fbpx

Radzieckie sztućce na białym obrusie

8 czerwca 2017
2 316 Wyświetleń

Przez czterdzieści lat najbardziej hołubioną pamiątką z jej dzieciństwa było nieco przybrudzone podłużne pudełko z wklejonym od środka śliskim materiałem w delikatny deseń, wbitym symetrycznie  w przegródki, w których umocowane na sztywno leżały łyżka, nóż i widelec. W latach sześćdziesiątych masywne srebrne lub pozłacane sztućce made in ZSRR uważane były za idealny prezent z okazji chrztu lub I Komunii Świętej. Przetrwały w wielu polskich domach w stanie nienaruszonym w charakterze lokaty kapitału.

 

Bożenie M. I Komunia Święta zawsze kojarzy się z chłodnym wczesnym majowym porankiem, spaniem w masywnych plastikowych wałkach na głowie, zapachem świec w kościele i trzymaniem w ręku niewielkiej torebki, którą do dziś przechowuje w szufladzie z dodatkami do ubrań. Prostokątna, z krótką rączką obszytą podłużnymi i okrągłymi koralikami, była prezentem od wuja, który przywiózł ją z Chin jeszcze w czasie trwania Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej. W torebce ledwo mieściła się książeczka do nabożeństwa, drewniany różaniec i chusteczka do nosa. Pomimo okoliczności Bożena M. w skrytości ducha uważała się za nieco lepszą od swoich koleżanek i to nie tylko z powodu szykownej torebki, którą tak majtała w tę i z powrotem, że na zbiorowym zdjęciu spod kościoła zamiast jej i torebki widać nieostrą plamę. W przeciwieństwie do swoich koleżanek w długich sukniach z lejących się materiałów (jej mama zawsze powtarzała, że tak ubierają się tylko prowincjuszki ) i uszytych przez wyjątkowo oblężone w tym czasie krawcowe jako jedyna wystąpiła w eleganckim komplecie: krótka kloszowana sukienka z golfem oraz równie krótki dwurzędowy płaszcz z kołnierzem. Cała kreacja została uszyta z białej krempliny przysłanej w paczce z Ameryki, za którą rodzice zapłacili wysoką opłatę skarbową. Do tego ażurowe rękawiczki z ozdobną, również ażurową falbanką, zakupione w „Jablonexie”, sieci czechosłowackich sklepów ze sztuczną biżuterią, oraz wianek z białych lewkonii, który z samego rana został odebrany od „ogrodnika” na końcu ulicy. Bożena M. pamięta także przyjęcie urządzone w domu z upieczonym przez mamę wysokim tortem z dziesięciu kruchych placków przełożonych kwaskowatą marmoladą i masą budyniową. No i były jeszcze prezenty. Nic wielkiego, ale każda z tych rzeczy była dla Bożeny M. ogromnie ważna: książeczka oszczędnościowa z wkładem 200 zł, zegarek na białym pasku, różowa pidżama, kłębki grubej niebieskiej wełny na sweter, no i zestaw srebrnych sztućców od rodziców chrzestnych.

 

Inaczej niż u Iwony D, którą rodzicielka głodziła przez kilka dni przed tym najważniejszym w jej dziewięcioletnim życiu wydarzeniem. Zupełnie niepotrzebnie , bo w przeciwieństwie do siebie z teraz – wtedy była chuda jak patyk. Krawcowa mrużąc oczy od dymu z papierosa marki Giewont, którego przez całą przymiarkę, trzymała w kąciku ust, na jej widok lekceważąco machnęła ręką i powiedziała „Pójdzie już do domu. Odbierze w sobotę popołudniu”. W rezultacie odebrana w ostatniej chwili sukienka okazała się za krótka. Zdecydowanie za krótka. Ponieważ też była z krempliny, nijak nie dało się jej rozciągnąć. Iwona D. z lekkim zażenowaniem przeplatanym śmiechem (jak mogli mi to zrobić!) wspomina manewry, które wykonywała w kościele, aby stojąc przodem do reszty, nie rzucać się w oczy. Iwona D. w ogóle miała pecha, bo deszcz, który lunął znienacka, zmoczył jej koński ogon z tyłu głowy i wiszące po bokach czterdzieści dwa francuskie loki. Z miłych sytuacji pamięta upieczony przez matkę tort z własnoręcznie wykonaną dekoracją w kształcie róż z lukru. Od wujostwa dostała komplet sztućców, który od razu wylądował w kredensie (będzie na potem) i zegarek ( podobnie jak większość dzieci w tym czasie ). I jeszcze medalik, który z całej biżuterii przechowywanej w drewnianej szkatułce z Zakopanego uważa za najcenniejszy prezent, jaki w ogóle dostała.

 

Minęło czterdzieści lat. U schyłku swojego życia matka Bożeny M. postanowiła zrobić ostateczne porządki i załatwić wszystkie niezałatwione sprawy. Od dawna nosiła się z zamiarem oszacowania wartości prezentu w postaci pokrytych już patyną czasu łyżki, widelca i noża, zwłaszcza że nie mogła na nich znaleźć próby wyrobu zaświadczającej, jak cenną rzecz przechowuje w szufladzie wśród innych pamiątkowych precjozów. Zniecierpliwiona udała się do jubilera. Jakież było jej zdziwienie, kiedy hołubiony przez kilkadziesiąt lat podarunek okazał się wyrobem z pospolitego metalu. W nerwach zadzwoniła do obojga rodziców chrzestnych Marzeny B., aby dać upust swojemu oburzeniu. Po równych czterech dekadach wuj S. i ciotka T. nie byli w stanie przypomnieć sobie, które z nich fizycznie podjęło się kupienia składkowego prezentu i co jeszcze zostało zakupione przy tej okazji i dla kogo, i ile to kosztowało, skoro stać ich było już tylko na metal udający srebro.

Zostaw komentarz