Trochę goni nas czas – napisała Pani Anna z redakcji LAJF-a, przypominając o felietonie do kolejnego numeru.
To kurtuazyjne „trochę” nie oddaje naszego położenia, czas nas nie tyle goni, ile my, beznadziejnie, próbujemy dotrzymywać mu tempa. Czas jest w ogóle przestrzenią dość paradoksalną, jeśli nie powiedzieć – złośliwą. W tych rzadkich sytuacjach, w których się dłuży, imituje chińską torturę, kiedy to na głowę skazańca, w piekielnie równomiernych odstępach, całymi dniami kapała woda. Jednostajność, takt i nieuchronność doprowadzały go do szaleństwa. Dłużący się czas, zwłaszcza podlany bezsennością, to prawdziwa męka. Najczęściej jednak czas tresuje pogonią, którą zaczyna zaraz po bezlitosnym warczeniu budzika, a kulminuje w niedojedzonym śniadaniu, nerwowym ubieraniu dzieci i kawie dopijanej w samochodzie. Czasowy reżim ma jednak swój głęboki sens – to dzięki niemu nasze życie nie jest chaosem, to on daje szansę na spotkanie z drugim (umawiam się w konkretnym czasie!), on spina nasz dzień, dopinguje i nie pozwala się życiowo rozpłynąć. Wyrzucenie zegarka za okno jest więc tylko pozorną wolnością, odebrałoby bowiem znacznie więcej niż mogłoby dać.
Trzeba nam znaleźć modus vivendi, równowagę, tak ułożyć się z czasem, by sensownie go wypełnić, a jednocześnie nie przeładować. Nie chcieć za dużo, nie robić za mało.
Z winem jest dokładnie tak samo jak w życiu. Nie ma wina bez czasu. Najpierw nie ma go, bo te najlepsze pochodzą ze starych krzewów. Świeżo zasadzona winnica, zwłaszcza w przypadku niektórych szczepów, np. rieslinga, musi swoje odczekać, by wspiąć się na zadowalający poziom jakości.
Czas jest istotną składową wielu decyzji, które podejmuje producent, najdonioślejsza jest jednak ta o rozpoczęciu zbiorów. To ona spina jak klamrą pracę całego roku i definiuje przyszłość. Zbiór nie w czas – zwłaszcza gdy dochodzi ryzyko załamania pogody, jest prawdziwym koszmarem winiarza.
Rocznik! To być może jeden z najbardziej fascynujących elementów winiarskiego mikrokosmosu. Rocznik nie ma znaczenia przy winach przemysłowych – winiarscy sztukmistrze z pomocą swojej alchemii są w stanie sprawić, by co roku ich produkt smakował tak samo, czyli płasko, nudno i bezbarwnie. Tam celem jest: żeby nie bolało. Prawdziwe wino nie jest jednak klonem. Jest jak dziecko – kto ma kilkoro dzieci, wie, że każde jest innym światem i choć jakoś podobne, to jednak zupełnie różne. Rocznik daje tę zmienność, przez którą miejsce, producent i szczep się nie nudzą, bo odsłaniają coraz to nowy sznyt, warstwę, aspekt – zwał jak zwał. Wino staje się przez to jakimś niezwykłym wehikułem, sztambuchem, który przywołuje miniony czas. Robi to jednak nie myślą, wspomnieniem, ale dotykalnie, namacalnie, organoleptycznie – można ten miniony czas powąchać i posmakować. Przenieść się fizycznie w przeszłość. Jest coś baśniowego w otwieraniu bardzo starych win, które wciąż „żyją”. Czyż próbowanie Piemontu albo Bordeaux sprzed 50 lat nie jest odkorkowywaniem małego fragmentu świata, który przeminął?
Dojrzewanie wina – ten optymalny czas, którego potrzeba, by naprawdę wybrzmiało, ułożyło się, uwiodło. Są takie, które potrzebują wielu lat, są takie, których trzymać w piwnicy nie wolno, bo czekanie niczego już nie dołoży, ale zepsuje. Nie tyle więc im wino starsze, tym lepsze, ile każde ma swój czas. To jakiś niezwykle ludzki rys wina.
No i wreszcie na koniec – nie da się cieszyć dobrym winem w pośpiechu. Nie każde potrzebuje napowietrzania (chociaż raczej żadnemu to nie zaszkodzi), każde jednak potrzebuje, by na chwilę się nad nim zatrzymać. Pite szybko i bezmyślnie będzie tylko napojem, próbowane uważnie może się stać opowieścią i kluczem do innego świata.
Wielkanoc idzie, nasz tyran – czas – zawsze wtedy trochę odpuszcza. Łatwiej więc będzie znaleźć moment na kieliszek dobrego wina, a przy okazji na spotkanie z tymi, którzy są nam najdrożsi. Czego Państwu i sobie życzę.
tekst Łukasz Kubiak
foto Maksym Kaharlytskyi, Terry Vlisidis | Unsplash