Czterdzieści lat temu pod domem przy ulicy Strzeleckiej w Lublinie codziennie stawał inny samochód osobowy. Widząc to, usłużny sąsiad natychmiast doniósł milicji o podejrzeniu przestępstwa. Zrobiono więc dochodzenie. Szybko jednak okazało się, że samochody zostały nabyte legalnie i wynik śledztwa był negatywny. Natomiast po całej sprawie pozostał protokół. Młody Dariusz Filimowicz, który kupował i sprowadzał te pojazdy dla członków rodziny oraz przyjaciół, zakończył go zdaniem: „…częsta zmiana samochodów to moje hobby”. W ten sposób nawet ówczesnym „organom” potwierdził swoją pasję zajmującą do dziś jedno z najważniejszych miejsc w jego życiu. Od najmłodszych lat bowiem samochody były jego szaleństwem.
Prawo jazdy uzyskał, będąc uczniem Technikum Geodezyjno-Drogowego w Lublinie. Na początku jeździł ojcowską Syrenką 103, a później trabantem. Natomiast jego pierwszym własnym samochodem stał się sportowy kabriolet – Adler Triumf Junior z 1939 roku. Miał czterocylindrowy silnik o pojemności 995 cc, moc 25 KM i osiągał prędkość 90 km na godzinę. Kiedy na wiosnę w 1973 roku zobaczył go pod mostem Poniatowskiego na warszawskiej giełdzie samochodowej, nie mógł oderwać od niego oczu. Miał jednak wtedy dwadzieścia jeden lat. Był studentem pierwszego roku Wydziału Pedagogiki i Psychologii UMCS i nie mógł sobie sam na niego pozwolić. Kupił go więc jego ojciec za dwadzieścia cztery tysiące złotych. Miesiąc później Dariusz swoim sportowym Adlerem pojechał już na zlot do Katowic, a jesienią tego samego roku zaliczył pierwszy rajd starych samochodów w Lublinie. I od tego momentu, jak sam podkreśla, był absolutnie pewny, że jego motoryzacyjna pasja stała się niemal miłością do starych samochodów.
Od tamtej pory niezmiennie interesuje się więc dawnymi kabrioletami. Kupuje je i sprowadza do siebie, gdy dość często są w opłakanym stanie. Starannie zajmuje się ich rekonstrukcją i doprowadza do oryginalnego stanu. Limuzyny, czyli samochody z dachem, niechby były nawet najpiękniejsze, nie wzbudzają w nim większego zainteresowania. Rzecz cała do najtańszych oczywiście nie należy, ale mając niezależność finansową, którą przez minione lata wytrwale budował, może sobie na to pozwolić.
Biznes
Tuż po ukończeniu studiów zrezygnował z pracy w wyuczonym zawodzie pedagoga i kupił od swego kolegi tokarkę do drewna wraz z oprzyrządowaniem do toczenia stożka. Produkował tzw. „kołki”, czyli rączki do włosia w pędzlach artystycznych. Na początku robił je sam. Potem miał już pracownika. Praca dość ciężka i do dziś z tamtego okresu pozostały mu stwardnienia palców u rąk. Dzięki niej zyskał także miano artysty. W urzędzie skarbowym bowiem nie wiedziano, jak produkcję tego elementu nazwać i zakwalifikowano go jako rzeźbiarstwo w drewnie.
Po „kołkach” przyszedł handel i w Wąwolnicy prowadził sklep z galanterią. Był to niewątpliwie jeden z najważniejszych momentów jego życia. Jeżdżąc do Warszawy po towar, m.in. po buty, poznał swoją obecną żonę Wandę, której mama prowadziła produkcję obuwia. Sklep jednak zlikwidował, kupił automaty tokarskie i produkował części do samochodów. Wreszcie przyszedł czas na usługi w wywoływaniu taśm i odbitek pod egidą firmy Kodak. A po tym na produkcję lodów i ich dystrybucję trwającą dziesięć lat. Kiedy jednak weszły na rynek duże konkurencyjne firmy z tej branży, zrezygnował z lodów. Od tej pory do dziś zajmuje się budowaniem mieszkań, a jest również dystrybutorem płytek ceramicznych.
– W latach siedemdziesiątych i w późniejszym dwudziestoleciu – mówi Dariusz – co by się samemu nie robiło, to było lepsze od pracy etatowej. Wystarczyło tylko mieć odrobinę odwagi i umiejętność podejmowania ryzyka. Nigdy nie byłem i nie jestem jakimś maniakiem, jeśli idzie o prowadzenie interesu, ale zawsze wyczuwałem, kiedy biznes jest intratny, a kiedy należy odpuścić i wycofać się w porę, nie robiąc sobie zbyt wielkich szkód. Trzeba w nim być odważnym, ale i twardym, zwłaszcza wtedy, gdy należy powiedzieć sobie stop.
Moje królestwo
W sumie przez jego garaż przewinęło się już osiem dawnych kabrioletów. Było BMW 315 model z 1935 roku. Miał koła szprychowe i efektowny kuferek z tyłu.
– Był bardzo ładny i nie miał dachu – wspomina Dariusz. – Jeździłem nim intensywnie. Pewnego razu, kiedy jechałem na rajd do Poznania, na trasie pięciuset kilometrów bez przerwy lało jak cholera. Ale człowiek był młody i nie było problemu. Dojechaliśmy szczęśliwie. Przez kilka lat służył mi znakomicie. I nieco przykro mi było, gdy zamieniłem go na sportowe BMW 327 wyprodukowane w roku 1938, o którym marzyłem przez wiele lat. Nie mogłem więc takiej okazji odpuścić.
Okazja rzeczywiście była wyjątkowa. Z tym tylko, że na początku świeżo nabyte marzenie okazało się kompletnym wrakiem. Karoseria właściwie w rozsypce. Silnik i układ jezdny także. Wszystko trzeba było dorobić. Stąd też odrestaurowanie tego BMW 327 w warunkach garażowych trwało prawie osiemnaście lat. Potem jednak samochód sprawił się znakomicie i jeździł przez kolejne lata. Jego smukła i dynamicznie zaprojektowana karoseria pomalowana na dwa kolory: biały i granatowy zawsze budziła podziw innych kierowców i oglądających go widzów. Nietrudno więc zrozumieć żal właściciela, gdy w zeszłym roku musiał go sprzedać. Trudno – bywa.
W kolekcji Dariusza Filimowicza pojawiły się także m.in: czteroosobowe BMW DIXI z 1928 roku o pojemności 700 cc, mercedes 190 SL – auto klasy średniej napędzane silnikiem benzynowym o pojemności 1,9 litra i brytyjskie MGB z 1965 roku. Tym samochodem wraz z pilotem Jackiem Wysokińskim pokonał trasę rajdu zorganizowanego przez Holendrów w USA. W ciągu miesiąca przejechali trasę z Baltimor do Los Angeles. Siedem i pół tysiąca kilometrów po legendarnej drodze nr 66 służącej kiedyś osadnikom przemieszczającym się ze wchodu na zachód.
Obecnie w dwóch pomieszczeniach jego garażu pełnym narzędzi, skrzynek z częściami samochodowymi, opon i podzespołów do silników stoją elementy dwóch samochodów: przedwojennego mercedesa model 170V kabriolet B i kupionego w Holandii cenionego dwuosobowego Jaguara model XK 150. Jest jednym z najładniejszych angielskich kabrioletów sportowych z okresu 1958 roku. Ma silnik trzy i pół litra oraz dwieście KM mocy. Do mercedesa zmontowane już jest oryginalne podwozie. Gotowe są: gaźnik, głowica silnika, aparat zapłonowy, prądnica, korbowody z tłokami i oszlifowany wał. Wszystko zgodne ze standardem oryginału. Wypiaskowane felgi kół czekają na pomalowanie, a zderzaki na chrom. Z kolei karoseria Jaguara przygotowana jest do malowania.
– Kiedy robię samochód w garażu – stwierdza Dariusz – mam wspaniałą odskocznię od codziennej rzeczywistości, firmy i spraw prywatnych. Gdy byłem młodszy, robiłem wszystko przy samochodach. Składałem z części nadwozia i silniki. Szlifowałem blachy, szpachlowałem i malowałem, bywało, że czasem i przy pomocy odkurzacza. Czasami jeździłem do innych kolekcjonerów podglądać, jak wygląda samochód, a potem dorabiałem części. Kiedyś jednak standardem było, żeby taki samochód dobrze wyglądał, był w miarę niezawodny i na tym to się kończyło. Natomiast dzisiaj dąży się do tego, żeby nie tylko był sprawny i nie odbiegał od oryginału. Musi jeszcze wyglądać, jakby właśnie opuścił bramy fabryki. A tego samemu już nie da się zrobić. Są od tego wyspecjalizowane firmy i tam właśnie pojadą do pełnej restauracji: mercedes i jaguar. To oczywiście nie znaczy, że zupełnie zrezygnuję z przygotowywania wielu części w garażu. Nigdy nie zostawię tego mego królestwa.
Szał kabrioletu
Dariusz Filimowicz nie traktuje swoich samochodowych „staruszków” wyłącznie jak eksponaty. Bez przerwy nimi jeździ i pokazuje je. Przede wszystkim w czasie różnych rajdów. Najwięcej przez minione czterdzieści dwa lata przejechał w Polsce. Trasy zagraniczne także nie są mu obce. Poza wspomnianym już rajdzie w USA co dwa lata systematycznie pokazuje się na rajdzie starych samochodów organizowanym w miejscowości Trojes położonej we francuskiej Szampanii. Najczęściej towarzyszy mu w nich małżonka. Ich ubiory odpowiadają wtedy modzie z okresu, gdy wyprodukowany został samochód. On, bywa że w smokingu, z muszką, białym szalikiem i w szapoklaku na głowie. Ona w długiej sukni lub garsonce, wedle mody np. z lat przedwojennych. Nierzadko także z szalem i w kapeluszu o szerokim ozdobnym rondzie. Na trasie zakładają na głowy cyklistówki i okulary. Dzięki temu właśnie w Trojes w jednym z rajdów zostali wytypowani do ścisłej grupy finałowej w konkursie elegancji.
– Czasem się zdarza, że na trasie samochód odmawia posłuszeństwa – mówi Dariusz. – Zapamiętałem szczególnie jeden z letnich rajdów do Krakowa. W moim silniku rozpadła się panewka. Zostawiłem go u miejscowych przyjaciół. Wyremontowali silnik i po trzech miesiącach już na początku zimy przyjechałem go odebrać. Wracałem moim kabrioletem w potwornej śnieżycy. Szyba z przodu zupełnie zalepiona. Wychylałem się na boki, żeby cokolwiek zobaczyć. Jakoś szło, ale niestety w Puławach samochód ponownie stanął. I stamtąd do Lublina dojechałem już na holu. Ale w sumie są to znakomite imprezy, dzięki którym poznałem wielu fantastycznych ludzi, którzy mają tę samą pasję.
Rajdy to także imprezy turystyczno-sportowe, a z nich puchary. Ma ich w domu prawie trzysta. Wśród nich te za zdobycie tytułów mistrza i wicemistrza Polski. I jeden wyróżniający się dla małżonki Wandy, która na samochodzie Triumph Karat wygrała mistrzostwa Polski w kategorii pań.
– Na imprezach zlotowych są tłumy ludzi – podkreśla Dariusz. – Podziwiają te nasze dawne samochody i smakują ich sprawność. A wtedy mam dobre samopoczucie i wewnętrzną radość, że uratowałem rzecz szalenie wartościową. Tamte samochody mają przecież przepiękne linie. Zwłaszcza kabriolety. Kiedy nimi jadę, czuję się wolny i spełniam swoje marzenia, które powinien mieć każdy człowiek.
Sukces życia
Realizowanie tej pasji nie byłoby możliwe bez umiejętnego prowadzenia własnego biznesu. Wiedzą o tym synowie Dariusza Filimowicza. Obaj uwielbiają jazdę starymi samochodami. Jednocześnie osiągają zawodowe sukcesy: Maciek w szwedzkiej firmie komputerowej, a Piotr, absolwent Politechniki Lubelskiej z dyplomem magistra inżyniera, jako specjalista w budownictwie. W swoim dalszym życiu niewątpliwie będą się kierować zasadą ich ojca, który niejednokrotnie powtarza:
– Dobry biznes to jest taki biznes, który pozwala wygodnie żyć i realizować swoje marzenia. Nigdy jednak nie kosztem rodziny. Nie są najlepszym przykładem ludzie, którzy swoje interesy rozbudowują do niebotycznych rozmiarów. Mają majątek, ale z reguły są po kilku rozwodach i życie przecieka im przez konta bankowe.
Rodzina dla niego jest bowiem o wiele ważniejsza niż nawet jego kolekcjonerska motoryzacyjna pasja. I dlatego, jak z uśmiechem podkreśla, od trzydziestu pięciu lat jest wierny swojej żonie, a zmienia tylko samochody.
Tekst Maciej Skarga
Foto Krzysztof Stanek