fbpx

Szpagat

17 kwietnia 2023
514 Views

To był zimny, mglisty poranek. Wyszedłem z łóżka przede wszystkim z głodu. Do Gattinary przyjechałem późno, bez szans na kolację. Rano plan był prosty – śniadanie, a potem wino do wieczora. Punkt pierwszy zrealizowałem ochoczo, jak dziecko cieszyłem się jednak na punkt drugi. Gattinara dla wielu może być nazwą pustą, dla mnie to od wielu lat ikona włoskiego piękna, tej pełni, która w rustykalnej zwyczajności jest radykalnie niezwyczajna. Senność, prostota, uporządkowany nieład, niedoróbki, które zdają się być zabiegiem celowym, wszystko, czym tchnęła Gattinara, nie było mi zniechęceniem, ale potwierdzeniem, że mimo tego, a właściwie dzięki temu – będzie dobrze. Z nikim się nie umawiałem, myślę oczywiście o winiarzach. Co do zasady, nie jest to profesjonalne, doświadczenie nauczyło mnie jednak, że jeśli czasu jest niewiele, to znacznie więcej można z niego wycisnąć, działając spontanicznie. O ile ma się odrobinę szczęścia. Ja je miałem, a jego personifikacją okazał się młody lokalny geniusz enologii Cristiano Garella. Miejsca tutaj wystarczy jednak tylko na obraz, rzut oka, dlatego o Cristiano innym razem. Mijając mokre od rzęsistego deszczu uliczki Gattinary, zaspokojony doppio i moim kochanym rogalikiem z craemą (no dobra, dwoma rogalikami) szukałem jednego z przedstawicieli starej szkoły winiarskiej, człowieka tradycji. Zawsze to dobrze na początek się degustacyjnie skalibrować i znaleźć punkt odniesienia – klasyka, we wszystkich dziedzinach sztuk, najlepiej się do tego nadaje. Problem polegał na tym, że przy via Micca 14, gdzie miała znajdować się winiarnia Petterino, była tylko biedna, zaniedbana kamienica, stojąca w ciągu równie biednych i zaniedbanych. Trochę na odczepnego kilkukrotnie nacisnąłem dzwonek, bez cienia nadziei na efekt. Zanim zdążyła się otworzyć brama, podszedł do niej starszy, spracowany mężczyzna w filcowej czapce z daszkiem. Prowadził rozklekotany rower obwieszony zakupami. Emeryt po poniedziałkowych łowach promocji w dyskoncie. Zapytałem o Petterino i jak łatwo się domyślić, już z nim rozmawiałem. Czasem zdarza się, że niepozorne wejście kryje zaskakujące wnętrze. Kamienica Petterino była spójna, równie ubożuchna tu i tam. O produkcji wina świadczyły tylko dwie stalowe kadzie na środku podwórka. Marco wprowadził mnie do małego piwnicznego kantorka, dokładnie takiego, jak te, w których emeryci trzymają swoje jesienne przetwory. Na długich przyściennych półkach, przykrytych, a jakże, ceratą, leżały butelki z dwoma rodzajami wina – Gattinarą z 2014 i Reservą z 2012. Oprócz półek stał tam jeszcze nieheblowany stół i krzesło obite skajem. Pomieszczenie do połowy pociągnięte było brudnożółtą olejnicą, jak kiedyś w szkołach. Marco był milczkiem, nie mówił nic o rodzinnych tradycjach, dbałości o każdą piędź winnicy, o rozmaitych siedliskach, żadnej gadki szmatki o łączeniu tradycji z nowoczesnością (to ostatnie byłoby zresztą w tych okolicznościach czystym bareizmem). Powolnym, pewnym ruchem otworzył 2014 i nalał mi drugie śniadanie. Jest w bajkach, które czytam najmłodszemu synkowi, taki moment, w którym świat dotykalny, zwyczajny, niespecjalnie kolorowy, a właściwie zupełnie szary, taki jak poranna Gattinara, staje się miejscem porywającym. Ten szpagat od szarzyzny po pełny kolor to właśnie paradoks, nazywany magią.

Wielowymiarowość i głębia tego, co znalazłem w kieliszku, nigdzie nie mogła wybrzmieć mocniej niż w tym biednym kantorku. To otaczające mnie nic stało się pudłem rezonansowym. Nierealność doświadczenia zrodziła we mnie autentyczną wesołość, a jednocześnie satysfakcję, jaka towarzyszy odkrywcom. To! Tutaj!? Ja!? Marco, stary zgrywusie!

Tak przywitałem się z północnym Piemontem, jutrem włoskiego winiarstwa, które naprawdę, bez marketingowej pleśni, żyje swoim wczoraj.

tekst Łukasz Kubiak

foto Lisa van Vliet | Unsplash

Leave A Comment