fbpx

Medal

8 czerwca 2017
3 130 Wyświetleń

Jest mi bliska, choć się nie znałyśmy. Zofia, moja prababcia po kądzieli, umarła trzy lata przed moimi narodzinami. Jej fotografia zawsze stała na tzw. sekretarzyku w dużym pokoju w mieszkaniu moich dziadków. Pochylona nad nauczycielskim biurkiem, w tle tablica. Na jej nagrobku w Puławach widnieje napis: „Wychowawca wielu pokoleń młodzieży w Grodnie i we Wrocławiu”. Dziś można to epitafium uzupełnić informacją „odznaczona medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”.

 

Swoją jedyną córkę, moją babcię, nazwała Salomea. Ale babcia używa drugiego imienia – Anna. Anna Jelinowska. Jest i była babcią, która wysoko stawiała poprzeczkę, babcią, która wymuszała ogromny respekt. Będąc dziećmi, odwiedzaliśmy ją w puławskim IUNG-u, szło się tajemniczymi zakamarkami dawnego pałacu Czartoryskich, by wreszcie dotrzeć do jej gabinetu, przestronnego, jasnego, z widokiem na dziedziniec. Były tu fajne długopisy i dużo książek. Inni zwracali się do niej „pani profesor” i byli bardzo uprzejmi, dla nas też. Babcia miała dużo znajomych w różnych krajach, mówiła do nich w ich językach, a kiedy chciała, żebyśmy nie rozumieli, co mówi przy nas do mamy, to też mówiła w obcym języku.

Bardzo się kiedyś zdziwiłam, gdy zapytałam, czy chciałaby żyć sto lat, a ona powiedziała, że nie, że chciałaby pożyć jeszcze kilka lat i umrzeć, nie zaznając późnej starości. Dziś ma 93 lata. Myślę, że jest jej bardzo ciężko i tylko żelazna wola pozwala iść przez kolejne dni. O swojej mamie nie mówiła często, a jeśli już, to rzeczowo i z wielkim szacunkiem.

Nie wiem, jaka była moja prababcia, znam jej biografię, znam wiele faktów z jej życia, ale nie wiem, z czego się śmiała, co jadała, w co się ubierała. Nie wiem, co w niej było fajnego ani czy czymś irytowała otoczenie. Nie dlatego nie wiem, że nie miał mi kto tego opowiedzieć, albo że nie słuchałam. Nie wiem, bo to nie miało w naszej rodzinie żadnego znaczenia. Emocje, przeżycia, psychologia postaci to sprawy drugorzędne, nieistotne. To nie one rządzą życiem, nie kierują postępowaniem.

Srebrna łyżeczka

W lipcu 2015 roku do IUNG-u w Puławach przychodzi fax z Grodna. Pewna kobieta, upoważniona przez syna ocalonej Żydówki Lei Rivkind z domu Epsztajn, szuka kontaktu z rodziną Zofii Modzelewskiej, która pomogła Lei po ucieczce z grodzieńskiego getta. Dawni współpracownicy babci z IUNG przekazują jej to pismo. Byliśmy poruszeni, bo choć znaliśmy ten epizod z życia prababci, że kiedy trwała likwidacja getta, pomogła swojej uczennicy Lusi Epsztajn, nie spodziewaliśmy się, że ktoś jeszcze o tym pamięta. Wiadomo było, że pomoc była skuteczna, że Lusia przeżyła i że wyemigrowała do Izraela. Lusia na pożegnanie zostawiła posrebrzaną łyżeczkę do herbaty. Ta łyżeczka nadal jest w naszej rodzinie, nadal miesza się nią herbatę. Aż dziwne, że ten drobny przedmiot nie zawieruszył się gdzieś po drodze. Czas nie sprzyjał ani ludziom, ani gromadzonym przez nich pamiątkom. W rok później Zofia, wówczas około 59-letnia, i Anna, mająca niespełna 20 lat, obie aktywnie działające w podziemiu, muszą pilnie opuścić Grodno z powodu wsypy. Uciekają do Warszawy. Z kiepskimi lewymi dokumentami trafiają tam tuż przed wybuchem powstania. Po upadku Żoliborza trafiają do obozu w Ravensbrück. Zofia tam zostaje, prowadzi tajne zajęcia dla tzw. „króliczek”, kobiet, na których prowadzone są bestialskie eksperymenty medyczne. Na zajęciach mają zapomnieć o traumach, zająć myśli nauką. Anna jedzie dalej. Po kilku tygodniach tułaczki pociągiem w towarowym wagonie trafia do obozu w Chojnej na Pomorzu. Gołymi rękami buduje lotnisko. Krzepią ją rozmowy z obozową przyjaciółką, Jugosłowianką pięknie mówiącą po francusku. Zofia z obozu trafia na roboty wolnościowe, do niemieckiego bauera. Zostaje wyrzucona za drzwi, bo za stara i nieprzydatna. Jest pod Lubeką, idzie po torach, nie wie, dokąd, i nie wie, czy ma na to siłę.

Po wyzwoleniu Zofia i Anna spotykają się we wsi Teresina, pod Koninem. Tam, w gospodarstwie zaprzyjaźnionej rodziny, miały umówiony punkt kontaktowy. Tam czeka też kufer z ich rzeczami, wywieziony pociągiem z Grodna podczas ucieczki w 1944 roku. W kufrze jadą francuskojęzyczne wydania dzieł Bergsona, rodzinne dziewiętnastowieczne fotografie, dyplomy z Sorbony. Kryształowe lusterko, szkatułka. Trudno wyjaśnić, dlaczego w tym gronie znalazła się również łyżeczka Lusi.

Z Sorbony w janowskie błota

W 1905 roku po skończeniu liceum w Kijowie, ze świetnymi wynikami z nauk ścisłych, Zofia wyjeżdża do Paryża. W zaborze rosyjskim kobiety nie mogą studiować, a jej nauczyciel, pan Janicki, naciska na rodziców, by kontynuowała naukę. Dlaczego Sorbona – nie wiadomo. Podejmuje tam dwa kierunki, matematykę z fizyką oraz chemię. Pod koniec studiów zostaje korepetytorką Władysława Szpera. Szper pochodzi z bogatej warszawskiej rodziny spolonizowanych Żydów. W kufrze przetrwało ich wspólne zdjęcie. Władczyk, jak go nazywała, jest bardzo przystojny, ma brodę, wygląda jak dzisiejszy elegant, Zofia tak drobna i urocza. Ślub odbył się w Krakowie w kościele św. Krzyża. Małżeństwo trwało rok. Władczyk umarł w męczarniach na raka krtani. Na skroni Zofii pojawia się pasmo siwych włosów. Porzuca Paryż, ze znakomitymi dyplomami wraca do Kijowa. Z grupą przyjaciół pracuje w założonym przez nich przedsiębiorstwie Fizikochimik, produkującym pomoce naukowe do nauczania przedmiotów ścisłych. Po burzliwym okresie rewolucji udaje się jej i przyjaciołom opuścić Kijów. Do Warszawy docierają około 20 roku i próbują reaktywować Fizikochimika, co w trudnych realiach dwudziestolecia się nie udaje. Zofia podejmuje pracę nauczycielki i dostaje angaż w gimnazjum w Janowie Lubelskim. Błoto na ulicach jest tak rozległe, że woźny przenosi ją do budynku na rękach. Tam poznaje Stefana Modzelewskiego, za którego wychodzi za mąż w 1923 roku. Rodzi się Salomea Anna. Małżeństwo nie wytrzymuje próby czasu. W 1928 roku Zofia i kilkuletnia Anna zamieszkują w Grodnie.

 

Instytut nierychliwy…

 

Po tym pierwszym faksie z Grodna korespondencję z Avrahamem „Avim” Rivkindem przejmuje mój wuj, wnuk Zofii. W mailu latem 2015 Rivkind wyraża swoje poruszenie nawiązaniem kontaktu z rodziną Zofii, prosi o wszelkie informacje o swojej matce, o tamtej nocy. W kolejnych wersach pyta o rzeczy należące do jego matki. Jest to dla nas rozczarowaniem. Jakkolwiek rozumiemy, że może to stanowić dla niego jakąś wartość, trudno nam pogodzić się z myślą, że schodzimy na poziom materialny. Cóż można odpisać? Tak, być może były, proszę pana? Nie, nic o tym nie wiemy? Korespondencja się urywa.

Idąc tropem uzyskanych od Rivkinda informacji, za pośrednictwem znajomego Żyda, kontaktujemy się z Instytutem Jad wa-Szem. Chcemy zapoznać się ze świadectwem złożonym tam przez Lusię w 1961 roku. Joseph koresponduje z Jad wa-Szem. W kwietniu 2016 wraca z piorunującą wiadomością o przyznaniu Zofii medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Gdyby nie nasze pytania, świadectwo Lei leżałoby dalej nieprzeczytane wśród innych archiwaliów.

Uroczystość odbywa się dopiero 20 kwietnia 2017 roku. Ma wyjątkową oprawę. Medale i dyplomy sześciorgu Sprawiedliwym, przyznane pośmiertnie, wręczane są w Teatrze Królewskim w Starej Oranżerii w Łazienkach Królewskich w Warszawie przy udziale przedstawicieli instytucji państwowych. Pan p.o. Szefa Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych rozemocjonowanym głosem opowiada o zaangażowaniu Polaków w pomoc Żydom w czasie II wojny światowej, jak murem stanęli po stronie swoich żydowskich sąsiadów, z uwagi na tysiącletnie sąsiedztwo i przyjaźń. Zachowaliśmy się jak trzeba – podkreślał. Zachowaliśmy się, my… Podziwiałam jego pewność.

 

Noc

23 lutego 1943 miała miejsce pierwsza akcja likwidacji grodzieńskiego getta i deportacji Żydów do obozu. Lea z rodziną, korzystając z chaosu, chowają się w bunkrze. Po kilku dniach wychodzą, Lea zmierza do swojej gimnazjalnej nauczycielki, Zofii Modzelewskiej. Dom jest pełen przypadkowych osób z kwaterunku. A nie jest tak, że wszyscy Polacy z uwagi na tysiącletnie sąsiedztwo i braterstwo przychylnie patrzą na zaszczutych nazistowskim terrorem Żydów. Zofia wie, że wśród jej obecnych współlokatorów są osoby jawnie antyżydowskie. Przyjmuje Lusię, mówiąc, że to kuzynka z niespodziewaną wizytą. Kuzynka brudna, przerażona i zawszona. W świadectwie złożonym w Jad wa-Szem Lea pisała: „Pani Modzelewska wielokrotnie narażała życie, starając się pomóc prześladowanym Żydom […]. Wyprowadziła mnie do innego pokoju, nakarmiła mnie, pomogła mi się wykąpać i przygotowała łóżko. Następnie skontaktowała z inną kobietą o imieniu Katia, która pomogła w dalszej drodze”. Lea pojechała koleją do Wilna, gdzie nadal żyli Żydzi.

 

Po owocach ich poznacie…

 

Nadal nie wiem, jaka była moja prababcia, z czego się śmiała i czy irytowała ludzi. Ale wiem, że zupełnie mnie to nie obchodzi. Bo nie nasze małostki o nas świadczą, tylko postawa, z jaką mierzymy się ze światem. W laudacjach i listach od potomków ocalonych, które odczytywane były podczas uroczystości, przewijał się zwrot: „zachowali się przyzwoicie”. To straszne myśleć, że czasami ogarnia nas taka noc, że na zachowanie się przyzwoicie stać tylko niektórych.

 

Avraham Rivkind jest jednym z najlepszych chirurgów urazowych na świecie, profesorem, twórcą i wieloletnim szefem Oddziału Urazowego, obecnie szefem Oddziału Medycyny Ratunkowej HadassahUniversity Medical Center w Jerozolimie. Jego credo brzmi „I believe in life and I am doing everything in order to preserve it”. Ratuje życie każdego, niezależnie od narodowości czy religii. Ratuje życie cywilów rozszarpanych bombami, żołnierzy, ofiar wypadków samochodowych, terrorystów. Był osobistym lekarzem prezydenta Izraela Ezera Weizmana, zna się osobiście z koronowanymi głowami Europy. Procedury ratowania życia opracowane pod jego okiem w szpitalu Hadassah, dotyczące sytuacji ratowania życia dużej ilości rannych, wdrożone są w szpitalach na całym świecie, m.in. w szpitalach w Bostonie, które przyjmowały rannych w ataku terrorystycznym podczas maratonu w 2013 roku.

Kiedy staje na scenie Teatru Królewskiego, mówi: „To nie jest dla mnie naturalne, że się denerwuję, że jestem wzruszony. Jestem chirurgiem i muszę udawać, że jestem macho. Dzięki Zofii jestem tu dziś. Wiem, co to znaczy ratować czyjeś życie. Przyszedłem powiedzieć „dziękuję”.

Po wręczeniu medali nastąpiła przydługa część artystyczna – koncert na flet poprzeczny i harfę. Po pierwszym utworze zniknęli posłowie i inne VIP-y. Po kolejnych utworach brawa z pustoszejącej widowni stawały się coraz bardziej rachityczne. Nęcił poczęstunek w Galerii Rzeźby. Kelnerzy uwijali się, roznosząc wykwintne smakołyki i pilnując, by brudne naczynia nie zakłócały wyrafinowanej estetyki. Tu wyraźnie zauważyliśmy, że stanowimy najliczniejszą z przybyłych rodzin. Było nas czternaścioro, w tym: córka Zofii, dwoje jej wnuków, siedmioro prawnucząt, jedna półtoraroczna praprawnuczka. Mieliśmy dla Aviego niespodziankę. Babcia podała mu do ręki pudełeczko z łyżeczką. Milczał bardzo długo i patrzył na nią jak na skarb, wreszcie przycisnął mocno do ust. Powiedział, że czuł, że coś po matce w naszej rodzinie jest. Posrebrzana łyżeczka do herbaty funkcjonowała w domu w zbiorze innych łyżeczek o różnym pochodzeniu. Nazywana łyżeczką Lusi bądź ulubioną łyżeczką Ali, bo moja mama lubiła mieszać nią herbatę. Wróciła do Lusi po siedemdziesięciu czterech latach.

 

W Galerii Rzeźby zrobiło się zupełnie pusto, opadały emocje, przechodziliśmy w tryb przeżywania tego, co się tu właśnie wydarzyło. Babcia wróciła jeszcze do wojennego Grodna, prosząc jednego ze swoich wnuków o tłumaczenie na angielski, zwróciła się do Aviego: „Kiedy zaczęła się okupacja sowiecka, w Grodnie był głód, trudno było zdobyć cokolwiek do jedzenia, ubogi Żyd, krawiec, przyniósł dyrektorce naszego gimnazjum, która była niepełnosprawna, bochenek chleba. Zawsze jest tak, że możemy komuś pomóc”.

Rivkind pokiwał głową: – That’s how it should be, tak właśnie powinno być.

tekst Iza Wołoszyńska

foto Marek Podsiadło

Zostaw komentarz