Tekst i foto Grzegorz Michalec
Święty patrzy na ulicę przez płot. Jan Chrzciciel wykuty z białego kamienia. Ręce ma złożone na piersiach. Twarz stroskana, pełna frasunku. Wyraźne ślady dłuta. Trochę niedokończony. Wyrzeźbiony tutaj, w prymitywnej pracowni z dziurawym foliowym dachem. Został. Twórca nie zabrał go ze sobą do Krakowskiej Akademii. Za duży był. Stoi teraz na podwórku, obok rzeźby przedstawiającej chmurę, spełniającej teraz funkcję popielniczki.
Najporządniejszy fragment nawierzchni ulicy Wapiennej. Jakieś resztki betonowych płyt ułożone niczym jezdnia. W dwa pasy. Jak wiejska dróżka prowadząca na pola. Obok rodzaj parkingu. Nawet wczesną wiosną w czasie roztopów można przejechać.
Obok dom państwa Kawalców. Jak na ironię, na pobliskiej ścieżce rowerowej jakiś nadgorliwy urzędnik zdecydował kiedyś umieścić na wysokości ich domu tabliczkę, informującą przejeżdżających rowerzystów: „Ulica Wapienna – dzielnica dzikiej zabudowy”. Taka atrakcja turystyczna. Na szczęście tabliczka zniknęła. Albo zdecydowano, że popełniono nietakt wobec niektórych mieszkańców, albo mieszkańcy sami załatwili sprawę tabliczki. Bowiem tu wiele domów stanęło przed wojną. Legalnie.
Mówienie „ulica Wapienna” jest swojego rodzaju nadużyciem. Na Wapiennej jest kilkanaście obiektów, ciągów jezdnych, alejek, które można z powodzeniem nazwać ulicą. Osobną. Najodpowiedniejszą nazwą tych terenów byłaby „dzielnica”.
Przypadkowo napotykam listonoszkę. Jestem zaskoczony, ponieważ przed laty spotykałem tu wyłącznie mężczyzn. Szefowie prawdopodobnie uważali, że przebywanie na Wapiennej to wybitnie męskie zajęcie.
– Bez problemów trafia pani wszędzie z przesyłkami? – pytam, wiedząc, że Wapienną trzeba dobrze poznać, żeby się nie zgubić.
– Na początku miałam kłopot. Tydzień chodziłam z kolegą, który tu wcześniej pracował. Ale teraz to jest proste. Zawiłe tylko pozornie. Każda alejka ma swój numer, każdy dom w alejce literę alfabetu. Na przykład 17 F lub 20 H. Można się nauczyć. Teraz już nawet trafiam po nazwiskach. Emerytury muszę dawać konkretnej osobie, albo polecony. Tak jest najłatwiej. Podjeżdżam samochodem na początek ulicy, a potem chodzę. Jechać by się tu w wiele miejsc nie dało. Mam za szerokie auto.
WĘDKI
Zbyszek Kawalec jest postacią barwną, a nawet, rzec można, wielobarwną. Dojrzały żywot rozpoczął w Estradzie Lubelskiej, w czasach jej świetności. Był – jak nazywano wówczas to stanowisko – kierownikiem zespołu. Dziś powiedziano by po prostu – „manager”. Pracował głównie z Kazimierzem Grześkowiakiem. Obsługiwał jego recitale, jeździł z nim po Polsce, spędzał z artystą wolne chwile, których zbyt wiele nie miał. Bujny żywot człowieka związanego z Estradą. Ba, utrzymującego Estradę. Występy Grześkowiaka, jak ogólnie wiadomo, przynosiły w tamtych czasach wielkie dochody. Wszak był gwiazdą. Utrzymywał firmę. Tylko firmę, bardziej firmę niż siebie.
W międzyczasie Zbyszek ulegał przeróżnym wypadkom. A to przejechał po nim motocykl, a to złamał sobie kręgosłup, w jednym miejscu, później w drugim. Jak sam mówi, kilka razy powinien stracić życie. Siedem operacji, łóżko, ciągłe leżenie. W łóżku najłatwiej o dobre pomysły. Na nowe życie. Urodził się pomysł na wędki. Robił je dla siebie od dawna. Teraz postanowił spożytkować swoje umiejętności i coś wreszcie zarobić. Bo życie z zasiłków nie było zanadto ciekawe… Tak powstały pierwsze wędki muchówki z Wapiennej. Teraz jest to czołowa pracownia w Polsce, kto wie, czy nie w Europie?
– Mam klientów na całym świecie. Znają adres mojej pracowni – uśmiecha się.
Wyobrażają sobie, że moja wytwórnia na Wapiennej wygląda co najmniej jak sklep Hardy’ego w Londynie. Gdyby któryś zechciał mnie odwiedzić… Uuuu. Ale, po drobnym szoku, zobaczyłby pracownię i z pewnością by ochłonął. Kto jest fanatykiem wędek muchowych albo spinningów, krótko mówiąc – wędkarzem, patrzy na świat inaczej.
Zbyszek stale rozbudowywał swoją pracownię.
– Legalnie? – pytam.
– Oczywiście. Wszystko jest na planie garażu, który był przy domu. Po prostu drobny remont. Okazało się, że rodzice kupili przed wielu laty dużego fiata. Wszyscy dookoła mieli samochody, więc oni też. Co prawda, ani mama, ani ojciec nie mieli prawa jazdy, ale samochód owszem. Stał w garażu. Czyszczony, myty, zadbany. Nigdy nie wyjechał na ulicę. Nawet nie wiedziałem o tym sanktuarium. Chyba po roku sprzedali samochód. Nie mieszkałem już dawno na Wapiennej. Przyjeżdżałem tu do pracy. W małym pokoiku miałem pracownię. Kiedy firmę przekazałem synowi Bartkowi, coś trzeba było zrobić. Skorzystaliśmy z garażu. Pracownia stoi na płycie. Nie ma żadnej murowanej ławy. „Obiekt tymczasowy”.
NAJSTARSZA
Pani Adamczykowa nie przypomina sobie samochodu sąsiadki.
– Musiała go trzymać głęboko w ukryciu – mówi zaskoczona.
Pani Julianna ma rewelacyjną pamięć. Świetnie wygląda, porusza się bez trudu… chociaż skończyła dziewięćdziesiąt lat. Najstarsza mieszkanka ulicy Wapiennej. Pojawia się łezka, kiedy opowiada mi o pogrzebie syna.
– To niesprawiedliwe, kiedy matka musi chować dziecko. – Po chwili kończy pochlipywanie. – Jak tu było pięknie. Wieś nazywała się Rury. W tym miejscu były łąki tej i kilku pobliskich wiosek. Podmokłe. Gospodarze kosili trawę. Boso. Z podwiniętymi nogawkami. Skoszoną wynosili na widłach i wywozili. Żeby wyschła. Powoli sprzedawali paski ziemi. Ludzie kupowali, ale „na umowę”. Nie mogli nic budować, a jeśli budowali, nie mogli nikogo zameldować. Kupiliśmy od chłopa kawałek łąki i postawiliśmy dom… My zdecydowaliśmy się pójść do sądu i zarejestrowaliśmy umowę. Budowa domu była legalna.
– Kiedy było tu sucho, można było wszędzie chodzić. Tu było tylko kilka chałupek. Nie było ogrodzeń. Była kiedyś wielka powódź. Tak zalało tereny tu i pod cukrownią, że tory kolejki w cukrowni poskręcało. Straż dzieci wyciągała z domów. A my dorośli siedzieliśmy na dachu. Żeby pilnować dobytku. W takich chwilach mnóstwo złodziei buszowało.
Mało brakowało, a ulica Wapienna zniknęłaby pod wodą. Kilka lat temu narodził się pomył budowy elektrowni wodnej na Bystrzycy. W tym miejscu poziom wody, jak mówiono, miał się podnieść „zaledwie” o osiemdziesiąt centymetrów. Całe szczęście nie dopełniono kilku formalności i sprawa w sądzie upadła.
Woda jest nieszczęściem Wapiennej do dziś.
Problemem są nie tylko wody gruntowe. Jak twierdzą mieszkańcy, głównym „dostawcą” wody jest miasto. Deszcze i woda na ulicach, które są powyżej nie są odprowadzane do kanalizacji, tylko spływają na Wapienną, gdzie wchłania je grunt. Dodatkowo rozległe i śmierdzące osadniki dawnej cukrowni też zapewne miały wpływ na niebywałą wilgoć na ulicy Wapiennej.
Bez trudu trafiam do sklepu. Stoją faceci. Bez skrępowania piją piwo. Sklep malutki, skromnie wyposażony. Tuż obok w alejce drugi sklep, trochę większy, lepiej zaopatrzony. Próbuję dotrzeć do właściciela.
OMAR BA
Mauretańczyk. Studiował w Lublinie medycynę. Skończył studia, poznał wspaniałą dziewczynę, został w Polsce. Ożenił się i zamieszkał razem z żoną na Wapiennej. Kochał medycynę, ale doszedł do wniosku, że nie opłaca mu się pracować jako lekarz. Założył z żoną sklep spożywczy. Interes kwitł. Wielu mężczyzn wolało kupować u niego, niż w sklepie obok.
– Czarny mi wino podaje – rechotali.
Kobiety, zwłaszcza starsze, często schorowane, przychodziły do sklepu ze swoimi wynikami badań. Jedna kolejka była do lady, druga do Omara.
– Ma pani za wysoki cholesterol – mówił, zaglądając w dokumenty.
Uwielbiali go. I mężczyźni, i kobiety. Wysoki, szczupły, pełen krzepy. Kiedyś przyczepił się do niego menel o jakąś „pierdułę”. Omar chwycił go za klapy, uniósł i rzucił przed siebie. Menel zatrzymał się plecami na ścianie domu, na którą spadł, i zjechał na ziemię. Omar zyskał wielkie poważanie.
Rodzice maluchów mogli zawsze liczyć na niego. Potrafił o pierwszej w nocy pójść do chorego dziecka. Krótko mówiąc, Wapienna miała swoją własną opiekę medyczną.
Przez długi czas był przewodniczącym Rady Mieszkańców, aż w sierpniu ubiegłego roku Omar wyjechał. Do pracy. Jako lekarz. Leczy ludzi pod Warszawą. Przyjeżdża co jakiś czas, ale rzadko. Mieszkańcy Wapiennej wspominają go jako znakomitego człowieka i sąsiada. Z sercem.
Na prawie każdym domku talerz telewizji satelitarnej. Oczywiste, że kablówki tu się nie da zainstalować. A oglądać trzeba. Okno niewiele warte. Przeszkadza to, co za nim.
Środkiem ulicy płynie woda. Właściwie nie płynie, tylko stoi. Długa, wąska kałuża. Niezbyt głęboka. Mijam parę domostw i widzę wąż wysunięty z obejścia przez płot. Duży, azbestowy, jak strażacki. Z węża leje się woda. Ktoś zrobił sobie prosty system kanalizacyjny. Kałuża jest stale uzupełniana. Uliczką biegają dzieci, chodzą ludzie, jeżdżą samochody.
– O tej ulicy pisze się wyłącznie źle. Że dzika zabudowa, że mnóstwo meneli, że slumsy. Ja nie przyznaję się nawet, że tu mieszkam. Mówię rodzicom i kolegom, że na Nadbystrzyckiej – mówi piękna młoda kobieta, która, jest psychologiem. Pracuje również jako anglistka. – A przecież tu jest pięknie. Mieszkam na wsi w środku miasta.
Bo faktycznie Wapienna leży w geograficznym centrum Lublina. Pokazywał mi to przed laty Przemek Gawin, który prowadzi na Wapiennej punkt naprawy chłodnic. Zrobił wielki cyrkiel z drutu spawalniczego. Na ogromnym stole rozłożył plan Lublina. Jeden koniec drutu wbił w ulicę Wapienną. Drugim obwiódł całe miasto i zakręcił kółko.
– I co? Jesteśmy w środku – rzucił z uśmiechem. I widziałem, że nawet nie sili się na odrobinę oszustwa. Ewidentny środek. Teoria Przemka rozniosła się po ulicy i słyszę ją niemal od wszystkich osób, z którymi się spotykam.
Przemek pracuje razem z małżonką Małgorzatą. On zajmuje się techniką i spawaniem, ona papierami. A czasem odwrotnie. Ale hobby jest dla nich obydwojga ważne. Zbudowali znakomity samochód do pokonywania rajdowych tras i w wolnych chwilach startują. Trudno dziś powiedzieć, co było bazą, na której skonstruowali rajdówkę. Na koniec prawie w całości było to dzieło Przemka. Przemek i Małgosia stanowią znakomity zespół w rajdach pojazdów terenowych. A tu role są już wyraźnie podzielone: on jest kierowcą, ona pilotem. Mają na koncie udział w Mistrzostwach Polski Samochodów Terenowych. W roku 2007 wyjeździli nawet tytuł Wicemistrza Polski.
NIC DO UKRYCIA
Dużo pięknych nowoczesnych domków, ale też wiele walących się ruder. Wiele bungalowów wybudowanych przed chwilą, ale prawie dwa razy tyle opuszczonych domostw w stanie ruiny. Puste, ale czyjeś. Widać, że mają właściciela, tyle że nieobecny. Długo – albo na zawsze.
Działki zalane wodą, podmokłe chałupki. W jednym z ogródków widzę dwie dzikie kaczki. Parkę: kaczorka i samiczkę. Dobrze się czują w szuwarach, w których się zaszyły. Nic sobie nie robią z mojej obecności.
Na Wapiennej, kiedy spotyka się obcego człowieka, wita się go: Dzień dobry. Wszyscy pytają:
– Co pan tu robi? Zdjęcia? Te makabryczne domki pan fotografuje? Ruiny? Żeby znowu o nas źle mówili? Pan pokaże i znowu będzie, że slumsy.
Może i slumsy. Może ruiny, ale tutaj spotkałem ludzi, którzy żyją blisko ze sobą. Czasem w przyjaźni, czasem w milczeniu. Nie udają, że są kimś innym niż są, nie próbują niczego ukrywać. Bo tu na Wapiennej niczego nie ukryją.