fbpx

NIE BYLE JAK

16 kwietnia 2022
655 Wyświetleń

Lubię wracać do czasów, kiedy krzesła na domowe imprezki pożyczało się od sąsiadów albo przynosiło się taborety z piwnicy. Kiedy goście dostawali talerze i sztućce, każdy z innej parafii, i nikt nie zwracał uwagi, na czym siedzi i czym je. Liczyła się atmosfera, zimna wódka i pachnąca swojska kiełbasa. Przyjęcia urodzinowe to było cudo. Dwie imprezy na 50 metrach to nie był żaden wyczyn. Dorośli okupowali, siwy od dymu i głośny od śmiechów, duży pokój, a dzieci ściśnięte niczym szprotki w puszce bawiły się w małym pokoju obok. Ważnym punktem imprezy była kanapkowa piramida, którą mama wnosiła chwilę po pojawieniu się wszystkich małych gości. Minikanapeczki z masłem, szynką i ogórkiem, posypane żółtym serem startym na tarce o drobnych oczkach, znikały w mig. Nie wiem, ile razy mama donosiła kanapki, ale na bank dużo, bo wiem, ile sera do nich ucierałam. Na koniec każdej imprezy, zaraz po torcie, którego nigdy nie jadłam (na samą myśl mnie mdli) wjeżdżały lody i był to znak, że część towarzystwa zaraz się wykruszy. Zostawały dzieci rodziców, których wódka za bardzo nie poniosła lub którzy zabawy nigdy nie mieli dość. Wtedy często dzieciarnia przenosiła się do dużego pokoju i dopiero zaczynała się zabawa. Oczywiście dla nas.

W święta było troszkę inaczej. Bardziej na poważnie, na sztywno. Biały obrus, biała porcelanowa zastawa ze złotym paskiem z Chodzieży, posrebrzane sztućce, wszystko skompletowane i pięknie zaaranżowane. Czekałam na moment, gdy mama zaczynała prasować obrus, bo zaraz po wylądowaniu białej płachty na drewnianej tafli mogłam wziąć się do pracy. Układałam talerze, składałam fikuśnie serwetki, sztućce polerowałam prawie do lustrzanego efektu, a przed talerzami ustawiałam samodzielnie wykonane winietki. Na koniec wołałam mamę, prezentowałam jej swoje dzieło i czekałam na pochwały, które oczywiście otrzymywałam. Ochom i achom nie było końca aż na stół nie wjechała sałatka jarzynowa, która deklasowała wszystko.

Tradycję idealnego świątecznego stołu przejęła moja siostra. Serwis obiadowy, komplet sztućców, wszystko w idealnym porządku. W moim domu jest bardziej tak jak za czasów pożyczanych krzeseł. Oczywiście jest pięknie, dbam o każdy szczegół, sztućce poleruję do bólu nadgarstka, ale jednak kocham miszmasz. Fajansowo-porcelanową kołomyję, każdy półmisek, miska, talerzyk nie od kompletu, często z drugiej ręki. Nie mam świątecznej zastawy stołowej, w święta jemy na codziennych talerzach lub wyjmuję zwykłe białe talerze, z których na co dzień nie korzystamy, a które mam w ilości hurtowej. Nie nazwałabym ich świątecznymi, ot, zwykłe talerze z sieciówki kupione na wszelki wypadek. Niestety te wszelkie wypadki nie zdarzają się tak często jak kiedyś. Teraz wygodniej jest zorganizować imprezę w lokalu niż zaprosić towarzystwo do siebie. Dobrze, że są jeszcze święta, które zazwyczaj spędzamy w domu, dzięki czemu możemy tworzyć cenne wspomnienia. Może jest to dla kogoś błahostka, ale ja smaku sałatki jarzynowej jedzonej z brązowego duralexu, siedząc na oparciu aksamitnego fotela, nigdy nie zapomnę. Smakowała tak samo pysznie jak ta z chodzieskiej porcelany.

tekst i foto Magdalena Krut

Zostaw komentarz