O tym, jak zmieniają się nauki przyrodnicze i jaki mają wpływ na nasze życie i edukację, o wysokiej pozycji lubelskiej uczelni w międzynarodowych rankingach oraz o tym, co w życiu jest najważniejsze, z Jego Magnificencją prof. Zygmuntem Litwińczukiem, rektorem Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie, rozmawia Grażyna Stankiewicz, współpraca Patrycja Chyżyńska, foto Olga Michalec-Chlebik.
– Każda historia ma swój początek.
– Mój początek to niewielka miejscowość Iłowiec w gminie Skierbieszów, na Roztoczu. Moja mama była córką gospodarzy, a jej ojciec – Apolinary, po którym mam drugie imię, zmarł w czasie wysiedlenia Zamojszczyzny.
Babcia przybyła do Iłowca z sąsiedniej miejscowości, oddalonej o 3 km. Jej ojciec, mój pradziadek, hodował jeszcze przed I wojną światową konie dla carskiej armii. Działalność tę w tym gospodarstwie kontynuowali jego synowie, bracia babci, aż do lat 70. XX wieku. Często więc odwiedzałem to gospodarstwo w okresie wakacji.
Niestety nasza miejscowość jako pierwsza została wysiedlona w listopadzie 1942 r. przez Niemców, a majątek przepadł. Moja mama miała wtedy 10 lat.
– Ale Pana, rzecz jasna, jeszcze nie było na świecie.
– Urodziłem się w 1950 roku, ale zanim to się wydarzyło, do końca wojny babcia z dziećmi tułała się po rodzinie. Kiedy w lipcu 1944 roku wrócili do rodzinnego Iłowca, zobaczyli jedynie szczątki swojego domu, który został rozebrany, a części wywiezione do Niemiec. Została tylko stara obora i stodoła. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności babcia dostała od uciekających Niemców krowę. A skoro była krowa, to mogło toczyć się życie. Krowa nazywała się Kalina, pamiętam ją z czasów dzieciństwa. Miała już wtedy około 15 lat i była już na dożywociu.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że poszła na rzeź dopiero wtedy, gdy była tak stara, że ciężko jej było normalnie funkcjonować.
– To pańskie najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
– Nie, wcześniejszy jest taki obraz w mojej głowie – jesień, miałem maksymalnie 5 lat, stoję zawinięty w olbrzymią chustę i karmię kury. Kolejnym jest właśnie sytuacja związana z Kaliną, kiedy się ocieliła.
– Z dużą czułością mówi Pan o tych zwierzętach.
– Bo jestem w nich zakochany.
– Można kochać krowę?
– Jak najbardziej.
– Jest Pan przykładem osoby, której dzieciństwo zdeterminowało drogi życiowe?
– Absolutnie, w 100%.
– Od kiedy Pan to wiedział?
– Po wojnie wprowadzono obowiązkowe dostawy. Każdy rolnik był zobowiązany oddać część zbiorów oraz żywca. Płacono za to dużo niższą cenę, gdyż głoszono hasło, że „Wieś buduje Polskę”. W gospodarstwie zajmowałem się owcami, miałem wtedy około 7 lat. Trzymaliśmy je po to, aby oddać je zamiast tucznika. Mieliśmy zawsze w granicach 5 owiec starych, które miały wiosną młode. Pod koniec lata się je strzygło, a jesienią oddawało na kontyngent. Do moich obowiązków należało wyprowadzanie ich na pastwisko, przyprowadzanie itd. Po szkole podstawowej chciałem iść do technikum rolniczego w Zamościu. Ojciec wojskowy, nie lubił wsi. Mama wręcz przeciwnie.
– I na czym stanęło?
– Tak jak ojciec zaplanował, ale po przeprowadzce do Zamościa zawsze z mamą myślami byliśmy na wsi, w każdy wolny dzień jechaliśmy do Iłowca, by pomagać babci w prowadzeniu gospodarstwa. Szczególnie dotyczyło to wakacji. O 10:00 było rozdanie świadectw, powrót o 12:00 do domu, mama pakowała siatki i o 14:00 już siedzieliśmy w autobusie do Skierbieszowa. Powrót 31 sierpnia wieczorem. Kochałem wieś, chciałem się uczyć w technikum rolniczym, ale ojciec przekonał mnie, że lepiej będzie, jeśli skończę liceum, a dopiero później pójdę na studia rolnicze.
– Jaki był Uniwersytet Przyrodniczy, kiedy Pan tu przyjechał?
– Przyjechałem do Lublina w 1967 roku. Wtedy była to Wyższa Szkoła Rolnicza. Posiadała 3 wydziały – rolny, weterynaryjny i zootechniczny.
– Na który padło?
– Oczywiście na zootechnikę.
– Jakie były wówczas warunki studiowania? Jaka była atmosfera życia studenckiego?
– Przyjęto nas 60 osób, były 2 grupy. Był wyraźny podział na studentów mieszkających w akademikach, czyli tych ze wsi i z małych miejscowości, oraz grupę lubelską. Niby nie byłem z małej miejscowości, tylko z Zamościa, ale cały czas wolny spędzałem na wsi, dzięki czemu miałem wspólny język z kolegami i koleżankami, którzy przyjechali z wiosek. Jak obserwuję czasy studenckie z perspektywy czasu, kiedyś ludzie byli bardziej otwarci, życzliwi. Znaliśmy się, wiedzieliśmy, kto skąd pochodzi, kto ile ma rodzeństwa. Spotykaliśmy się ze sobą, rozmawialiśmy, pomagaliśmy sobie wzajemnie – dawaliśmy wykłady, notatki itd. Było nie do pomyślenia, żeby ktoś odmówił pomocy.
– Pańscy rówieśnicy mieli w sobie więcej pasji? Powołania?
– Diametralna różnica między tamtym czasem a dzisiaj jest taka, że były egzaminy na studia. W związku z tym ludzie szli tam właśnie z powołania.
– A Pana wizja siebie samego wtedy?
– Kiedy zostałem studentem na zootechnice, miałem jedną wizję – widziałem się w hodowli zarodowej. Utrzymywano tam najlepsze zwierzęta przeznaczone na wystawy. I ja siebie tam widziałem jako zootechnika, hodowcę w jakiejś wzorcowej oborze. I do tego zmierzałem. Nawet na praktyki studenckie pojechałem po trzecim roku do takiego ośrodka, żeby poznać szczegółowo jego funkcjonowanie.
– Co sprawiło, że jednak zmienił Pan decyzję?
– Ponieważ byłem najlepszym studentem na całym wydziale – skończyłem studia ze średnią 4,85. Na pierwszym roku wszystkie siedem egzaminów zdałem na piątkę. W związku z tym mój ówczesny prodziekan, docent Władysław Zalewski, zaproponował, żebym wziął stypendium naukowe po trzecim roku studiów. Ja nie chciałem tego stypendium, ponieważ liczyłem na stypendium z hodowli zarodowej. A on mówi: „Panie Zygmuncie, ja panu podpiszę to i gwarantuję, że jeśli nie zechce Pan zostać na uczelni, to ja na pewno zrobię wszystko, że Pan na niej nie zostanie, ale niech Pan weźmie te pieniądze, one się Panu należą”.
– To są te zbiegi okoliczności, które mają wpływ na nasze dalsze życie.
– Po egzaminie dyplomowym w czerwcu 1972 r. profesor Zalewski znalazł mi etat u siebie w katedrze i to był początek mojej pracy naukowej. Ale jeszcze w międzyczasie jako student działałem w studenckim kole naukowym i będąc na czwartym czy na piątym roku, referowałem na zjeździe w Warszawie na SGGW swoje osiągnięcia, za co dostałem wyróżnienie. To była moja pierwsza opublikowana praca naukowa, jeszcze w czasie studiów.
– Ma Pan duże doświadczenie z byciem motywowanym i nagradzanym. Jak Pan to przekłada na swoich studentów i doktorantów? Jak dziś ich motywować?
– Trzeba być otwartym i życzliwym w stosunku do młodych ludzi. Należy pomagać, o ile oni na to zasługują i jeśli są w stanie to zrealizować.
Rzecz polega na tym, by podczas podejmowania współpracy być bardzo obiektywnym. Ocenić możliwości studenta, potencjał i chęci. Jeśli się trafia na młodego człowieka, który ma duże chęci, ma wizję, ale czegoś mu z różnych względów brakuje, to trzeba mu pomóc. Myślę, że mój sposób postępowania się sprawdza. Wypromowałem dwudziestu doktorów, dziewięciu z nich zrobiło habilitację. Z tych dziewięciu, pięciu ma tytuł profesora.
– Jak bardzo Uniwersytet Przyrodniczy w Lublinie jest „trendy”?
– W Polsce jest dziewięć uczelni o profilu rolniczo-przyrodniczym. Był taki okres w naszej historii w ostatnich kilkunastu latach, kiedy pozycja naszego uniwersytetu mocno podupadła. Ale przez ostatnie trzy lata wyszliśmy na prostą i obecnie mamy dobrą pozycję w środku zestawienia. Oczywiście trudno nam konkurować z SGGW, ale ta warszawska uczelnia ma za sobą dwustuletnią historię i doświadczenie.
– Co spowodowało tę zmianę na lepsze?
– Jednym z ważniejszych zadań, kiedy zostałem rektorem w 2016 roku, było odbudowanie pozycji uniwersytetu w rankingach. W ubiegłym roku awansowaliśmy o osiemnaście pozycji w Rankingu Perspektyw 2019. Najwięcej ze wszystkich polskich uczelni. Po raz pierwszy pojawiliśmy się w rankingach światowych – The Center of World University Rankings CWUR – Ogólnoświatowy Ranking Uczelni Wyższych, który uwzględnia dwa tysiące uczelni, w tym tylko 37 z Polski. Z kolei w Global Ranking of Academic Subjects GRAS, tzw. Ranking Szanghajski, w pierwszej pięćdziesiątce pojawiły się dwie nasze dyscypliny: weterynaria i technologia żywności. Pozycję naukową mamy już na tyle dobrą, że dostaliśmy w ubiegłym roku w ramach Regionalnej Inicjatywy Doskonałości projekt badawczy za 12 milionów złotych – największy projekt w historii naszego uniwersytetu – jako jedna z dwóch uczelni rolniczych w Polsce.
– To duża satysfakcja i piękna końcówka pańskiej kadencji.
– Tak, to duża satysfakcja. Dziś uniwersytet ma czterdzieści kierunków studiów i uwzględnia potrzeby każdego słuchacza. Kilka przykładów: na weterynarii prowadzimy zajęcia również po angielsku. Pozyskaliśmy dofinansowanie na projekty o łącznej wartości 72 milionów złotych. To u nas działa jedyna w Polsce sala interaktywna dedykowana studentom z niepełnosprawnościami, z której korzystają osoby niedowidzące, niedosłyszące lub z silnym uszczerbkiem na zdrowiu. Inwestujemy – mamy działający Ośrodek Jeździectwa i Hipoterapii, na który mamy już projekt jego rozbudowy. Mam nadzieję, że jeszcze przed końcem mojej kadencji rozpoczną się prace budowlane. Zaprojektowaliśmy tam nową ujeżdżalnię na ponad 2 tyś. m2, co jest koniecznym warunkiem, aby organizować tam zawody międzynarodowe. Remontujemy – Sala Senatu, hol rektoratu, domy studenckie. Jak widać, nieustannie rozwijamy się równolegle w wielu obszarach naszego funkcjonowania.
– Które z nich są bazowe, a które to nowinki, które są odpowiedzią na zapotrzebowanie rynku czy modę?
– Takim naszym flagowym okrętem, na który mamy zawsze dużo kandydatów, jest weterynaria. Z kolei inne kierunki ewoluują. Na przykład na bazie zootechniki powstał kierunek niespotykany w Polsce, a który cieszy się wielkim zainteresowaniem – behawiorystka zwierząt. Bo też przez kilkadziesiąt lat zmieniło się podejście do zwierzęcia. Kiedy ja studiowałem w latach 70., to uczyłem się, że zwierzęta były po to, żeby produkować mleko, mięso, jaja. A dzisiaj? Przykładowo, wykorzystujemy owce, żeby wykosić trawniki nad Zalewem Zemborzyckim, a tym samym umożliwić ludziom odpoczynek. Inny przykład – weterynarze leczą teraz kilkanaście razy więcej psów i kotów. Kiedyś zainteresowanie behawiorystyką oraz to, że zwierzę będzie traktowane jak przyjaciel człowieka, nie mieściło się nikomu w głowie. 50 lat temu nie mieliśmy przedmiotów o hodowli psów ani kotów.
Tymczasem w ubiegłym roku otworzyliśmy pielęgnację zwierząt i animaloterapię. Z kolei dwa miesiące temu uruchomiliśmy nowy kierunek – ekorehabilitację, czyli wykorzystanie przyrody, środowiska wiejskiego, naturalnego, zwierząt, lasu, drzew w rehabilitacji człowieka.
– W jakim kierunku idą nauki przyrodnicze? Cezurą czasową jest 2050 rok, wszelkiego rodzaju prognostyki dotyczą tego, co wydarzy się za 30 lat.
– W 2050 roku, jak opatrzność pozwoli, będę miał sto lat. Nie ulega wątpliwości, że postęp naukowy, postęp wiedzy, szczególnie w naukach przyrodniczych, biologicznych jest bardzo duży. Podstawową rolą nauk przyrodniczych i rolniczych jest zagwarantowanie produkcji żywności w związku z tym, że ludzi na świecie przybywa oraz że co najmniej miliard ludzi cierpi głód. Nie spodziewam się, żeby w ciągu 30 lat człowiek przestał się odżywiać albo przeszedł na żywność typowo syntetyczną.
– Co w produkcji żywności jest priorytetem?
– Jeszcze 50, 40 lat temu w zasadzie podstawowym celem była wydajność, czyli ilość. Dzisiaj mleko musi być o wyższej wartości biologicznej, a więc zawartości związków biologicznie czynnych typu witaminy, składniki mineralne, a wiemy, że to możemy osiągnąć na przykład przez odpowiednią technologię chowu krów.
Wykazaliśmy w wielotetnich badaniach, że bardzo ważną sprawą jest także wybór odpowiedniej rasy krów, co było podstawą wpisania mleka krów rasy polskiej czerwonej na listę certyfikowanych w UE produktów regionalnych. Badania te w znacznie szerszym zakresie kontynuujemy w tym dużym projekcie za 12 mln zł. Regionalna Inicjatywa Doskonałości. Dotyczą one opracowania systemów produkcji i pakowania żywności, zapewniających zachowanie wysokiej zawartości związków biologicznie czynnych, ważnych w profilaktyce chorób cywilizacyjnych.
– Jest Pan rekordzistą pod wieloma względami. Za Panem trzy doktoraty honoris causa, a rozmawiamy niejako w przededniu wręczenia czwartego. Kończy Pan swoją kadencję jako niezwykle udaną: doktoraty, kadry, projekty. Piękna kropka nad i.
– Funkcja rektora, którą pełnię, to zwieńczenie całej mojej działalności naukowej i administracyjnej. Sądzę, że nie zostałbym wybrany na rektora, jeśli nie miałbym takich znaczących osiągnięć naukowych. Dostałem doktoraty trzech uniwersytetów – w Siedlcach, Wrocławiu i Olsztynie. Gdyby nie pandemia, to na 30 czerwca była wyznaczona uroczystość wręczenia doktora honoris causa w Szczecinie.
– Jakie temu towarzyszą emocje?
– W trakcie sprawowania funkcji rektora wykorzystałem wiele moich doświadczeń, które zbierałem przez lata. Byłem dziekanem, pracowałem w różnych gremiach ogólnopolskich, przez 20 lat byłem członkiem centralnej komisji do spraw kadry naukowej, prezesem Polskiego Towarzystwa Zootechnicznego, wiceprzewodniczącym Komitetu Nauk Zootechnicznych PAN, ekspertem w Ministerstwie Rolnictwa. To wszystko okazało się bardzo przydatne podczas kierowania uniwersytetem. Jednym z priorytetów była stabilna sytuacja finansowa uczelni bez konieczności sprzedawania majątku trwałego. Na tej bazie odbudowanie pozycji liczącej się uczelni przyrodniczej w skali kraju – dbanie o kadry naukowe i ich rozwój, realizowanie projektów badawczych.
Od początku było dla mnie ważne, aby doceniać i premiować te osoby, które wnoszą istotny wkład w rozwój uczelni. W związku z tym wprowadziłem już w pierwszym roku nagrody naukowe rektora. Następnie wprowadziłem roczny dodatek projakościowy, na każdym wydziale 10 procent najbardziej aktywnych nauczycieli, pracowników naukowych co miesiąc otrzymuje specjalny dodatek finansowy. W przypadku studentów premiuję, nagradzam i wyróżniam tych najbardziej zaangażowanych z każdego roku, z każdego kierunku. Spotykamy się, student dostaje list gratulacyjny, wysyłamy listy do rodziców, jeśli sobie życzy. Ci o najwyższej średniej dostają też nagrodę pieniężną. Tego wcześniej nie było. Wyniki naszych studentów docenił również Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego – pod względem stypendiów dla studentów i doktorantów Uniwersytet Przyrodniczy zajmuje od kilku lat trzecią pozycję w kraju wśród uczelni przyrodniczych i pierwszą wśród uczelni lubelskich.
– Wywiązał się Pan ze wszystkiego, co Pan sobie i innym obiecał?
– Wszystko to, co przedstawiłem podczas spotkania przedwyborczego, spełniłem. Mogę spokojnie spojrzeć wszystkim moim wyborcom w twarz.
– A co w życiu jest najważniejsze?
– Rodzina. Szczególnie kiedy jest się już w takim wieku jak ja. A z drugiej strony ważne jest mieć przyjaciół, być życzliwym dla ludzi. W każdym człowieku widzieć przyjaciela, widzieć kolegę. Jak się jest otwartym i życzliwym, to jest łatwiej żyć.
Biogram:
Zygmunt Litwińczuk – rocznik 1950. Pochodzi ze wsi koło Skierbieszowa, ale i ze wsią postanowił związać swoje życie zawodowe. Przeszedł przez wszystkie szczeble kariery naukowej na macierzystej uczelni, z którą jest związany od 50 lat. W wieku 26 lat obronił doktorat, a w wieku 40 lat uzyskał tytuł profesora. W pracy naukowej specjalizuje się w zagadnieniach z zakresu hodowli i użytkowania bydła, hodowli zwierząt, oceny surowców zwierzęcych. Jest autorem i współautorem blisko 400 publikacji naukowych. Orędownik domowego ogniska – ma dom z ogrodem, psy, koty, hoduje kury i perliczki. Przez 20 lat miał kozy, z których mleka żona Anna, profesor na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie, dyrektor Instytutu Oceny Jakości i Przetwórstwa Surowców Zwierzęcych, wyrabiała sery.
Czytaj też: Prezydent Ukrainy prezydentowi Lublina