku spodziewano, długiego, żmudnego śledztwa. Milicja miała morderców pod kluczem w sześć godzin po odkryciu zbrodni. Przebieg zdarzenia i sprawców wywiadowcy ustalili na podstawie rozmów przeprowadzonych z mieszkańcami pobliskich domów.

W kamienicy przy Rybnej 10 odbywała się w nocy hałaśliwa libacja alkoholowa. Jeden z jej uczestników, młody mężczyzna, wyszedł na ulicę. Z kimś tam rozmawiał, niedługo później ludzie usłyszeli odgłosy awantury.

– Jakaś kobieta krzyczała, żeby jej nie bić, błagała o litość, ale tamci, a było ich trzech, tłukli ją bez opamiętania. To się powinno od razu zgłosić na milicję, ale jak mieliśmy was wezwać? Nie mamy telefonów, musielibyśmy wyjść i powiadomić komisariat. Nikt nie był na tyle odważny, mogliby zrobić z nami to samo, co z dziewczyną – zeznali mieszkańcy domu.

Milicja sporządziła rysopisy sprawców. Na ich podstawie zatrzymano podejrzanych. Gdy śledczy do nich przyszli, odsypiali kaca. Byli to 20-letni Marian K., 18-letni Tadeusz R. i 21-letni Józef F. Wszyscy trzej mieszkali na Starym Mieście – 20-latek przy ulicy Złotej, a 18-latek i 21-latek – przy Dominikańskiej.

Początkowo twierdzili, że nie mają nic wspólnego z morderstwem. Powiedzieli, że noc spędzili na libacji alkoholowej w gronie znajomych, ale to chyba niekaralne. Owszem, wypili za dużo, ale nie na tyle, by zabijać prostytutkę. Za co?

Nie zapierali się zbyt długo. Po kilku godzinach pobytu w areszcie, w krzyżowym ogniu pytań milicji, przyznali się do zabójstwa kobiety. To była zbrodnia z zemsty.

Przed kilkoma miesiącami Marian K. zaczepił stojącą przy Bramie Krakowskiej Helenę Ł., przez chwilę z nią rozmawiał, po czym poszli do mieszkania uprawiać seks. Zapłacił jej zwyczajową stawkę, a dziewczyna wystawiła mu dość szczególne pokwitowanie – zaraziła go chorobą weneryczną.

Dość szybko się wyleczył, ale najadł się wstydu. Koledzy nabijali się z niego, nie chcieli dotykać przedmiotów, które trzymał w ręku, a i lekarz nie szczędził mu złośliwości, gdy zdiagnozował u niego wstydliwą dolegliwość. Dlatego Marian znienawidził Helenę. Zaczął jej szukać, aby się na niej zemścić.

Do „panienki” chyba dotarły te wieści, bo przez jakiś czas unikała okolic Starego Miasta. Jednak marcowej nocy, w sztok pijana, zlekceważyła zagrożenie. Pałętającą się po zaułkach dziewczynę zauważyli Tadeusz R. i Józef F. Postanowili pomóc koledze wymierzyć prostytutce sprawiedliwość.

Jeden z nich został z nią na ulicy i zabawiał ją rozmową, drugi poszedł po Mariana. Daleko nie musiał go szukać. Tamten usłyszawszy, jaka jest sprawa, w mig porzucił towarzystwo i dołączył do kompanów. Okrutnie się uśmiechnął, widząc paniczny strach w oczach Heleny.

– Teraz, szmato, pożałujesz, że matka cię urodziła! – rzucił ponuro. Skinął na Tadeusza i Józefa, a oni chwycili dziewczynę za ramiona i zaczęli ją ciągnąć w kierunku najbliższej bramy. Opierała się, wrzeszczała, by dali jej spokój, była jednak sama, a ich trzech. Nie miała szans na ucieczkę.

Pchnęli ją na ziemię i rozpoczęła się okrutna egzekucja. Tłukli kobietę kamieniami, kawałkami gruzu, kopali po głowie ciężkimi butami. Nie wzruszały ich jęki ofiary ani krew tryskająca z jej ran. Największą aktywność w katowaniu wykazywał Marian K. Nie przestawał jej bić, nawet wówczas, gdy koledzy napominali go, by dał już spokój. Według niego dziewczyna jeszcze nie miała dość. Zadał jej ostateczny cios, po którym przestała dawać oznaki życia. Dopiero wtedy od niej odstąpił.

Sąd doraźny dla bestii

Przeciwko trójce zabójców prokuratura skierowała akt oskarżenia do Sądu Okręgowego w Lublinie. Mieli odpowiadać w trybie doraźnym. Oznaczało to, że wyroki będą z górnej półki i raczej nie będzie od nich możliwości odwoławczych. Dla głównego sprawcy społeczeństwo domagało się kary śmierci.

Proces odbył się na początku września 1949 r. Oskarżyciel nie zostawił na mordercy suchej nitki. Podkreślał w swoim wystąpieniu wyjątkowe okrucieństwo Mariana K. 21-latka nie tłumaczył ani wypity w tym dniu alkohol, ani chęć zemsty na kobiecie za zarażenie go kiłą. Są inne cywilizowane możliwości dochodzenia swoich ewentualnych roszczeń, chociaż w tym wypadku oskarżony mógł mieć pretensję wyłącznie do siebie. Metodyczne kamienowanie ofiary świadczyło zaś o jego wyjątkowej demoralizacji, wręcz zaniku człowieczeństwa.

Mężczyzna jeszcze w trakcie postępowania przygotowawczego symulował obłęd, by uniknąć odpowiedzialności za zbrodnię. Jednakże przeprowadzone w szpitalu psychiatrycznym badanie stwierdziło, że jest zdrowy psychicznie, a w czasie zarzucanego mu czynu był w pełni poczytalny. Wyroki zapadły 5 września. Marian K. został skazany na dożywocie, Tadeusz R. na dwa, a Józef F. na trzy lata pozbawienia wolności.

tekst Mariusz Gadomski | foto WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie, autor

Zostaw komentarz