– O nie, stary, jeśli Trakt Pamirski ociera się o Afganistan, to my tam nie pojedziemy. To jest za da-le-ko! I smutno, acz z poczuciem usprawiedliwienia, obydwoje pokiwaliśmy głowami. Tak z dziesięć lat temu skończyła się pierwsza wycieczka w Pamir – palcem po mapie. Ale jak to się żartobliwie mówi, chcieliśmy tam pojechać jeszcze raz.
W zeszłym roku byliśmy o krok od wyjazdu, ale pojawiły się kłopoty rodzinne. Pojechaliśmy więc do Bułgarii, co biorąc pod uwagę czas trwania, ilość przygotowań i odległości, było jak „wypad za miasto”. Od początku tego roku trzymaliśmy rękę na pulsie, wróżyliśmy z fusów, czytaliśmy z gwiazd i z gazet i wyszło, że nic, nawet Putin, nie powinno uniemożliwić wyjazdu. Na początku maja złożyliśmy wnioski wizowe – do Rosji, Kazachstanu i Tadżykistanu. Do Kirgistanu Polacy wjeżdżają bez wiz. Biuro pośrednictwa wizowego okazało się niewypałem, podnosili nam cały czas ciśnienie. Ale – dzień przed wyjazdem – paszporty z wizami dotarły do Lublina.
Czasem asfalt, czasem żwir
Trakt Pamirski to dawno wydeptana droga wiodąca przez Pamir, jedna z wielu nitek jedwabnego szlaku. Częściowo utwardzona w XIX wieku w okresie tzw. Wielkiej Gry, czyli dyplomatycznej szarpaniny pomiędzy Rosją a Wielką Brytanią, której celem było ustalenie granic wpływów tych mocarstw w Azji Środkowej. Ostatecznie pokryta asfaltem w latach 80. XX w., w związku z interwencją ZSRR w Afganistanie. Asfalt od tamtej pory nie niepokojony przez służby drogowe znika jak szron w ciepły poranek, co dla koneserów trudnej turystyki jest wyzwaniem, a dla kierowców jadących szosą M41, której fragmentem jest Trakt Pamirski, przekleństwem. Wikipedia podaje, że Pamir Highway jest drugą najwyżej położoną szosą międzynarodową na świecie. Może i tak, pewnie można tak rozbudować katalog kategorii, np. najwyżej położona częściowo-asfaltowa-a-częściowo-szutrowa-droga, żeby właśnie ta była naj. Faktem jest, że najwyższy punkt osiąga na przełęczy Ak-Bajtał – 4655 m n.p.m.
Żeby nie tracić czasu, dobrego nastroju i opon motocyklowych na dziurawych drogach Ukrainy, Rosji i Kazachstanu, ładujemy motocykle, bagaże i siebie do busa. Mężczyźni – Artur, Paweł, Piotrek i Wojtek stają się zmiennikami za kółkiem. Dorota i ja głównie podziwiamy widoki.
Nie zdążyliśmy się jeszcze nacieszyć podróżą, kiedy nieznajomość przepisów celnych Rosji wymusza przerwę. Potrzebna jest większa ilość dokumentów, oczywiście potwierdzonych notarialnie. Czyli w tył zwrot, z całym dobytkiem, i wracamy na Ukrainę do miasta Sumy. Wszystkim, którzy nie widzą korzyści w życiu w zjednoczonej Europie, polecam przejechanie kilku granic poza strefą Schengen. Ile w tym okazji do sponiewierania turysty, do wzięcia łapówki. No i rozbuchana biurokracja publikująca wyciągi z przepisów i rozporządzeń, drukująca karteczki i deklaracje, które zagubiony podróżny musi wypełnić zgodnie ze wzorem podanym na przeszklonej tablicy ogłoszeń. Notariatu w obcym mieście, zwłaszcza w święto religijne, znaleźć nie jest łatwo. Wreszcie cudem znaleziona pani notariusz sprowadza nas na ziemię, oznajmiając, że najpierw to ona potrzebuje tłumaczenia paszportu i dowodu rejestracyjnego. Wprawdzie dokumenty są międzynarodowe, ale… Tłumacz będzie dostępny jutro. Hotel. Dancing. Wódka. Na granicy z Rosją jesteśmy ponownie około 22.00. Straciliśmy 36 godzin.
Przejazd przez Rosję jest traumatyczny ze względu na fatalną jakość asfaltów. Wybraliśmy niewłaściwą drogę, można było ten najgorszy odcinek ominąć. W Kazachstanie, od miasta Uralsk, droga jest już dobra, ale czujemy się osaczeni przez inny problem – milicję. Przez dobę zatrzymują nas 11 razy. Najczęściej z powodu przekroczenia prędkości, bo na szosie poustawiane są ograniczenia do 40–20 km/godz. Czujemy się tam jak zwierzyna łowna. Osacza nas też krajobraz – trudno oddać słowami odczucie melancholii i zarazem niepokoju, jaki wywołuje ciągnąca się po horyzonty płaskość. Brak drzew, brak punktów, które wyznaczają podział przestrzeni.
Wśród chóru świerszczy
Szóstego dnia podróży wjeżdżamy do Kirgistanu. Jest wczesny wieczór. Odprawa paszportowa trwa nadzwyczaj krótko, spędzamy na granicy niecałą godzinę. Za posterunkami droga zwęża się, robi się gęsto od budek handlowych, kantorów, małej gastronomii. W miasteczku Tałas znajdujemy wygodny hotel, z radością witamy prysznic i łóżka. Rano z żołądkami pełnymi kaszy manny z hotelowej kuchni siadamy nareszcie na motocykle. Po dwóch godzinach jesteśmy na przełęczy 3326 m n.p.m. Sześć stopni ciepła, resztki śniegu. Góry Tienszan poza niegościnną temperaturą rozpieszczają widokami. Zielone pastwiska, białe jurty, liczne stada owiec, krów i drobnych, ale zgrabnych koni. W czasie krótkiego postoju podchodzą do nas dzieciaki, chłopak trzyma w ręku duży nóż i królika obdartego ze skóry. Trudno rozstrzygnąć, czy to piękne, czy ciężkie dzieciństwo.
Wieczorem jesteśmy już dużo niżej, jest ciepło, zasypiamy wśród chóru świerszczy. Na horyzoncie ośnieżone góry, różowo-pomarańczowe od promieni zachodzącego słońca. Następnego dnia jedziemy skrajem żyznej Kotliny Fergańskiej, która w większości leży w Uzbekistanie. Wzdłuż szosy kilometrami ciągną się stragany z owocami i warzywami. Fantastyczne sterty żółtych pachnących melonów i zielonych arbuzów. Wieczorem dojeżdżamy do Osz. Miasto niby jak najbardziej azjatyckie, gwarne, handlowe, ruchliwe, a do tego przygraniczne, ale nie robi wrażenia ekstremalności. Wśród zapadającego zmierzchu idziemy zjeść coś na ulicznych straganach i na spacer do pustego o tej porze parku miejskiego. Siadamy na schodach, wsłuchujemy się w zanikający gwar miasta, który próbują nagle zagłuszyć nawoływania muezinów z kilku meczetów.
U stóp Pamiru
Rano przed nami kolejny cel. Granica z Tadżykistanem na wysokości 4280 m n.p.m. Czyli 3 tys. metrów wyżej niż jesteśmy. Starszy grupy, jak utarło się nazywać i traktować Wojtka, podejmuje decyzję, że warto sięzaaklimatyzować, zostajemy w okolicach na dobę. Przed Sarytaszem droga z dobrym asfaltem wspina się na 3560 m n.p.m., za przełęczą otwiera się panorama marzenie: ponad zieloną Kotliną Ałajską górują białe, jak oblane lukrem, szczyty Pamiru i Gór Zaałajskich. Widok wart wszelkich wyrzeczeń i niewygód. Szczyty mają 6–7 tysięcy metrów wysokości, w dolinach pasą się liczne stada owiec i jaków. W spalonym słońcem i wychłostanym wiatrem Sarytaszu zatrzymujemy się na wczesny obiad. Jemy manty, rodzaj pierogów z cienkiego ciasta, w kształcie sakiewek, z baraniną lub wołowiną. Szukając toalety (jakże górnolotne to określenie), trafiamy na podwórko właścicielki baru. Wiszą tu na sznurach przecudne tradycyjne dywany z wełnianego filcu oraz grubaśny kożuch, przypominający, że zimy w tym skrajnie kontynentalnym klimacie i na tej wysokości potrafią dać w kość. Z zawieszonych na ścianie komórki worków kapie jakaś ciecz. Gospodarz objaśnia, że to gęsty kefir, który stopniowo jest odsączany, dzielony na mniejsze porcje i suszony do takiego stanu, że można go długo przechowywać! Zimą kulkę tego kefiru zalewa się gorącą wodą i powstaje kwaśny napój.
Jedną z trzech dróg wychodzących z Sarytaszu ruszamy na wschód. W godzinę, mijając jedynie kilka ciężarówek, jesteśmy na granicy z Chinami. Straż graniczna nakazuje wyłączenie kamer na kaskach, oczywiście kłamiemy, że są wyłączone. My jesteśmy zafascynowani tym, gdzieśmy dojechali, oni tym, że pojawiło się coś ponad rutynę dnia codziennego. Włażą na jeden z motocykli i robią pamiątkowe zdjęcia. Robimy „pa, pa” Chinom i wracamy do Sarytaszu. Motocykle wołają o paliwo, a na stacji benzynowej jest tylko benzyna 80-oktanowa. Następnego dnia sytuacja na stacji nie uległa zmianie, więc tankujemy „wosiemdziesiatku” i ruszamy w góry. Kotlinę Ałajską przecinamy w poprzek i znowu zatyka dech w piersiach jej dostojność i nieskażona prymitywność.
Droga idzie w górę, motocykl Piotrka, honda Africa, nie lubi wysokości ze względu na rozrzedzone powietrze i natychmiast daje to odczuć spadkiem mocy. Mężczyźni mają nad czym debatować i szukać rozwiązania. W sukurs przychodzi stare polskie przysłowie – „baba z wozu…”. Dorota zostaje eksmitowana i jednocześnie dżentelmeńsko przygarnięta na tylne siedzenie motocykla przez Artura. Na granicy totalna pustka, tylko dwóch strażników granicznych z AK-47. Celników nie ma, są w Sarytaszu na obiedzie. Po ich powrocie okazuje się, że nie możemy opuścić Kirgistanu, znowu chodzi o karteczki. Siedzimy na schodach, wicher wieje, wśród chmur czasem widać fragment Piku Lenina, zastanawiamy się, co dalej. Rozwiązanie „znalazło się samo” – po sto dolarów od motocykla.
Bez tchu
GPS pokazuje wysokość ponad 4 tysiące metrów. Jedziemy po rudym, na szczęście wysuszonym błocie, po jakimś pasie ziemi niczyjej, bo do przejścia tadżyckiego mamy kilkanaście kilometrów. Tam rozprężenie totalne, garstka uzbrojonych i umundurowanych mężczyzn snuje się bez celu, kłapiąc plastikowymi klapkami założonymi na gołe stopy. Futrzane kołnierze mundurowych kurtek postawione na baczność. Po kontroli paszportowej i weterynaryjnej, w czasie której staliśmy się biedniejsi o 10 dolarów od osoby tytułem opłaty ekologicznej, ale za to wynegocjowaliśmy, że nie będziemy spryskiwani środkiem odkażającym, zostaje jeszcze wizyta w budyneczku policji drogowej. Jak w każdym z odwiedzonych uprzednio pomieszczeń, stoi tu metalowa koza i z grubsza wytarty stół, atrybut biurokratycznej władzy. Bez ogródek pada kolejna propozycja korupcyjna, tym razem mamy prawo wyboru, albo oficjalna, dłuższa procedura, albo łapówka.
Wreszcie wpuszczeni do Tadżykistanu, a konkretnie do autonomicznego regionu Górski Badachszan, ruszamy na południe, ku miastu Muragab. Krajobraz księżycowy, tzn. górska skalista pustynia, przestrzenie ogromne, przytłaczające i taka zupełna martwota. Po pięćdziesięciu kilometrach dojeżdżamy nad Kara-kul, słone jezioro o turkusowej wodzie, położone na wysokości 3900 m n.p.m. Niebo pokrywa się złotem i purpurą, zapalają się gwiazdy. Suniemy w gęstniejący mrok, pokonujemy przełęcz Ak-Bajtał, 4655 m n.p.m., nie mijamy żadnych wsi ani nawet samochodów. Za kwadrans 22, wśród kompletnej ciemności jesteśmy w Murgabie. Oślepieni światłami hoteliku i onieśmieleni nagłym towarzystwem ludzi bierzemy ostatni wolny pokój – dwa piętrowe łóżka dla sześciu osób. Z zewnątrz dobiega miarowy warkot agregatu, który produkuje prąd dla hotelu. Na zapleczu hotelu, gdzie parkujemy, stoi kilka motocykli z zachodu Europy oraz dwa terenowe kampery. Ich właściciele raczą się winem w hotelowej jadłodajni i patrzą na nas dość nieufnie, gdy brudni, z zarumienionymi od zimna twarzami i zmierzwionymi włosami zajmujemy sąsiedni stolik.
Murgab jest najwyżej położonym miastem w Tadżykistanie, leży na wysokości 3650 m n.p.m. Powietrze jest rzadkie i bardzo suche. Ruszamy się jak muchy w smole, dyszymy przy każdym ruchu, a śluzówki w nosach mamy tak wysuszone, że krwawią, o oddychaniu przez nos nie ma mowy. Rano nie jesteśmy ani w dobrej formie, ani w dobrych nastrojach. Siedemdziesiąt kilometrów za Murgabem wymiękamy z nudów. Stajemy na kawę. Nie mogę uwierzyć, że jadę przez Pamir, patrzę na te wymarzone góry i nudzę się jak mops… Wszystko jest takie wielkie, takie nie-dla-ludzi. Droga prosta, dolina płaska, wymuskana erozją, po jednej stronie niekończąca się linia drewnianych słupów energetycznych. Jedynym śladem życia są niskie rośliny i świstaki. To nie był dzień na pokonywanie dużych odległości. Po nerwowej wymianie zdań co do miejsca następnego noclegu koniecznością staje się zakwaterowanie we wsi Alichur. Jest tu kilka noclegowni typu home stay, co polega na tym, że zajmuje się sypialnię gospodarzy i na własnej skórze doświadcza, w jakich warunkach żyją oni na co dzień. W „centrum” wsi życie toczy się na poziomie ziemi – kobiety w kucki filcują wełnę, dziewczynki piorą skarpety, młodzi mężczyźni przesypują jakieś nasiona w małe buteleczki. Domy są płaskie, prawie nie mają okien, dachy pełnią rolę składowisk tego, co się jeszcze może przydać, oraz opału, którym jest suszony obornik i małe krzewinki. Zimą pali się węglem przywożonym tu ciężarówkami. Na dachach są też anteny satelitarne oraz baterie słoneczne, jedyne źródło prądu, bo choć wieś najeżona jest słupami energetycznymi, to prądu nie ma tu od lat.
Pod naszym home stay’em stoi ciężarówka Ził, ponieważ właściciel majstruje pod maską, nasi panowie oblepiają samochód jak muchy i mlaskają z zachwytem nad ośmiocylindrowym silnikiem w układzie V. Zrzucamy z motocykli bagaże i jedziemy boczną drogą nad jezioro Jaszilkul. Wieczorem konsumujemy kapuśniak przy świetle słabej żarówki. W udostępnionej nam sypialni nie ma łóżek, śpi się na narach. Rano nie wyglądamy na okazy zdrowia, jesteśmy opuchnięci i niedotlenieni, śpiwory składamy, sapiąc jak lokomotywy. Większą część dnia jedziemy na wysokości 3870–4200 m n.p.m. Słońce daje czadu, ale jest 11 st. C. Kiedy po południu zjeżdżamy na 3300 m n.p.m., i ludzie, i motocykle odzyskują wigor.
Smak zielonej herbaty
Z przewodnika wybieramy hotel, w którym zalegniemy wieczorem. Pamir Lodge w Chorogu jest reklamowany jako miejsce najczęściej wybierane przez turystów z Europy. Tej nocy naszymi sąsiadami są chudzi, spaleni słońcem Europejczycy, którzy solo, najczęściej rowerem, przemierzają Pamir, szukając totalnej samotności i podniecając się ekstremalnością swojej wyprawy, epatują tym już w pierwszych słowach rozmowy. Troje z nas idzie spać na płaski dach umywalni. Kładziemy śpiwory na ciepłym betonie i patrzymy w gwiazdy, których tutaj widać tak dużo, że niebo robi się miejscami blade.
Z Chorogu wyjeżdżamy tzw. drogą iszkaszimską, wzdłuż rzeki Pandż, którą biegnie granica państwa. Niby widok po obu stronach rzeki taki sam, ale jednak na prawo zerka się z większą ciekawością. Przez pewien czas biegnie tam bliźniacza droga, przejechał nią samochód pełen ludzi, potem widzieliśmy kilku konnych jeźdźców, którzy odpowiedzieli na nasze machanie ręką. Tak sobie pogadaliśmy z Afgańczykami. W miejscowości Iszkaszim, od której wzięła się nazwa drogi, na wyspie odbywa się co sobota wspólny „międzynarodowy” targ, tzw. afganbazar. Szkoda, że to czwartek.
Tego dnia zaczynamy drogę powrotną. W niegościnnym Pamirze spędzamy noc w jurcie u kirgiskiej rodziny. Jurta ma prawie 50 lat, jest zdobiona tkanymi taśmami i naszywanymi na filc kawałkami materiału. Pośrodku stoi piecyk – koza, pod „ścianami” nieliczne sprzęty domowe. Siedząc na wyłożonej dywanami podłodze, pijemy zieloną herbatę i pogryzamy arbuza, w towarzystwie gospodarzy oraz ich znajomych – kierowców ciężarówek, którzy są Ujgurami, mieszkańcami dążącego do autonomii regionu Sinciang w Chinach. W skupieniu przygotowują późną ramadanową kolację. A mogliśmy pojechać do hotelu i pogadać z Niemcami. Rano, na leżącej na podłodze serwecie oznaczającej stół, czyli dastarchan, czeka na nas świeżutki, pieczony nocą chleb oraz kawałki masła z mleka jaka.
Ta okropna Europa
Znowu jesteśmy w Kirgistanie. Leżąc obok namiotów wśród zapachu macierzanki, znajdujemy na mapie żółtą drogę, która ma nam trochę przedłużyć przyjemność podróżowania. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę, droga jest szutrowa, widoki cudne, góry porośnięte trawą wyglądają jak pokryte aksamitem. Następnego dnia nadal jest pięknie, ale z rosnącą obawą szukamy zaznaczonej na mapie dróżki, która ma nas zaprowadzić na drugą stronę pasma gór. Zjeżdżamy na pastwisko do koczującej tam rodziny. Z zaangażowaniem pochylają się nad mapą, po czym oznajmiają, że może i taka ścieżka istnieje, ale przejechać ją można najwyżej konno. Koni nie mamy, a co gorsza, perspektywy na lepszą drogę też nie. Na domiar złego z końca doliny podnosi się granatowe chmurzysko. Mili gospodarze naprędce tworzą szkic trasy i nanoszą go różowym flamastrem na mapę. Uciekamy przed deszczem, ale przed nami przełęcz Karakoo Aschusu, na którą wjechać trzeba gęstymi pętlami serpentyny. Deszcz ma więc fory i tuż przed przełęczą dostajemy zimny prysznic w temperaturze 7 st. C. Po drugiej stronie góry pogoda łagodnieje i po kilkudziesięciu kilometrach stajemy nad górskim potokiem, żeby zdjąć mokre przeciwdeszczówki. Zatrzymuje się przy nas rowerzysta, młody Rosjanin z Nowosybirska, który jedzie z Tajlandii, a przed nim jeszcze rok podróży po Azji. Wyraźnie się nas boi, a zaproszenie do Polski przyjmuje z dużą rezerwą. Generalnie nie wybiera się do Europy, bo wie, że tam upadek, degrengolada i koniec Unii.
Droga powrotna upłynęła szybko – ponad pięć tysięcy kilometrów przejechaliśmy busem w trzy i pół doby. Nikt nas już nie męczył na granicach, chociaż na ostatniej, w Dorohusku, postaliśmy siedem godzin. W zachodniej Ukrainie pojawiły się czyste toalety w miejsce wychodków. A we wschodniej Polsce dobre asfalty. Tak, tak… nie mamy na co narzekać. Poziom obfitości, jakim się cieszymy, geograficznie jest bardzo okrojony i wystarczy dzień jazdy na wschód, by przekonać się, że tak wcale być nie musi, że dobrobyt i swoboda to przywilej wybrańców.
Tekst i foto Iza Wołoszyńska