fbpx

Uwielbiam siedzieć w cumulusach

11 marca 2014
Komentarze wyłączone
756 Wyświetleń

prof. ZającZ senatorem profesorem doktorem habilitowanym Józefem Zającem, który stworzył wiele z niczego, pasjonacie lotnictwa, uczniem słynnego chełmskiego Technikum Mechanicznego, które już jako rektor zamienił w Państwową Wyższą Szkołę Zawodową, rozmawia Tomasz Moskal

Foto Przemysław Świechowski

‒ Pana życie naznaczone jest i marzeniami, i trafnymi wyborami. Kim chciał zostać mały Józio?

‒ Na początku marzył o wojskowej szkole oficerskiej. Ale dosyć szybko mu przeszło. Nie miałem jakiegoś mocno skrystalizowanego planu. Z jednej strony uważałem się za niezłego humanistę, a z drugiej dobrze radziłem sobie także z przedmiotami ścisłymi. Moment przełomowy zdarzył się tu, niemal dokładnie w miejscu, w którym dzisiaj rozmawiamy – w chełmskim Technikum Mechanicznym. Będąc w klasie maturalnej, napisałem świetnie trudną klasówkę z matematyki, przygotowaną przez nieocenioną profesor Władysławę Mrożkiewicz. To właśnie ta Lwowianka, która reprezentowała przedwojenną szkołę matematyczną, a nawet przez rok pracowała z genialnym prof. Stefanem Banachem, przekonała mnie ostatecznie do matematyki. Kiedy później okazało się, że byłem w stanie poradzić sobie z zadaniami olimpiady matematycznej, uznałem, że jest to właśnie to. Następnie zaliczyłem pomyślnie udział w olimpiadzie matematycznej na szczeblu wojewódzkim i centralnym! Do dziś jest to jedna z najpoważniejszych olimpiad. To, że wybrałem matematykę jako kierunek studiów, było już wówczas wyborem niemal naturalnym.

‒ Impuls przyszedł zatem stąd. Wspominam o tym, bo nie wszyscy wiedzą, że z Chełmem związany był Pan jeszcze na długo przed powstaniem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej.

‒ Ba, jak się okazało, powiązania rodzinne mają wymiar wręcz historyczny. Moi przodkowie mieszkali w okolicach Rejowca już około 200 lat temu! A jeden z nich był nawet w latach 1826‒1840 burmistrzem tej miejscowości. Miałem też przodków w Żółkiewce. Stamtąd pochodziła, słynna w rodzinie, prababcia Cyrankowska, która miała kolejno trzech mężów i żaden z nich nie żył dłużej niż rok od daty ślubu. Kiedyś, już przy okazji wyborów parlamentarnych, ktoś w tej miejscowości powiedział do mnie: „Chętnie głosowalibyśmy na pana, gdyby był pan tutejszy”. Teraz ja śmiało mogę zapytać: „A czy wy jesteście na pewno tutejsi?”. Pierwszy mój kontakt z Chełmem przypadł na rok 1965, kiedy to po ukończeniu szkoły zawodowej w Janowie Lubelskim przyjechałem na egzamin do cieszącego się ogromną estymą tutejszego Technikum Mechanicznego. Trudno było się dostać, gdyż o jedno miejsce biło się ponad czterech kandydatów. Pamiętam doskonale dzień, kiedy wraz z kolegą przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Kiedy dojeżdżałem do Chełma pociągiem od strony Lublina, tuż przed przystankiem Chełm Miasto wchodził on w zakręt, z którego, w pewnym momencie, pojawiła się za oknem przepiękna panorama miasta. U jej podstaw stały jakieś domki, wyżej pojawił się wieniec zielonych drzew, ponad nimi ukazały się zabudowania starego miasta, następnie zieleń drzew Góry Chełmskiej, a na jej szczycie widać było majestatyczne wieże chełmskiej bazyliki. Widok był zachwycający. Byłem zauroczony tym obrazem do tego stopnia, że noszę go w sobie do dziś.

‒ Ale zanim wysiadł Pan pierwszy raz na stacji Chełm Miasto, przeżył Pan ciekawe dzieciństwo, w otoczeniu dość niezwykłej rodziny…

‒ Miałem dziadków, którzy byli reemigrantami ze Stanów Zjednoczonych. Moja babka ze strony ojca urodziła się w USA. Nasz dom był specyficzny, bo babcia ta dosyć słabo mówiła po polsku. To ona nauczyła mnie języka angielskiego, w którym rozmawialiśmy ze sobą na co dzień. Żyliśmy wówczas na resztce tego, co zostało z ogromnego przedwojennego majątku. Socjalizm zabrał nam część posiadłości i osiedlił na niej dwie inne rodziny. Ale w domu unosił się wciąż jeszcze duch starych, dla nas dobrych, przedwojennych czasów. Pamiętam taki rodzinny rytuał, kiedy co roku tuż po żniwach moi dziadkowie wyjeżdżali na dwa tygodnie do Gdyni. Siostra mojej babki założyła tam w 1923 kultową, prosperującą całkiem dobrze jeszcze do niedawna, restaurację pod nazwą „Bar Amerykański”. Nasz dom mógł się jednak, ze względu na panujące w nim obyczaje, wydawać miejscem dla innych nietypowym. Bowiem obowiązywała w nim zasada równości i daleko posunięta demokracja. Dziwne dla obcych było też to, że wszyscy mówiliśmy do siebie na „ty”. Pierwsze książki, jakie w życiu przeczytałem, to te przywiezione przez babkę z Ameryki. W szkole podstawowej okazało się, że to, co mówię po polsku oczywiście, koledzy muszą tłumaczyć nauczycielowi. Wracając do hierarchii, centralną pozycję w moim rodzinnym domu zajmowali dziadkowie. Jeśli ktoś z czymś nie mógł sobie poradzić, mówili: „Nie umie, bo w Ameryce nie był!”. O prawo do wychowywania mnie toczyła się prawdziwa walka jednej i drugiej prababki, babki i mojej Mamy. Muszę przyznać, że kierując się sprytem rozpuszczonego dzieciaka, laur zwycięstwa wręczyłem seniorce rodu, która kiedyś mieszkała na południu Ameryki i też kierowała się maksymą, że „nie ma prawa zajmować się dzieckiem ten, kto w Ameryce nie był!”. To były czasy!

‒ To wtedy Józef Suchora stał się Józefem Zającem?

‒ Podczas wojny Niemcy wykorzystywali moją babkę jako tłumaczkę, która płynnie władała także tym językiem. Podczas przesłuchań tłumaczyła często inaczej niż to, co mówili przesłuchiwani przez nazistów. Dzięki temu uratowało się kilkoro z nich. Byli później bardzo wdzięczni za tę pomoc. Jeden z uratowanych przez babkę pełnił po wojnie wysoką funkcję partyjną i rządową. To właśnie za jego namową, by przeciąć represje i dochodzenia, doszło w mojej rodzinie do zmiany nazwiska. Chciałbym powiedzieć, że moje rodowe nazwisko brzmi Suchora. Natomiast wszyscy znają mnie jako Zająca i niech już tak zostanie.

‒ Technikum Mechaniczne – kiedyś było szkołą średnią z wyjątkową renomą.

‒ Zdecydowanie! Można wręcz stwierdzić, że była to szkoła elitarna. Pod koniec mojej edukacji w Janowie Lubelskim dowiedziałem się o jej istnieniu. Jako finalista olimpiady „Wiedzy o Polsce i świecie współczesnym” dysponowałem wolnym wstępem do szkoły, ale w Technikum Mechanicznym i tak kazano mi zdawać egzamin. Mimo to zdecydowałem się na Chełm. Wtedy w regionie liczyła się jeszcze tylko szkoła w Stalowej Woli. W wyborze pomogła mi wychowawczyni, która uważała, że Chełm, ze względu na wyższy poziom, będzie dla mnie lepszym wyborem. I tak też się stało.

‒ Jak Pan wspomina szkolne lata w Chełmie?

‒ Zetknąłem się tu ze znakomitymi ludźmi! Byli to przede wszystkim nauczyciele przedwojennego chowu. Niemal przez cały czas nauki mieszkałem na stancji u państwa Dżasów, przy ulicy Słowackiego. To był wspaniały dom. Babcia Dżasowa słynęła z poczucia humoru i dobrych uczynków. Jak dobry duch sprawiała miłe niespodzianki domownikom. Często było to niezamawiane pastowanie obuwia i prasowanie spodni i koszul. Niby rzeczy małe, ale one budowały znakomity klimat! W tym domu te drobne uprzejmości i codzienna życzliwość budowały więź i moc rodziny. A szkoła? To przede wszystkim fantastyczni nauczyciele! Wśród nich była trójka Lwowiaków, ludzi z innej gliny, którzy mieli duży wpływ na nas. W przedwojennym Lwowie nauki ścisłe stały na najwyższym światowym poziomie! To był prawdziwy naukowy Olimp! Paradoksem jest to, że w dzisiejszych, stawiających nie na jakość, ale formalności uczelniach, tamten uniwersytet nie uzyskałby nawet statutu uczelni zawodowej. A byli to mistrzowie świata! Do Steinhausa czy też do Banacha były kolejki na staż na kilka lat do przodu. Przyjeżdżali tam Amerykanie, Niemcy, Rosjanie i Francuzi, dosłownie cały naukowy świat! Za moich czasów, także w Chełmie, pozwalano naszym wykładowcom, podobnie jak we Lwowie, nauczać tak, jak to potrafią robić najlepiej. Bez stosów sprawozdań, regulaminów i sterty innych… bzdur. Dobry profesor, poza wiedzą, powinien mieć swobodę nauczania. Bo po trosze jest artystą, który improwizuje, tworzy! Dzisiaj nam to odebrano. Może to dlatego praca polskich naukowców jest oceniana z roku na rok coraz niżej.

‒ Okres Pana młodości, dochodzenia do stabilizacji, osiągnięć, ale także kształtowania poglądów, przypadł na czas dość nieciekawy politycznie i ekonomicznie.

‒ Oczywiście. Dlatego bardzo pomagał mi wyniesiony z domu „kręgosłup” kwalifikacji i ocen postępowań! Przydały się wpojone przez rodzinę zasady moralne, przydała się też znajomość angielskiego. I to bardzo! Po skończeniu studiów matematycznych w Lublinie czekały mnie studia doktoranckie w Instytucie Matematyki PAN, gdzie otrzymywałem pełne stypendium. To było coś! Nami się faktycznie zajmowano! Stopień doktora, pod kierunkiem profesora J. Ławrynowicza z IM PAN, uzyskałem w 1977 roku. Zbiegło się to w czasie ze znaczną odwilżą polityczną w kraju. Na korytarzu Instytutu Matematycznego PAN w Warszawie znalazłem wtedy ogłoszenie o spotkaniu w ambasadzie amerykańskiej dotyczące wyjazdu na stypendium do USA. Na spotkanie przyszedł tłum chętnych. O moim powodzeniu zdecydował angielski i sposób formułowania odpowiedzi. Mój akcent został rozpoznany jako typowy dla New Jersey. Po raz kolejny w moim życiu przydały się wielogodzinne rozmowy z babką, prowadzone w języku, który wyniosła ze swojego domu w Clifton.

‒ Z jednej strony kariera naukowa, z drugiej ‒ historia zatoczyła koło. Ponownie pojawił się Pan w Chełmie, tym razem z myślą i koncepcją stworzenia znaczącej uczelni, o której będzie głośno nie tylko w regionie. Wiele osób wtedy, tu i tam, mówiło: „Eeeee tam! Mrzonka! Nie uda się!”.

‒ Pisali nawet o tym w gazetach! Przede wszystkim miałem już duże doświadczenie. Pracowałem w kilku renomowanych uczelniach – w Polsce, Japonii, USA i Finlandii, gdzie zdobyłem habilitację. Wiele podróżowałem w celach naukowych. Postawiłem na uczelnię państwową, a nie prywatną, bo studia publiczne to stabilność, możliwość rozwoju w oparciu o różne dotacje, a nie opłaty od niebogatych przecież studentów. Postawiliśmy na matematykę, co spowodowało powszechne pukanie się w czoło. A gdzie marketing, pytano? Marketingu u nas nie będzie – odpowiadałem wtedy krótko. Rozwijaliśmy za to klasyczne kierunki techniczne, ścisłe i humanistyczne. To dawało nam możliwość konstrukcji uczelni, posiadającej w swej ofercie kierunki typowe, bez zbędnych udziwnień! Każdy wie, co to jest mechanika, budownictwo, filologia polska czy też historia. I wie to prawie od dwóch setek lat! Do naszych postanowień doszła naprawdę ciężka praca. Ludzie, którzy są przy mnie do dziś, musieli podpisać swego rodzaju cyrograf zamiast klasycznej umowy o pracę. „Jesteście do pełnej dyspozycji i wykonujecie wszystko to, co potrzeba, a nie tylko to, co można zrobić w osiem godzin” ‒ powiedziałem. A oni na to przystali. Do dziś tak pracujemy! Pomogło nam też wiele innych okoliczności, takich jak dobry czas i miejsce. To nie tylko powody sentymentalne sprawiły, że siedzibą PWSZ są mury dawnego Technikum Mechanicznego. Tutaj można odnaleźć atmosferę powagi uczelni, a ponadto jest to świetne miejsce w mieście. Ocena możliwości demograficznych, badania rynku wskazywały na ten wybór. Przygotowaliśmy się dobrze do startu! Sam projekt stworzenia PWSZ-tów też okazał się dobrą koncepcją, która odniosła wielki sukces. Zastąpiły one dawne WSI, które dzisiaj w komplecie są politechnikami.

‒ Dzisiejsze mury uczelni w niewielkim stopniu przypominają dawną siedzibę technikum.

‒ Początki były trudne i skromne, ale dziś chełmski PWSZ to nowoczesne budynki i pracownie, znakomita kadra dysponująca nowoczesnym zapleczem i co najważniejsze, niemal całkowity brak problemu z rekrutacją! W Chełmie studiują ludzie z całej Polski. To studenci, którzy czują więź z uczelnią. Posiadamy unikalny kierunek, który kształci pilotów samolotów pasażerskich! Dysponujemy też własnym lotniskiem, z którego wykonuje się ponad cztery tysiące godzin lotów rocznie.

‒ Pilotaż to Pańskie „ukochane dziecko”. Ale też jedna z niewielu możliwości podjęcia tych studiów w Polsce.

‒ Tak, w Polsce są tylko dwie takie uczelnie cywilne. Moje „dziecko” już podrosło i okrzepło, mogę więc myśleć o następnym (śmiech). Zdradzę, że to, co mnie ostatnio szczególnie zajmuje, to kierunek medyczny. Laboratoria dla pielęgniarstwa już są na ukończeniu. Wyposażamy je w sprzęt najwyższej światowej klasy. Taki, jakiego nie znają jeszcze nawet duże uczelnie medyczne. Od nowego roku akademickiego rozpoczynamy więc kształcenie pielęgniarek, które zdobywać będą u nas dyplom licencjata pielęgniarstwa, wymagany w krajach całej Unii Europejskiej.

‒ To piloci bardzo się zmartwią.

‒ Myślę, że, kto jak kto, ale oni już sobie poradzą (śmiech). To był pierwszy kierunek, który chciałem mieć w Chełmie. Wtedy na rynku pilotów wytworzyła się ogromna luka kadrowa. Stworzyliśmy więc nowy system kształcenia, polegający na tym, że studiujący u nas adepci pilotażu kończą studia z tytułem inżyniera i kompletem licencji. Na innych uczelniach także można skończyć takie studia i nie mieć nawet licencji turystycznej! Dość powiedzieć, że trzech naszych absolwentów to kapitanowie, którzy regularnie latają m.in. w liniach Wizz Air. Nasza prawdziwa duma i gwiazda to Robert Sklorz, który w tej linii lotniczej jest szefem wyszkolenia pilotów. Oni rozsławiają naszą uczelnię dosłownie na całym świecie. Warto pamiętać, że pierwsze lądowanie na lotnisku „Lublin” w Świdniku wykonywał nasz absolwent.

‒ Chełmianie nie tylko nie wierzyli w powodzenie PWSZ, ale byli też przekonani, że lotnisko w Depułtyczach to sen, który nigdy się nie ziści.

‒ Pamiętam nawet dowcipy na ten temat! Ale jak ma funkcjonować pilotaż bez możliwości latania? Kiedy powstał pomysł lotniska, nie wierzono weń też w Lublinie i Warszawie. Pod tym względem Polska jest jednorodnie pesymistyczna. My tymczasem za pieniądze, które pożyczyliśmy, a które kończymy właśnie oddawać bankowi, który nam zaufał, wybudowaliśmy lotnisko, opłaciliśmy prace przygotowawcze i wszelkiego rodzaju zezwolenia. Złupiono nas także podatkiem i kosztami odrolnienia, ale i tak się udało! Dzisiaj jest to średniej wielkości lotnisko, ale funkcjonuje tak dobrze, że myślimy już o pasie betonowym. Wtedy nawet samoloty pasażerskie też będą mogły tutaj lądować! Warunki pogodowe są tutaj najlepsze w kraju. Kłopotliwe zamglenia prawie nie występują.

‒ Na ile kierunek związany z kształceniem pilotów, budowa lotniska koło Chełma jest realizacją Pańskich osobistych pasji związanych z lataniem?

‒ Zawsze coś musi być u podstaw. Kiedyś myślałem o studiach w Dęblinie, ale w mojej rodzinnej miejscowości rozbił się sterowany przez mojego starszego kolegę samolot. Chciał zaimponować dziewczynie, zrzucając jej kwiaty na podwórko. Wprawdzie nic mu się nie stało, rozbiła się tylko maszyna, ale mój ojciec całą sprawę uciął krótkim stwierdzeniem, że: „jeden taki na okolicę wystarczy”. I to był koniec moich marzeń o studiach pilotażu. Miłość do latania jednak pozostała. Najpierw, jeszcze na studiach, skończyłem kurs szybowcowy. Ale prawdziwe latanie zaczęło się dopiero tutaj, po powrocie do Chełma. Najpierw kurs samolotowy, ale później jednak nastąpił powrót do szybownictwa. Nie ukrywam, że mamy tu obecnie w Chełmie najlepiej wyposażone laboratoria lotnicze w kraju. Latamy dużo, bo nasze maszyny wypracowują w powietrzu około cztery tysiące godzin rocznie. Aktualnie rozmawiamy z władzami lotniska w Świdniku o ewentualnej współpracy i wykorzystaniu przez naszych pilotów tamtego lotniska.

‒ Czy polityka to miłość tak samo wielka, jak latanie? Czy to może raczej zajęcie na boku?

‒ Powoli się nim staję, gdyż polityk siedzi przecież w każdym z nas! Moje poglądy polityczne są stabilne od wielu lat. Z tego powodu współpracuję z PSL-em, które reprezentuje wyważone poglądy na wiele kwestii. Nie jestem członkiem żadnej partii politycznej, ale to moje senatorowanie bardzo pomaga uczelni, naszym chełmskim problemom i problemom regionu.

‒ Rozumiem, że na stałe kokpitu samolotu na fotel senatora by Pan nie zamienił?

‒ Niech mi Pan wierzy, można to pogodzić! Kokpit jest potrzebny, żeby się oderwać od codzienności. Nie tylko od ziemi, ale i od przyziemnej codzienności właśnie. Tam z góry, zarówno sama ziemia, jak i nasze kłopoty, wyglądają zupełnie inaczej. Kiedy patrzy się stamtąd na Polskę, zwłaszcza na okolice rozciągające się od Chełma do Krakowa, można stwierdzić jedno – to piękny kraj! Chyba tylko południe Niemiec, pod względem krajobrazowym, może się z nami równać. Polska to prawdziwie piękny kraj! Z góry nie widać zaniedbań i niedoróbek na drogach, emocji politycznych i niepotrzebnych waśni. Widać tylko piękno ziemi, którą stworzył Bóg dla dobrych ludzi, aby tylko o nią dbali. Sześćset, osiemset metrów nad ziemią to wysokość lotu, jaką polecam wszystkim, którzy nie doceniają piękna naszego kraju.

‒ Woli Pan latać sam czy w towarzystwie?

‒ Lubię latać sam. Zwłaszcza szybowcem. To wymaga intuicji i zmagania się z wyzwaniami. Ale jest też niezwykle romantyczne. Uwielbiam „siedzieć” w cumulusach nad Zwierzyńcem i wchodzić z dużym przechyłem w „komin” termiczny. A potem kręcić i kręcić coraz wyżej. To prawdziwa bajka nad ziemią.

‒ Czy Józef Zając – naukowiec, rektor, senator, pilot – ma w ogóle jakieś słabości?

‒ Każdy je ma! Na pewno mam analitycznie trzeźwą i wyjątkowo wybiórczą pamięć, co sprawia ogromny kłopot moim współpracownikom. Z natłoku wiadomości i szumu informacyjnego mój „twardy dysk” rejestruje tylko to, co istotne, pomijając zupełnie fakty, które uzna za nieprzydatne. Działa to jak automat. Tymczasem nasz świat składa się także z tych na pozór nieprzydatnych informacji. Często mam problem, żeby o nich pamiętać. Ale to chyba problem większości z nas, mężczyzn. Za słabość uważam też pewien rodzaj nostalgii, polegający na tym, że najlepiej czuję się tam, gdzie się urodziłem. Gdyby nie to, pewnie o wiele więcej osiągnąłbym w życiu pod względem materialnym i naukowym. Stany Zjednoczone, Finlandia i Japonia oferowały mi dużo, a mnie wciąż ciągnęło na naszą Górkę do domu rodzinnego. I tak już pozostało.

‒ Marzenia? Plany?

‒ O ho, ho! Albo dziesięć razy tyle! O to proszę mnie nie pytać, bo jest tego tyle, że co pewien czas muszę skracać je z listy! Ale jedno mam ciągle i jest ono najważniejsze! Żeby z tego, co tutaj w Chełmie robimy, wynikało jak najwięcej dla wszystkich w okolicy, aby byli z nas dumni. To nie tylko uczelnia, ale także wszystko to, co dzieje się wokół sprawy wydobywania węgla w Chełmskim Zagłębiu Węglowym. To także projekt zalewu „Oleśniki”, który udało się wpisać na krajową listę inwestycji wodnych. Jak wszystko dobrze pójdzie, to będziemy tu w regionie mieć do dyspozycji akwen, po którym będzie można popłynąć żaglówką czternaście kilometrów. To powinien być inwestycyjny przebój stulecia dla całego regionu. A jest jeszcze coś nowego, co wiąże się z powiatem włodawskim. Ale na ten temat, na razie, cicho sza, bo złe duchy nie śpią, zwłaszcza na Lubelszczyźnie!

Prof. Józef Zając, rocznik 1947. Pochodzi ze Stanów Nowych na Lubelszczyźnie. W jego domu rodzinnym mówiło się i po polsku, i po angielsku. Specjalista z zakresu zastosowań analizy zespolonej i ekonomii matematycznej. W wieku 30 lat obronił doktorat z matematyki. Już jako profesor ‒ wykładowca kilkunastu wyższych uczelni w Polsce, Finlandii i Japonii. Autor 90 prac naukowych i 2 podręczników z zakresu nawigacji i frazeologii lotniczej. Recenzent Mathematical Reviews wydawanego przez Amerykańskie Towarzystwo Matematyczne. Założyciel i rektor Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Chełmie. Senator RP. Pasjonat lotnictwa. Osoba o ogromnym poczuciu humoru i wyjątkowej umiejętności realizowania tego, co sobie zaplanowała.

 

 

Komenatrze zostały zablokowane