Aleksandra Rudzińska, filigranowa dziewczyna z Lublina, jesienią została mistrzynią świata we wspinaniu na czas. O swojej drodze na szczyt i planach na przyszłość opowiada w rozmowie z Izoldą Bogutą, foto Maksym Vasylyev.
– Powiedz, jak to jest – stoisz pod pionową ścianą, a w górze, na wysokości czwartego piętra, jest twoja meta. Co wtedy czujesz?
– Do momentu, kiedy klepnę wyłącznik czasu, nie czuję nic. Jestem kompletnie wyłączona, nie docierają do mnie żadne bodźce. I totalnie skoncentrowana. Jeśli można powiedzieć, że o czymś myślę, to o tym, że mam jak najszybciej dotrzeć do wyłącznika czasu. Kiedy go klepnę, wtedy zaczynam czuć radość, żal. Czasem złość, jeśli słaby wynik jest wynikiem głupiego błędu.
– Jesteś po rozgrzewce. Jak się przygotowujesz do tego niezwykłego sprintu?
– Wszyscy zawodnicy przygotowują się do startu w tzw. strefie izolacji. Każdy ma swój rytuał startowy. Ja przebieram się, zakładam słuchawki, włączam swoją ulubioną muzykę i rozpoczynam rozgrzewkę. Jednym z ważnych elementów mojej rozgrzewki jest wizualizacja mojego startu, czyli taka idealna wizja. W tym momencie wchodzę w tryb zawodów, wzrasta koncentracja, wyłączam się.
– Jaka muzyka towarzyszyła ci 13 września 2018 podczas Mistrzostw Świata w Innsbrucku?
– Na mojej playliście był między innymi kawałek „Legendary” Welshly Arms. Słysząc go, od razu czułam przypływ pewności siebie. W czasie finałów, bardzo blisko mojego biegu o złoto, usłyszałam go w głośnikach, puścił go DJ. Wtedy już wiedziałam, że wygram.
– Finałowy bieg na mistrzostwach świata we wspinaczce sportowej ukończyłaś w czasie 7,56 sekundy. Jak się czujesz ze złotym medalem mistrzostw świata na szyi?
– Kiedyś usłyszałam takie zdanie, że marzenie to jest coś, o czym myślimy, coś urojonego, a cel to coś realnego, do czego dążymy obraną drogą. Mistrzostwa świata to nie było moje marzenie, to był mój cel, który założyłam już w latach juniorskich. W mojej jedenastoletniej karierze ponosiłam wiele porażek, ale w końcu doświadczenie zaowocowało, zdobyłam to mistrzostwo świata. I poczułam spokój, osiągnęłam to, co chciałam, swój największy cel. Mogę cieszyć się chwilą i na chwilę odpocząć.
– Ale nie odpoczęłaś, tylko pojechałaś na zawody China Open w Guangzhou, skąd przywiozłaś złoty medal, kolejny w tym sezonie.
– Propozycję startu w tych zawodach dostałam dwa tygodnie po powrocie z Innsbrucka, z mistrzostw świata, kiedy byłam w okresie odpoczynkowym i od dwóch tygodni nic nie robiłam, a do zawodów zostało sześć tygodni. Powiedziałam więc sobie, że jadę tam się dobrze bawić, ale jednocześnie postawiłam przed sobą takie wyzwanie, że chcę dojść do stuprocentowej skuteczności, czyli cztery starty, cztery wygrane, i to się udało. Jestem mega dumna z siebie.
– Wspinanie na czas odbywa się zawsze tą samą, piętnastometrową drogą. Znasz ją na pamięć?
– Ścianę pokonuję nawet 10 razy podczas treningu, trenuję 3-4 razy na tydzień, przez 11 lat, ile to jest? Można pewnie liczyć w tysiącach. Dzięki temu robię to absolutnie automatycznie, wyrwana ze snu w środku nocy bez problemu odtworzę tę drogę. A im bardziej automatycznie to robię, tym mam lepsze rezultaty. Zdaje się, że Andrzej Mecherzyński, były reprezentant Polski we wspinaczce sportowej, jeden z najlepszych wspinaczy w Polsce, tak skomentował mój zbliżający się występ na zawodach – wynik zależy od tego, czy będzie biegła moja głowa, czy moje ciało, jeżeli ciało – to wygram, to znaczy, że jestem bardzo dobrze przygotowana do tych zawodów. I to jest prawda. Jeżeli zaczynasz myśleć, analizować, porównywać się do przeciwnika, to się rozpraszasz. Ja biegam na pełnym skupieniu, jeżeli coś mnie z niego wytrąci, pojawiają się błędy. A przecież rywalizacja toczy się o setne części sekundy…
– W takim tempie i przy takim wysileniu organizmu nie trudno o kontuzję.
– Póki co nie miałam poważnej kontuzji, były powierzchowne kontuzje, które przy współpracy z osteopatą Robertem Rojewskim, z fizjoterapeutami Michałem Ginsztem i moją siostrą Agnieszką udawało się na bieżąco leczyć. Największe problemy, jakie mam, to z kręgosłupem, a to wynik wypadku z dzieciństwa. Nie miałam zerwanych mięśni, złamań ani tego, co najczęstsze u wspinaczy, czyli zerwania troczka w palcach. Mam nadzieję, że tak pozostanie!
– W jaki sposób zetknęłaś się ze wspinaniem? Lublin nie jest miastem szczególnie dogodnym dla osób uprawiających wspinaczkę, daleko stąd w góry, brak infrastruktury.
– Wiedziałam, że istnieje coś takiego, jak wspinanie, po pierwsze dzięki mojej starszej siostrze, która też się wspina i była wzorem dla mnie, a po drugie dzięki temu, że w mojej szkole, w Gimnazjum nr 11 w Lublinie, była ścianka. Ale warunków do trenowania nie było tu przez długi czas. Od 2009 jeździłam w weekendy na treningi do Tarnowa. To był trudny i obciążający system. Im bliżej zawodów, tym tych wyjazdów było więcej. Wstawałam 4–5 rano. Trzy godziny jazdy, rozgrzewka, trening, powrót. Mijała mi cała sobota, zmęczenie duże, a treningi przez to wcale nie takie efektywne. Od roku mogę trenować w Lublinie, gdyż dzięki staraniom Polskiego Związku Alpinizmu i uprzejmości strażaków powstała na ul. Zemborzyckiej piętnastometrowa ścianka wspinaczkowa, na której mogę trenować czasówki.
– Dlaczego wybrałaś sportowe wspinanie na czas?
– Jestem uzależniona od adrenaliny. Sport towarzyszył mi od najmłodszych lat, od 7 roku życia trenowałam przez 6 lat pływanie, w gimnazjum przeniosłam się na ściankę. Ambicje sportowe wszczepili mi rodzice, zwłaszcza tata, który trenował sztuki walki i kolarstwo. Oni mnie popychali do sportu, ale też umieli to przekuć w pasję. Mnie nikt nie musiał zmuszać do treningów, ja po prostu chciałam iść. Mama, jeśli była taka potrzeba, karała mnie nie odebraniem telefonu czy szlabanem na wyjścia, tylko zakazem pójścia na trening. Podoba mi się bezpośrednia rywalizacja z przeciwnikiem, stres mnie nakręca. W pozostałych dwóch konkurencjach wspinaczkowych, czyli w prowadzeniu i w boulderingu, tego nie ma. Zaczęłam więc biegać.
– W jednym z wywiadów na początku tego roku powiedziałaś: „Sezon 2018 będzie ostatnim w mojej karierze zawodowej”.
– To był ciężki okres. Dwa ostatnie sezony były najtrudniejszymi sezonami w mojej całej karierze. Nie miałam odpowiednich warunków do treningu, bo nie było jeszcze w Lublinie odpowiedniej ściany, byłam zmęczona. Nie potrafiłam znaleźć motywacji do treningu. Poza tym, trudno było mi pogodzić życie zawodnicze z życiem zawodowym, bo jestem nauczycielem wychowania fizycznego, a co za tym idzie, nie mam typowego urlopu, którego grafik mogę dostosować do terminów zawodów. W sezonie 2017 musiałam mnóstwo wysiłku włożyć w to, żeby te sprawy ze sobą pogodzić. Dlatego przyszła myśl o zakończeniu kariery.
– Natomiast 17 listopada tego roku napisałaś na swoim profilu facebookowym: „Sezon 2018 zakończony ze 100% skutecznością. Do złotego medalu Tokyo Speed Star, Pucharu Świata w Chamonix i Mistrzostw Świata w Innsbrucku dorzucam jeszcze pierwsze miejsce #ChinaOpen2018. Lepszego sezonu nie mogłam sobie wyobrazić!”. Co przyczyniło się do takiej zmiany w twoim nastawieniu i formie sportowej?
– Przez lata uczyłam się siebie, co jest dla mnie dobre, próbowałam na własnej skórze. Od czterech lat współpracuję z trenerem przygotowania motorycznego Mateuszem Mirosławem. Dzięki temu mam super przygotowane cykle treningowe, zwracam uwagę na dietę, odpowiednią suplementację. Przez lata obserwacji mnie doszliśmy do pewnego optimum i mogę powiedzieć, że dopiero w tym sezonie byłam treningowo, suplementacyjnie i dietetycznie super przygotowana. Myślę, że oprócz mojego głównego trenera, którym jest moja siostra, to właśnie jemu zawdzięczam złoto na mistrzostwach świata i to, że jestem tu, gdzie jestem. On znalazł moje słabe strony, umiał je wytrenować tak, że stały się moimi mocnymi stronami.
– W wieku 24 lat zostałaś mistrzynią świata, osiągnęłaś swój cel, wyżej wspiąć się nie da? Jakie masz plany na przyszłość?
– Nie lubię wybierać i rezygnować z niczego. Bardzo ważne jest dla mnie bycie sportowcem i osiągnięcia, ale życie osobiste jest równie ważne. Uważam, że sportowcy popełniają poważny błąd, rezygnując z życia poza sportem, cierpi na tym nasza psychika. Ja daję z siebie 100 procent na treningu, gdy mam poczucie spełnienia we wszystkim. Dlatego teraz nie rezygnuję ze spotkań ze znajomymi, w weekendy staram się mieć chociaż kilka godzin czasu na swoje sprawy. I coraz częściej myślę o tym, żeby założyć rodzinę i spełnić się w roli matki.
A jeśli chodzi o wspinanie, to zakładam, że moje życie zawodnicze skończy się w najbliższych sezonach, patrząc na listy startowe, to jestem jedną ze starszych zawodniczek. I wtedy widzę siebie w roli trenera. Już to pomału realizuję, jestem trenerem personalnym oraz instruktorem wspinaczki. Bardzo dużo się uczę w tym kierunku i myślę, że za te kilka lat fajnie to zaowocuje w połączeniu z doświadczeniem zawodniczym. Chciałabym ułatwić młodym zawodnikom rozwój, dając im na tacy wiedzę, do jakiej ja dochodziłam mozolnie przez lata, czytając książki, testując diety czy sposoby trenowania. Mam taką aspirację, by wychować kolejnego mistrza świata.
– Kolejnego mistrza świata z Lublina?
– Wspinaczka robi się sportem coraz popularniejszym. W Lublinie można już ją trenować w kilku miejscach, między innymi w moim klubie KW Kotłownia. Po latach starań, poszukiwań odpowiedniego lokalu, bazując na wolontariacie i przychodach z 1 proc. podatków oraz zbiórek w sieci, bez dużego inwestora, sponsora, udało nam się 24 listopada otworzyć nasz nowy obiekt. Jest on dostępny na zasadach komercyjnych, a poza tym prowadzimy nabór do sekcji, czyli wracamy do podstawowej działalności klubu – kształcenia przyszłych zawodników. Mamy dużo juniorów i bardzo dobrą kadrę instruktorską, złożoną z byłych i dzisiejszych czołowych zawodników różnych konkurencji wspinaczkowych. Szukamy różnych możliwości finansowania tych zadań, liczymy na znalezienie sponsora. Jeśli uda nam się utrzymać klub, utrzymać płynność finansową, to mam nadzieję, że będzie on za kilka lat najwspanialszą ścianką w mieście i być może kolebką przyszłego mistrza świata.
– Czy oprócz wspinaczki sportowej, na sztucznej ścianie, wspinasz się w warunkach naturalnych?
– Dawniej, w czasach juniorskich, kiedy miałam więcej czasu, bardzo lubiłam jeździć w skały. Teraz tęsknię za tym. Miejsca wspinaczkowe leżą zwykle w przepięknych regionach. Mam nadzieję, że w najbliższych latach będę w stanie wygospodarować czas na powrót w skały, powrót do miejsca, w którym wspinaczka się zrodziła.